II. Laboratorium
"Mercurius: Powiedz mi, czego szukasz?
czego żądasz? co robić myślisz?
Alchemista: Kamień filozoficzny."
Scedivogius, Dialogus Mercurii Alchymistae et NaturaeALPY ZASŁONIŁY SŁOŃCE, olbrzymi cień rzuciły na doliny, tylko wierzchołki wiecznym śniegiem pokrytych skał i lodowców rubinowym jaśniały blaskiem, z drugiej strony noc już rozciągała krepowy płaszcz na sklepienie nieba i w odwiecznym porządku rozpalała gwiazdy. Z wysokiej wieży kościoła Panny Marii uderzył zegar dwadzieścia cztery razy, a ponad mury i dachy Bazylei uleciał dźwięk w ciszę wieczoru, w dolinę poważnego Renu.
Było to na początku roku tysiąc sześćset trzeciego, kiedy postać miast stosowną była do czasu, w którym siły gwałtu i oręża nawet w pokoju obawiać się trzeba było.
Światła z wolna gasły, a w ciemne, wąskie i kręte ulice, wysokimi otoczone domami, rzadko kto wieczorem odważył się zapuszczać. Tu i owdzie tylko spiesznym krokiem sunął do domu opóźniony mieszczanin z latarnią i laską okutą w ręku. Później jeszcze z wrzawą przebieży czereda włóczących się studentów z gromadą dziadów i żebraków, do nich przyłącza się niejeden milicjant miejski z rohatyną, woląc porozumieć się z nocną gawiedzią, jak staczać krwawe i niepewne bitwy w ciemności. Gdy i ci przeminęli, łańcuchy przez puste ulice rozciągnięto i posępny róg z wieży zawyje, wtedy wychodzi stróż nocny. W brunatnej opończy, dziwnie upstrzonej biało naszytymi trupimi głowami, dzwoniąc w rozbity dzwonek, woła jednotonnym grobowym głosem:
"Wy, którzy śpicie, módlcie się
za umarłych!"A stąpanie jego wolne rozlega się długo po kamieniach. Tymczasem wszystkie już światła pogaszone i znowu dziki jęk rogu uderzy z wieży kościelnej: to znak, iż znowu jednę godzinę czasu pochłonęła wieczność.
Cała Bazylea, w dzień tak głośna i żywa, teraz jakby wymarła. W jednym tylko z domów na końcu górnego miasta, w wąskim, zakratowanym okienku, pod ostrym szczytem miga krwawe światło. Raz gaśnie, to znów się zmaga, zmienia barwę, a z wysokiego komina, śród gęstego dymu, sypną czasem iskry i ulecą, znikną w ciemności; a wtedy blaszane smoki chorągiewek i rynien na dachu błyszczą w ciemności, zdają się żywe. Ten dom bezpieczny, wieczorem każdy go mieszkaniec omija; strzeże go podanie niedawne, tym więc łacniej znajdujące wiarę.
Przez kilkanaście lat pracownia była opuszczoną, teraz parę miesięcy już, jak co noc błyszczała światłem.
Mieszkał w niej młody Polak, nieznany, lecz imię jego wkrótce w całym świecie zasłynąć miało. Naumyślnie wybrał ten zakąt, by swobodnie mógł się oddawać pracom, dla których opuścił dom rodzinny, poświęcił młodość i wszystkie jej przyjemności. Nazywał się
Michał Sędziwoj i liczył wtedy lat dwadzieścia cztery.Niewielką izbę oświecała lampa, na kominie słabym błękitnym blaskiem gorzały węgle obłożone wkoło trójkątnego tygielka. Obok na ławie siedzący sługa Sędziwoja,
Jan Bodowski, znużony pracą, czuwaniem i nudami drzymał oparty o ścianę, z głową na piersi spuszczoną i wyciągniętymi nogami.Przed stołem zastawionym naczyniami szklanymi i metalicznymi różnego kształtu, otoczony stosami ksiąg, spoczywał młody alchemik. Przed nim rozwarty foliał, traktaty Bazylego Valentyna. Utopił w nim wzrok, ale wzrok ten, łatwo byś dostrzegł, nie w tych wyrazach szuka teraz myśli; zarzucony jak kotwica, gdy uwaga spoczywa na powierzchni, w głębi duszy roją
się tłumem potworne marzenia.- Nic i nic! - głucho zawołał wreszcie, uderzając ręką w księgę z głębokim zniechęceniem niewiary, a rozżarzone długim natężeniem myśli zaczynały coraz jaśniej pryskać i buchać w mimowolne słowa.
- Tyle lat pracy, tyle dni bez przerwy i nocy bez spoczynku żyję tym jednym światłem, a dokoła ciemniej niż kiedy!
- Adelo! od czasu jak ciebie ujrzałem, natchniony tą myślą, nią oddycham, w nią patrzę, jak w gwiazdę zbawienia, a gwiazda w błędny ognik zmieniona wodzi mię po bezdrożach kłamstwa!
- Nadzieja! szatański wymysł! Hydra, której doświadczenie co godzina sto głów urywa, a ta w następnej wnęca nas do labiryntu własnych marzeń, aby potem szydzić, gdy w rozpaczy nie umiemy wrócić na świat, wrócić między zwyczajne ludzkie myśli, którym staliśmy się obcy! Od czasów wielkiego Hermesa - Egipcjanie, Grecy, Rzymianie, Arabowie, pierwsze potęgi umysłów, cały zaszczyt świata rozumnego, poświęcali swe trudy wielkiej tajemnicy. - I cóż z prac tylu, z tylu wieków za ślady? - Słowa! słowa, a nigdzie światła prawdy! - Ten łudził kilkadziesiąt lat siebie, po śmierci, jakby przez zemstę, łudzi innych pismami! - Ów nie wierzył, szydził w głębi duszy z tajemnic, szczęśliwy kuglarz, głoszony za adeptę, poza grobem ukradzioną sławę zagadkami przedłuża - wszędzie obłuda, bluźnierstwo! - A ja, mamże, młody, żywić szaloną myśl odkrycia prawdy w samym jej przysionku!
- Miałożby to być fałszem? Miałażby ludzkość tak długo przed sobą kłamać, aż wreście, jak stary łgarz, uwierzyła własnemu kłamstwu i rzuciła niby dla dzieci zabawkę - zadanie kamienia mędrców?
- A te stosy foliałów, gdzie jeden pomysł na tortury brany wydaje głosy, o których mu się nie śniło! - A te chełpliwe zaręczenia tylu tysięcy uczonych - a te oczewiste świadectwa całej powagi historii - wszystkoż to ma być złudzeniem albo zwodniczym kuglarstwem? - Ha! wtedy, cała uczona ludzkości, nawet byś wzgardy niewarta!
- Ale nie! - człowiek upaść może, lecz ludzkość nie błądzi! - Jedno kłamstwo trzydzieści wieków żyć nie zdoła! - Gdy rozum odmawia świadectwa, to wiara ożywi nadzieję - poważne cienie, przebaczcie! - Wierzę, z głębi duszy wierzę w istnienie wielkiej tajemnicy, ja jej dojdę albo zginę!
- Abu Izmaelu! mistrzu mój, prześladowany męczenniku prawdy, ty mi ją objaw! - nie zdradzę - na lepszy cel i ty byś jej nie użył!
- Nie jestże to szalony los - gardzić złotem, całymi ziemi bogactwami, a krwią własną, zbawieniem chcieć go się dokupić! - Tłum wielbi cierpliwość; patrząc na głębokie znaki, jakie dręczące zagadki przedwcześnie na czole wyryją - pobłaża nienasyconej chuci - z twoich oczu stara się wyczytać nadzieję złotego plonu dla siebie. - A potem - jak drugiego Kolumba po odkryciu złotych krain wiecznej młodości - rzuci cię jak narzędzie już niepotrzebne!
- Adelo! bylebyś ty mnie zrozumiała, Jedno twoje spojrzenie budzi we mnie nieznane siły. Twoja miłość uwieńczy szczęśliwe natchnienie, a co oni dla żądzy złota zbadać nie mogli, to ja dla jego wzgardy odkryję! - Odkryję, aby je zniszczyć! - Aby wam pokazać, iż ten bożek, przed którym klękacie, jest tyle wart, co bryła podłego ołowiu! - Aby całą waszą wielkość w ręku waszych, pod zamkami chowaną, jednym słowem zniweczyć - bo i czymże by się stał ten świat potężnych mocarzy, gdyby im odebrać ich złoto! A wtedy, odrodna ludzkości, uznasz jedyną, prawdziwą wielkość na ziemi - potęgę geniuszu i miłości!
I w zamyśleniu opuścił głowę na ręce, duch jego marzeń niemą z przeczuciami kończył rozmowę. W piecu pracowni prażony w tyglu metal mocniej począł szumieć, Sędziwoj obejrzał się i patrząc łagodnie na śpiącego sługę sam poruszył miechem, ale Jan się ocknął i przecierając oczy wrócił do swej roboty.
- Panie - rzekł po chwili - ten dym węglowy, ten szum wiatru w kominie, to człeka rozmarza, nieznacznie usypia. Bo to u nas, prostych ludzi, nie tak jak u pana, co w głowie kręci się rozmyślanie i zasnąć nie daje, u mnie chyba raz w tydzień, w niedzielę, zatumani coś w mózgu, dziś zasnąłem, wybacz pan. I tak mi się coś dziwne rzeczy
roiły...- Mów, Janie, sny szczersze i mędrsze nieraz od życia na jawie. I ty we śnie innym jesteś człowiekiem.
- Mnie się zdało, że byłem w Krakowie, i znowu, jak dawniej na dworcu rodzica pańskiego, huczno grali surmacze, zdało mi się, że panicz wesoły, jak niegdyś, hasał wesoło, jakby chciał nagrodzić tę długą tęsknicę. I drużyna, i wszystkie twarze znajome, nasze, szczerym witały uśmiechem. - Dalibóg, paniczu, we śnie mi się zdało, że byłeś szczęśliwy - i ja także...
- Tu ci nudno, Janie, tęsknisz
do swoich, wróć się do Krakowa...- O! pan tego nie myśli, cóż by ja, biedny sierota, sam począł? Gdzie jest panicz, tam mój dom, wasze szczęście - moje szczęście. Rodzic wasz mnie podjął z ulicy, jemu winienem życie; z wami chowałem się, wam winienem mą służbę. Bo człek, choć prosty, czuje, że za dobre dobre - tak każe święta wiara. Ale dlatego też smutno mi nieraz, gdy patrzę, jak panisko z daleka od swoich po obczyźnie się tuła i tak nędznie tyra swoją młodość. Juści to, chwała Bogu, pięć lat minie na świętego Jakuba, kiedyśwa ostatni raz porzucili Kraków. Ja wiem, dobre to jest alchemika; ja wiem, pan wielkie rzeczy buduje, ale abo to potrzebne koniecznie? Jest ci scheda po rodzicu niezgorsza, i kamienica piękna w Krakowie, i stolnie pod Kromołowem bogate, toć na życie szlacheckie wystarczy, paniczu! - A teć tam, z tyglów bogactwa, bez obrazy pana, nie wiem czy to Pan Jezus przenajświętszy błogosławi - mnie się nie tak widzi! - Albo i te barony! ani słowa, pan sam lepiej wie, do kogo się udać, aleć nieraz ja słyszał, że córki nie dadzą - nieraz ich dworskich przekąsy...
- Przestań - przerwał niechętnie Sędziwoj - już mówiłem, abyś o tym nie wspominał. Lubię słuchać twej mowy, to mi strony rodzinne na pamięć przywodzi! Ale jeśli nie chcesz milczeć, o baronie ani słowa!
- Wybacz pan, ja szczere, nieuczone mam serce, i co słyszę i czuję wypowiadam szczerze, ale jeśli obrażam, przestanę. Bo jak pan wyjdzie na miasto, mnie samego ostawi, to tak nudno i strasznie w tym domisku zaklętym, że co tchu umykam do karczmy: a tam człek nieraz nierad co usłyszy. Ale bo też wybrał pan sobie mieszkanie! - a chociaż to całe heretyckie gniazdo, to w całej Bazylei nie ma straszniejszego. Dom cały czarny, jakby z kuźni wywleczony, a te smoki na dachu, te gadziny kamienne nad drzwiami - człowiek co spojrzy, to żegnać się musi. Jakeśwa się tu tylko wprowadzili, ja spojrzał na ten obraz i zaraz mi coś szepnęło, że nie święty to człowiek, co tu malowany. - I niech no pan patrzy, jakie oczy, z całej twarzy tak mu coś świeci, jakby za żywota trochę ducha z ciała w malowidle się utaiło.
I gadatliwy Jan wziął łuczywo z komina, zaświecił przed dużym, w całej postaci portretem, co wisiał na przeciwnej ścianie.
Sędziwoj powstał, przystąpił i długo wpatrywał się w obraz. Wystawiał on człowieka, co może już zaczął drugą połowę wieku. Czoło wypukłe i łyse, ocienione z boków kępami rzadkich, siwych włosów; spod czarnych brwi przenikliwe oczy zdawały się utkwione w patrzącego, usta szyderczym uśmiechem rozwarte, kręta broda i wąsy spadały na piersi. Jedną rękę trzymał na kaftanie, widna w niej była złota puszka; w drugiej, spuszczonej, miał zwój papieru, a postać cała zdawała się z obrazu zstępować naprzód.
- To, panie - mówił dalej służący - był także alchemik*, on dom ten cudacki zbudować kazał i tu cały żywot w tej izbie przepędzał. Miał to być niegdyś pan bardzo możny i bogaty. Ale cóż z tego, kiedy to człek zawsze chce mieć więcej; tak i on, tu na tym kominie topił, prażył, gotował dopóki nie przealchemajował wszystkiego. Żona mu zachorzała, i nie dziwota, albo to nie boli patrzeć, jak wszystko tak marnieje? - A jego to nie poruszyło, tylko ciągle dmuchał na węgle. Ale wreszcie, gdy ludzką mądrością nic nie mógł zyskać, pożyczył diabelskiej - otóż to taki koniec.
Tu opowiadacz pobożnie przeżegnał się i przybliżywszy obejrzał dokoła i ciszej mówił:
- Mnie to, panie, opowiedział pod sekretem jeden staruszek, co służył u niego. To prawda szczera. Tak też zyskał; bo kiedy raz zaklął mocy nieczyste, a oprzeć im się nie umiał, duszę z niego żywego wywlekły. Chociaż go pochowali w tym wielkim kościele Matki Boskiej, dusza jego niespokojna i powiadają, że dom ten nawiedza. Ja bym radził, panie, nie trzeba licha budzić, wyprowadźmy się stąd. Oto tu, w tej samej izbie, nalazła go nieżywego jego żona. To, panie, żona jego ta chora i blada kobieta, co nam te komnaty najęła. - Biedna niewiasta, widno już, niech błogosławieństwo Boskie spoczywa na nich - nie wiedzie im się. Ot, i teraz, nieboga, zapadła mocno, jej córka, jak jagoda, żal się Boże, więdnie i pomocy dać nie umie, głowę traci. Albo to nie przykro patrzeć, jak kto ze swoich kończy się powoli, a tu człek widzi i rady nie niesie, jakoby we śnie się szamoce, a poruszyć nie może.
- Chora jest? czemuż mi nie mówiłeś pierwej, może potrzebuje pomocy?
- Jest tam, panie, ćma doktorów i kłócą się, szwargocą, a biedna dogorywa. Teraz noc, jej córka pewno nie śpi, pilnuje, to dziewczę sobie oczy wypłacze. A dziewczyna gładka, chociaż Niemka, klnę się panu i w Krakowie takiej szukać. Żywa, krew z mlekiem, w oczkach iskry świecą, biedniątko, niech ją pan tylko zobaczy. Ale oto i brzask, już łuna czerwieni nad górami: gwiazdy gasną, niedługo ranek; może ich panicz w dzień odwiedzi, toć to zasługa przed Panem Bogiem chorego nawiedzić.
- Pójdę, zostaw mnie teraz, Janie, niech spocznę na chwilę.
I kładąc się wzywał z westchnieniem rodzinnych snów, aby go marzeniami dziennymi, nadzieja rosą, strapioną duszę pokrzepiły.
____________________
* Alchemia, nauka niegdyś tak upowszechniona, iż nawet gmin o niej rozprawiał, dziś należy zupełnie do przeszłości historycznej, nie od rzeczy przeto może będzie kilka słów bliżej o tym przypomnieć.
Celem alchemii, w całym znaczeniu, miało być zbadanie przyrody ciał i wynalezienie ogólnego środka, który by wszystkie bez wyjątku ciała był w stanie rozpuścić, czyli rozłożyć, aby dowolnie potem je składać można było. Ten powszechny roztwarzacz, zwany alkahest, miał prowadzić do wynalazku kamienia mędrców, czyli kamienia filozoficznego. Kamień mędrców, zwany też tynkturą, w pierwszym stopniu miał być białym proszkiem będącym w stanie podłe metale tylko na srebro zamieniać. Wykształcony bardziej stawał się czerwoną tynkturą, czyli właściwym kamieniem mędrców, który wszystkie metale bez wyjątku zamieniał na najczystsze złoto. Kamień mędrców rozpuszczony w winie stawał się eliksirem życia, czyli lekarstwem na wszystkie choroby, lekarstwem nadającym wieczne życie.
Alchemikami zwano wszystkich oddających się tej nauce; imieniem adeptów czczono tylko tych, o których mniemano, iż posiadają wielką tajemnicę.
Oprócz tych jawnych bezpośrednich celów, alchemicy mniemali, iż za pomocą swej nauki zdołają się zbliżyć do tajemnic natury, iż poznają jej ukryte siły, i wtedy, umiejąc wejść z nią w ściślejszy związek. potrafią władać wyższymi duchowymi siłami, za pomocą tych przestąpią, nieprzebyte dla zwyczajnych ludzi, odwieczne granice przyrody. Im zaś sami mieli mniej dokładne wyobrażenia o swoich prawach i okazujących się przy tym zjawiskach, tym więcej silili się na wyrażanie się tajemnicami, obrazami i alegoriami. Później używano tegoż samego stylu bądź na prawdziwe, bądź na udane zatajenie tajemnic przed niewcielonymi. - Owszem, uważano za występek odsłanianie przybytku nauki przed niewcielonymi.
Arnold de Villanova, alchemik z XIII wieku, bierze tę rzecz nawet religijnie, twierdząc w swoim
Rosarium, iż kto by zdradził tajemnicę będzie przeklęty i umrze tknięty apopleksją ("Qui revelat secretum artis, maledicetur et morietur apoplexia"). Rajmund Lulliusz, ów sławny adepta, o którym wieść niesie, iż dla Edwarda I, króla Anglii, zamienił w r. 1332 60 000 funtów żywego srebra, cyny i ołowiu na złoto, opowiada w testamencie swoim: "Przysięgam ci na duszę moją, iż skoro to odkryjesz, potępiony zostaniesz" {"Juro tibi supra animam meam, quod si ea reveles damnatus es"). Podobnież Libavius i inni.Lecz, aby odkryć tajemnicę, nie dość było pracy, potężnej myśli, cierpliwości; głównym warunkiem u prawdziwych alchemików była czystość serca. Bez niej, twierdzili, i geniusz nic zdziałać nie zdoła. Za pomocą tego ogniwa wiązała się alchemia z magią prawdziwą i boską, którą znowu od magii czarnej, przeklętej sztuki złego ducha, starannie odróżniano.
Zbytecznie byłoby dodawać, iż sztuka obiecująca nieprzebrane skarby, wieczną młodość i nadprzyrodzoną władzę, musiała mieć niezliczonych zwolenników.
Szarlatani i oszuści wszelkiego rodzaju używali jej za pokrywkę swych niecnych praktyk i pozbawiali łatwo wiernych całego ich mienia, tak dalece, iż w wielu czasach alchemia, będąc głównym potokiem pochłaniającym w sobie wszelkie gałęzie zbrodniczego przemysłu, była obarczona wzgardą i nienawiścią.
Z drugiej strony nie można też zaprzeczyć, iż w każdej epoce znajdowali się ludzie znakomici, zaszczyt uczonego świata, którzy z pełną wiarą, w niezmordowanej cierpliwości, długie lata trawili w pracowniach; z ich prac nieocenione korzyści odniosła chemia, farmacja i sztuka lekarska.
O możności przemieniania metali jedne na drugie nie da się nic z pewnością wyrzec. Wprawdzie nowa chemia wydała wyrok licząc metale do szeregu ciał prostych, niezłożonych, a tym samym zaprzeczyła wszelkiej możności rozkładania ich i przemieniania. Może nawet większa część podań i powieści o istotnie zdziałanych przemianach metali na złoto polega na oszukaństwie lub złudzeniu, chociaż niektórym z nich towarzyszą okoliczności i świadkowie godni wszelkiej wiary, tak li każdy inny wypadek historyczny, podobnymi poparty dowodami, uważano by za autentyczny. Jednakże: ponieważ badawczy duch ludzkości nic ustaje, ponieważ w chemii samej nieraz już zrobiono odkrycia uważane niegdyś za niepodobne, ponieważ już teraz wielu chemików uważa metale za ciała wyraźnie złożone, z tych przyczyn niepodobna już dziś lekkomyślnie potępiać wszystkich zasad alchemii.
Wszystko zresztą, co się jej tyczy w ciągu całego tego pisma, jest zupełnie zgodne z jej historią; ani jeden fakt nawet, ani nazwisko zmyślone nie zostało.
Więcej szczegółów o tej nauce ciekawy czytelnik znaleźć może w rozprawie mojej umieszczonej w "Bibliotece Warszawskiej" z r. 1844 na miesiące marzec, kwiecień i maj.