III Lekarze
"Jest trosków, kolców, bólów niemało w tym życiu
I więcej niż na jawie płynie łez w ukryciu."
A. Malczewski
OKOŁO CZASÓW TEOFRASTA Bombasta Paracelsa żył w Bazylei jeden cudzoziemiec nazwiskiem Anathemius Tholden. Wkrótce po przybyciu swoim z północnych Niemiec kupił plac w ustronnym dość miejscu i wybudował sobie dom, w którym teraz mieszkał Sędziwoj. Nietowarzyski charakter Anathemiusa, dziwactwa, które o nim opowiadano, sprawiły, iż cudzoziemiec długo był ciekawą osobliwością miejską, o której krążyło tysiące pomysłów. Sama architektura domu dawała już do nich powód. Wysoki a wąski, przykryty spiczastym dachem, od zewnątrz obciążony był kamiennymi ozdobami, które się pobożnym nie bardzo podobały. Ozdoby te wystawiały smoki, sylfy, koboldy, salamandry, nietoperze, i tym podobne straszydła. Dwa małe okna i drzwi, pomiędzy nimi będące, otaczał zamiast gzymsu jeden olbrzymi wąż w rozmaite sploty zwinięty. Otwartą paszczą nad drzwiami wystającą bronił niby wstępu do domu, lecz nad nim unosiła się rycerska postać i przebijała głowę potworu włócznią. Spomiędzy kręgów l splotów ciała węża wyglądało mnóstwo przyciśniętych ludzi, których położenia i wyrazy twarzy zdradzały boleść okropną, wszystkie wyciągały ręce i zwracały błagające spojrzenie ku rycerzowi walczącemu z dręczącym ich smokiem.
Mieszkańcy Bazylei, skoro dom ukończony odsłonięto, dziwili się, ganili, szydzili, nie szczędzili wyrazów nawet obelżywych twórcy tego pomysłu.
Anathemius wszystkiego obojętnie słuchał. Do wykończenia mieszkania wewnątrz sprowadził obcych rzemieślników i wnet ich po dokonanej robocie odesłał, tak, iż ciekawość sąsiadów wzrastała w miarę ukrywania się właściciela. Po wybudowaniu domu wrodzony jego odludny charakter na czas niejakiś od razu się zmienił, zaczął wychodzić częściej na świat, oddawać wizyty i przyjmować gości u siebie. Nie lubiony z początku, tym powrotem do ludzi szybko sobie zjednał ich łaski, iż nawet ganione dawniej dziwactwa na dobrą stronę wykładano. Pan Anathemius Tholden mógł mieć około lat czterdziestu, postaci był dosyć przyjemnej, a jakkolwiek zbytnia powaga i małomówność nie zyskiwały mu zwolenniczek w płci pięknej, za to ojcowie, mężowie i matki tym więcej go szanowali dla gruntownych rad, które udzielić umiał, dla wielkich wiadomości, które okazywał, a nade wszystko dla znakomitego majątku, którego ślady wyraźne w domu jego spostrzegano. Po większej części domyślano się, iż majętny przybysz szuka żony i - z uprzejmością od początku świata pospolitą dla kandydatów błogiego stanu - różne próbki tego towaru nieznacznie do wyboru mu podsuwano. Pan Anathemius czy udawał, czy też istotnie nie spostrzegł zabiegów, a sam, bez czyjej porady, o losie swoim postanowił.
Na tejże ulicy mieszkał radca miejski, człowiek surowy i chciwy nad miarę, powszechnie od mieszczan nienawidzony. Ten miał dwie córki na wydaniu i daleką krewną, wychowanicę, dziewczynę szesnastoletnią, sierotę po uczonym, który jej tylko zamiast posagu zostawił kilka rękopismów w puściźnie i tych nikt drukować nie chciał. Biedna sierota na łasce bogatych krewnych stała się męczenniczką ojca, bo nie tylko musiała patrzeć, jak z szyderstwem palono owoc tylu nocy bezsennych swego ojca, lecz za lada sposobnością jego zatrudnienia wyrzucano jej jakby zbrodnią. Na nieszczęście była ładniejszą od swych siostrzanek, przeto los jej gorszym był od ostatniej służącej, a pogarda i łzy codziennym pokarmem. Podobne stosunki, jakkolwiek bardzo pospolite, pogarszały się widocznie, ponieważ Beata była wzorem cierpliwej na wszystkie próby łagodności. Tholden widział ją parę razy w domu radcy miejskiego spełniającą w zbyt skromnym ubiorze jakąś posługę - i szanownego opiekuna poprosił o jej rękę.
Z początku ze śmiechem przyjęto żądanie, niewinna Beata doznawała potrojonej liczby uszczypliwych przekąsów. Szczególniej siostrzanki jej wysilały się w owe, tylko płci pięknej wiadome, sposoby delikatnego szczypania, które jak dym wgryza się pod powieki, mimowolnie łzy wyciska, a w końcu do szaleństwa przywodzi. Na powtórną prośbę radca wyraźnie odmówił. Anathemius obojętnie na pozór przyjął tę odmowę; ale za parę dni powrócił znowu i czułemu opiekunowi wręczył, wstawiając się za losem Beaty, listy od biskupa, naczelnika miasta i kilku najzamożniejszych panów w Bazylei.
Niespodziane prośby, mające raczej pozór gróźb, zdziwionego i przestraszonego radcę zmusiły do wydania swej ofiary. Małżeństwo to stało się naturalnie przedmiotem żwawych rozpraw wszystkich znajomych. Porządni i poważni obywatele łatwiej przebaczali smoki i salamandry, którymi Tholden dom swój ozdobił, jak wyniesienie sieroty, czyli ostatnie jego dziwactwo. Nowożeniec tymczasem powrócił do pierwotnego sposobu życia, to jest do zupełnej samotności. Powoli zerwał wszystkie stosunki z ludźmi, nikogo u siebie nie przyjmował i u nikogo nie bywał, a wtedy szeptać zaczęto, że trudni się alchemią i posiada tajemnicę robienia złota.
On, żona, jeden służący i stara kobieta cudzoziemka składali całą ludność domu. Jego tylko i żonę czasami widywano w kościele, zresztą nigdzie, a dom ich, zawsze zamknięty, nabrał tajemniczej sławy i zatrzymał nazwisko domu alchemika.
Minęło tak lat kilka, gdy w tych czasach pospolitych kłótni i napadów jednej ciemnej nocy jesiennej przed samym mieszkaniem Tholdena krwawa zdarzyła się bitwa. Młody rycerz, syn możnego barona z okolicy miasta nad Renem mieszkającego, Albert Grandorf, napadnięty, w czasie obrony cięty berdyszem w głowę upadł na placu. Odpór jednak był silny i napastnicy uciekli, a służący i przyjaciele barona, widząc na górze w pracowni alchemika światło, tak długo dobijali się do domu, aż im wreszcie, mimo spóźnionej pory, otworzono. Sam Anathemius obejrzał ranę wzrokiem znawcy i zaręczył za życie chorego; pod jednym tylko warunkiem chciał go przyjąć do domu, to jest, aby sam raniony pozostał się, służący zaś i przyjaciele oddalić się mieli i dopiero za dni dziesięć zgłosić. W naglącym przypadku nie mogąc nakładać warunków musieli uroczyście przyrzec dotrzymanie dziwnych żądań gospodarza, po czym dopiero wniesiono zemdlonego do komnaty.
Baron Albert Grandorf był wzorem owych rozpustnych Don Juanów, nierzadkich wtedy, dla których religia, zależąca jedynie na pełnieniu obrządków zewnętrznych, żadnej tamy nie stawiała; a uciśnienie włościan, niezależność majątku, lekceważenie mieszczan i chełpienie się z wyuzdanej brawury z krzywdą wszystkich, którzy nie byli szlachtą albo księżmi, zachęcały bezdusznych do tego życia. Nieukształcenie, burzliwy wir stosunków towarzyskich, przy niezepsutym nawet sercu, mogły żywsze charaktery w lamparty przemieniać. Taki też był Albert, postrach wszystkich wieśniaków i dziewcząt z okolic swego zamku.
Gdy po upływie dni dziesięciu domownicy zgłosili się do chorego, Albert, jeszcze słaby, kazał im za drugie dni dziesięć przybyć; gdy i te minęły, jeszcze prosił gospodarza swego o powtórzenie terminu. Ale po upływie miesiąca zupełnie przywrócony do zdrowia bez zwłoki wyprawionym został. Na próżno stary baron Grandorf i sam Albert pukali później do drzwi alchemika, aby mu podziękować. Tholden, jakby nie słyszał dobijania się, jak w fortecy, głuchym był na wszystkie, kilka razy ponawiane, odezwy przez drzwi.
Tymczasem towarzyszów młodego rycerza uderzyła nadzwyczajna zmiana, która nastąpiła w całym jego charakterze i układzie. Ów niegdyś szalony, wesoły, pierwszy do zuchwałych wyskoków i sztuk swawoli, Albert, stał się posępnym, zamyślonym i unikającym najmniejszej sposobności powrotu do dawnego życia.
- Oczewiście - mówiono - powietrze nawet w domu alchemika zaklęte.
Grandorf w kilka miesięcy opuścił Bazyleę, a po jego wyjeździe rozgłaszać zaczęto, iż miłość ku młodej żonie Tholdena była przyczyną tej zmiany. Biedny alchemik nieraz może przechodząc przez miasto słyszał szyderstwa złośliwych cieszących się z obmowy.
Około tego też czasu urodziła mu się córka, pierwsze jego dziecię.
W kilka dni po urodzinach - opowiadał służący, pomocnik robót alchemicznych Tholdena - pan wyprawił go z pracowni i sam się w niej zamknął. Było już późno wieczorem i służący zasnął na dole. Blisko północy zbudził go mocny szum na górze i stukanie, jakby kilka osób razem chodziło. Śmiech, wyrzekania, śpiewy i jęki na przemiany dawały się słyszeć. Przestraszony wchodzi do komnaty, gdzie żona pana jego spoczywała. Blade światło lampy oświecało alkowę, tak iż mógł spostrzec, że pani w głębokim śnie pogrążona. Namyślał się chwilę, czy ją ma zbudzić, gdy ta przez sen poczęła rozmawiać. Płacz jej, bezsilne łamanie rąk i głos głuchy, ponury, a boleść na śpiącej twarzy tak żywa, jakby ciało jej zostało na ziemi, a dusza na innym świecie nie z ludźmi rozmawiała, przeraziły służącego. Przybliża się do łoża, chcąc jej przerwać niespokojny spoczynek, gdy wtem nagle na górze jakby jakie ciężkie ciało upadło na podłogę, a w tejże chwili żona alchemika porwała się ze snu z przeraźliwym krzykiem; szeroko rozwarte mając oczy z wyrazem najokropniejszego przestrachu zawołała:
- Mąż mój nie żyje! - jednym skokiem pobiegła do kolebki i tuląc małą dziecinę konwulsyjnie wyjąkała: - O, Boże! córka moja przeklęta! - i padła zemdlona.
Na ten nocny rozruch powstała i stara służąca, panią orzeźwiono, na górze było cicho. Gdy się tam ze światłem udano, drzwi pracowni były otwarte, pełno dymu, a na ziemi leżał alchemik umarły. W ręku trzymał zwój pargaminowy, w drugiej dłoni na piersiach miał złotą puszkę, i tak też pochowanym został. Ostatni ten akt jego życia rozgłoszony nie zbliżył ludzi do wdowy. Dawni jej znajomi jeszcze żywi mieli do niej urazę, pospolitą między poczciwymi ludźmi, jak śmiała zostać, ona, biedniejsza - szczęśliwszą, a taką była w ich oczach, bo była bogatą. Jakkolwiek pracownia została zamknięta i tajemniczość powinna była zniknąć, wdowa żyła więcej odosobniona niż kiedy, poświęcona wychowaniu swej córki Arminii. Córka z matką zupełnie sobie wystarczały. I matka nie wzdychała za światem, bo go zanadto dobrze znała; córka nie tęskniła za nim, bo jej zupełnie był nieznanym.
Za życia Anathemiusa żona jego opływając we wszystko, co tylko życie materialne ofiarować może najwykwintniejszego, nie pytała, skąd ich dochody wystarczają na pokrycie wydatków.
Po śmierci jego spostrzegła, iż te źródła były dla niej zakryte. Pozostałe pieniądze przez lat kilka wyszły; później przedmioty zbytku, klejnoty, stroje, zbywała, aby istotne opędzić potrzeby, aż w końcu pracą rąk z córką utrzymywać się musiały. W tym jednak stanie byłaby spokojniejszą i szczęśliwszą niż kiedykolwiek, gdyby nie straszna słabość, która ją od śmierci męża w rozmaitych przerwach czasami napadała, wieczorem, w zmrok, częściej jednak w nocy, czasem w ciągu wesołej rozmowy raptownie bladła, spoglądała w puste miejsce przed sobą, wskazywała palcem i z okrzykiem upadała zemdlona.
Z chorobą tą oswojeni byli domownicy i córka; za ich staraniem przywracana do przytomności zdrową była nazajutrz. Teraz jednak ciągłe rozmyślanie, walka wewnętrzna i z rosnącym niedostatkiem rosnąca obawa o los córki, zdawały się ostateczny cios zadawać słabowitej wdowie.
Stara służąca pobiegła do znakomitych z imienia znajomych doktorów wzywając pomocy; jeden przyszedł, spojrzał na gołe ściany i z każdego kąta wyglądającą biedę, pokiwał głową, zapisał coś, poszedł i nie przyszedł więcej. - Za poradą służącej córka w śmiertelnej obawie o matkę, ze łzami w oczach, sama wyszła szukać pomocy lekarskiej.
Wskazano jej cudownego lekarza, apostoła i ucznia Paracelsowego, Karola Bodenstein. * Zaledwo dopytała się o jego główną kwaterę, którą zwykle zakładał w jednej z najpodlejszych karczem.
Za stołem śród gawiedzi katów, Cyganów, czarownic, siedział wpółrozmarzonych trunkiem, otoczony dzbanami, sławny syn sławniejszego Karlstadta. *
Arminia, głucha na żarty pijanej tłuszczy, która się też wkrótce łzami jej wzruszyła, padła na kolana przed osławionym mistrzem i wierząc mu błagała:
- Uzdrów moją matkę, jesteśmy ubodzy, ale będę tyle Boga prosić, iż ci pewno nagrodzi!
Bodenstein poszedł natychmiast, bo kogóż by prośba tak niewinna nie wzruszyła; ale, co więcej, powrócił raz, drugi, badał, wypytywał się. Będąc profesorem Akademii Bazylejskiej sprowadził kilkunastu znajomych medyków. Uwziął się, bądź co bądź, uleczyć matkę Arminii.
Zagadka tej chęci nietrudna była do odgadnienia. Córka wdowy była perłą śród dziewcząt bazylejskich i paracelsista znał się na tym dobrze. Lecz sama tylko twarzyczka nie złudziłaby go, na to Bodenstein był zanadto roztropnym. Miarkując z opowiadań i dawnego dobrego bytu Tholdena, który z jego śmiercią tak dziwnie się odmienił, spodziewał się i wierzył, że alchemik posiadał tajemnicę robienia złota. W pozostałości więc po nim, na której się kobiety nie znały, mógł się znajdować kamień filozoficzny i rękopisma uczące sporządzenia go. Lekarz więc, rachując swe zdolności tylko chęcią, obiecywał sobie wyleczyć wdowę, małej tylko żądał nagrody od szesnastoletniej Arminii; musiała mu przysiąc uroczyście, iż zostanie żoną tego, kto jej matkę uzdrowi. I gdyby Bodensteina o dziesięć kroków dalej czuć było dymem, winem i siarką, gdyby sto razy był brudniejszy i obszarpany, bez wahania by mu przyrzekła to, czego nawet nie rozumiała dobrze w przepełnieniu żalem. Z drugiej też strony medyk rachował, iż dostawszy w posagu puściznę alchemika, gdyby kamienia mędrców nie znalazł, to nic by go do przyznania się nie przynagliło, a sława, powiększona wyleczeniem żony i zaślubieniem córki tak powszechnie znajomego alchemika, mogła się stać dla niego prawdziwym sposobem robienia złota. Od kilku przeto dni, nawet mniej bywał w karczmie, a przemyślał, zmieniał lekarstwa, lecz chora leżała bez przytomności. Wezwał więc raz jeszcze wszystkich znajomych sobie medyków na radę.
W wysokiej izbie od tyłu, na dole, spoczywała Beata Tholden na łożu śmiertelnym. Zaledwo trzydzieści kilka lat licząc cierpieniami wewnętrznymi i chorobą tak miała rysy twarzy zmienione, iż wieku jej nawet zgadywać nie można było.
Nadzwyczajnie blada, z oczami otwartymi, bez blasku i bez najmniejszego ruchu i życia, zbyt już była podobną do tych, w których liczbę wstąpić miała, aby nadzieja mogła ożywiać przytomnych. Córka jej, klęcząc na ziemi przy łóżku, także nieruchoma, tylko czasem jękiem dawała poznać, że cierpi. Tylko czasami rzucała wzrok w bolesne rysy matki i jakby przestraszona ukrywała twarz w dłoni i mocniej łkała. Wszystko też, co ich otaczało, smutne budziło wrażenie. Śród śladów dawniej obfitości wyraźne dowody niedostatku. Ramy od obić i lamperii, gdzieniegdzie złocone, otaczały nagie i ponure ściany. Parę mebli wytwornych, a obok nich prosty stół sosnowy; łoże snycerskiej drogiej roboty, a pościel na niej z grubego płótna, wszystko to były świadki smutne, lecz wymowne dawnego dobrego bytu. I światło jakby komnatę tę opuściło, bo choć w dzień, z głębokiej framugi okiennej skąpe do środka nie dochodziły promiona. Chora czasem się odezwie, dziko, niezrozumiale i wszystkich oczy zwrócą się na jej twarz woskowej białości, która tak posępnie odbija od ciemnej framugi. Córka pilnie słucha i pyta matki, lecz ta jej nie poznaje.
Medycy przygotowują lekarstwa, z wrzawą spierają się o sposób leczenia i o teorie wpół po łacinie, wpół po niemiecku, w zbutwiałych foliałach szukają dowodów swej nauki, bo słabość chorej odmawia im świadectwa biegłości.
Dysputy te rozdzierają uszy Arminii jak złowrogie krakanie.
- Ja mówiłem - wołał krzykliwie Bodenstein, machając czarnymi od węgli rękoma - mówiłem, że tu nic nie pomogą głupie wasze ziółka. Wszystkie choroby napadają na ludzi, jak uczy boski Teofrastus
in „Astronomia magna", primo: albo z zatrutych gwiazd, które zły wpływ wywierają na człowieka, albo secundo: z trucizn, które pochodzą od źle przygotowanego pokarmu, albo tertio: z duchów, na które inne duchy działają...- Przeciwko chorobom pochodzącym z gwiazd - dodał drugi, potwierdzając słowa paracelsisty - żadne lekarstwa z żywiołów nie służą, można im tylko zaradzić per medicinam physicam et chirurgiam adeptam.
- Wasze tu zioła tyle pomogą - krzyczał pierwszy - co kapelusz przeciwko słońca!
- I któż tedy z prześwietnych kolegów ośmieli się zaprzeczyć - zapytał po łacinie, wolno cedząc słówka, wypiżmowany, utrefioną szwedzką bródką modny lekarz - kto zbije moje twierdzenie, iż nie wchodząc ani w
causam proximam, ani causam remotam, że mówię, to choroba nerkowa? Oczywiście więc na afekcją tę służyć tylko mogą liście kopytnika - asarum, posiadając bowiem kształt nerek, nieodzownym na nerki są lekarstwem.Powstała żwawsza sprzeczka, każdy chciał mówić, przekonywać, jeden, najmocniejsze piersi mający, wołał:
- Słuchajcie mnie! oto zbadałem horoskop pacjentki, trzeba czekać, aż Saturnus minie jej drogę życia, zbadałem, iż planeta ten zawsze jej był szkodliwy, teraz nastąpi
crisis...-
Oto nieodzowna recepta - rzekł drugi czytając z kartki - popiołu z nietoperza dwie szczypty, krwi suszonej z ropuchy na koniec noża, pięć gran tłuczonej mumii. ***Chora wzniosła ręce i - jakby szukając, widząc kogo przed sobą - głucho rzekła:
- Nie ze mnie! nie ze mnie, ale z niej zdejm ciężar! przebaczenia!
Reszta głosu przemieniła się w niezrozumiałe mruczenie, ręce jej opadły, a córka z rozpaczą rzucając się do nóg Sędziwoja, słuchającego z boleścią całej tej sceny, wzywała ratunku. Sprzeczka lekarzy powiększała się, jedni chcieli jej wlać w usta jakieś lekarstwo, drudzy przeszkadzali; już przychodziło do prawdziwej kłótni, łacińskich i greckich przydomków nie oszczędzano, gdy wtem drzwi się otworzyły i na widok wchodzącego wszyscy umilkli. Nieznajomy zbliżył się do klęczącej córki i dotknąwszy lekko po ramieniu rzekł:
- Arminio! Powstań, jeszcze jest nadzieja. - Postąpił później do chorej, usiadł na łóżku, potarł jej skronie rękoma, z stojącego obok stolika wziął puchar szklanny, wsypał do niego ze złotej puszki trochę proszku czerwonego, nalał wody i przytknął do ust chorej mocno się jej w oczy wpatrując. Lekarze stanęli półkolem, żaden nie śmiał przemówić, chociaż przed chwilą zgadzali się wszyscy na to jedno, że woda zabiłaby pacjentkę. Ta zaś, spragniona gorączką, długim ciągiem wychyliła napój. Głowa jej opadła na poduszki. W przezroczystej jak alabaster twarzy wewnętrzny płomień życia na nowo się rozpalał. Córka, z założonymi na piersiach na krzyż rękoma, z bojaźnią wpatrywała się w nieznajomego.
Chora od tylu dni raz pierwszy zasnęła. Nieznajomy postąpił parę kroków, puścił szklanny kubek na kamienną podłogę, iż się rozprysnął na sztuki i wolnym krokiem już miał opuścić mieszkanie, gdy niemy dotąd Bodenstein przypatrujący się chorej pierwszy jakby się ocknął i z nadętą miną zawołał:
- Poznałem cię! Na próżno byś się przede mną taił, witam cię, szczęśliwy posiadaczu panaceum życia, sympatia moja nie myli mnie; nie wypieraj się, wszak jesteś wyznawcą i zwolennikiem wielkiego mistrza naszego Paracelsa. Bądź pozdrowiony, bracie mój!
- Wiara i dobra wola - odparł nieznajomy mierząc wzrokiem doktora - jest panaceum, które każdy posiada. Ale sympatia twoja myli cię, wyznawco i zwolenniku Paracelsa, wy nie wyznajecie mojego mistrza.
Wysoka, wspaniała postawa nieznajomego, jego młoda, pełna powagi i najpiękniejszych rysów twarz, długie czarne w pierścieniach wijące się włosy, oko wielkie i czarne, samym spojrzeniem rozkazujące, wzbudzały mimowolne uszanowanie. Sędziwoj wpatrywał się pilnie w te szlachetne rysy. Niski, brzmiący ton głosu, wszystko w nieznajomym zdawało mu się zupełnie znajome, jednak mimo całej usilności nie umiał sobie przypomnieć gdzie by go widział. Lecz samo wpatrywanie się w niego sprawiało mu rozkosz, jakaś niewidzialna siła pociągała go ku niemu.
- Panie!... - rzekła z cicha Arminia, zbliżając się do nieznajomego, i nie śmiała dokończyć.
- Bądź spokojna - odparł - przyjdę, gdy tego będzie potrzeba. Matka twoja żyć będzie.
Już wyszedł, a chwilę jeszcze trwało milczenie.
- Szarlatan! - zawołał Bodenstein - postać wymuskana, głos mocny, to rozumie, iż może imponować, ale nie nam, lekarzom.
- Oczywiście, że nie jest doktorem - rzekł inny - nie wiem, czy ma lat trzydzieści...
- Chorej mogą pomóc nasze lekarstwa bez jego wody, on trafił na
crisis, kiedy już zasypiała.- Ale kto go tu zesłał?
- Któż to jest? - zapytał Sędziwoj.
- Ten człowiek jest cudowny - rzekł jeden z obecnych, który dotąd, podobnie jak Sędziwoj, tylko był świadkiem - szczęście temu domowi, do którego wstąpi. Parę dni dopiero jak przyjechał z Neapolu, gdzie także niedługo bawił. Przez cały czas tam swego pobytu był przedmiotem wszystkich rozmów, zajęcia powszechnego. Jeżeli ta potężna umiejętność, o której tyle głoszą, istnieje, to on jest jej mistrzem. Pięć lat temu widziałem go raz pierwszy w Wenecji; on tam konających na morowę zarazę leczył prawie bez lekarstwa. Widziałem tam żebraka, którego na milionowego bogacza przemienił. Cała policja wenecka była poruszona, chciano go schwytać, on chodził w dzień i w nocy sam jeden i nikt mu nic zrobić nie mógł.
- A więc to ów sławny Kosmopolita - rzekł któryś z obecnych.
- Pospolicie zowią go Kosmopolitą, ale któż zgadnie prawdziwe nazwisko takich ludzi!...
Lekarze pojedynczo wymykali się, a wszyscy nieodgadnionym sposobem byli przekonani, że chora już uzdrowiona. W istocie, twarz jej spokojna, przed chwilą zeszpecona tchnieniem śmierci, dziwnie się zmieniła, stała się podobną do siebie.
Arminia modliła się jeszcze ze łzami, ale to były łzy rozkoszne, powrót do radości.
Sędziwoj spostrzegł, iż tylko przez jakieś dziwne złudzenie zdawało mu się, że zna nieznajomego. Kiedy chciał się oddalić, ładna córka wdowy z uśmiechem, a łzami jeszcze w oczach, skazując na matkę rzekła:
- Nie zostanę sierotą, Bóg jest litościwy! Kiedy najbardziej była chora, ja byłam u ciebie, ale było zamknięte. Jakieś przeczucie mówiło mi - nie szydź ze mnie, cudzoziemcze - byłam pewna, iż ty potrafisz ją uzdrowić, a teraz myślę, że to ty sprowadziłeś tego nieznajomego pana i ty ją uzdrowiłeś, bo wszakże nie Bodenstein ją wyleczył, a ja przysięgłam mu... - Wtem przypomniawszy sobie dopiero jak przez mgłę swoją przysięgę - uleczenie cudowne - zapłoniła się, spuściła oczy i znowu w pospolitej podobnych charakterów nagłej zmianie uklękła i prawie z bojaźni modlić się zaczęła. Przeczuwała, iż wisi nad biednym jej sercem straszna jakaś burza.
Sędziwoj od chwili ujrzenia nieznajomego na próżno na otaczające go przedmioty chciał zwrócić myśli - wyszedł nim jednym tylko zajęty, nie słysząc prawie, co mówi Arminia.
________________
* Prawym dzieckiem wieku przechodu i fermentacji, w którym się zrodził, był sławny ów Philippus Aureolus Paracelsus Theophrastus Bombastus von Hohenheim. W młodości włóczył się jako wędrowny student, rysował horoskopy, wywoływał duchy, kastrował wieprze, szukał skarbów i sprzedawał alchemiczne recepty. Tak przewędrował Niemcy, Holandią, Szwecją, Prusy, Polskę, Węgry, Turcją, Egipt, Hiszpanią i Portugalią. Powróciwszy do ojczyzny jako cudowny doktór umarł w szpitalu salcburskim.
W czasie profesorstwa swego w Bazylei publicznie spalił pisma Galena i Awicenny posypawszy je siarką i saletrą. Nie wahał się z nadętą miną sam wyrzec barbarzyńską łaciną: "Jeden włos z brody mojej więcej wie, jak wy wszyscy uczeni!"
Ów metal płynny, tajemnymi własnościami od alchemików obdarzony, ochrzczony imieniem Merkurego, śmiało w lekarstwach używał; opium on pierwszy tak zuchwale zadawał, a gmin licząc uzdrowionych, nie patrząc na zabitych, ubóstwił Paracelsa.
Nauka, wyznać trzeba, dotąd z wdzięcznością go wspominać musi. Ten dziwny, szalony geniusz, tarzający się wśród błota ziemi, nieraz wzbijał się na skrzydłach olbrzymich pomysłów tak wysoko, iż go rozsądni, czołgający się mędrcy dotąd tylko podziwiać muszą.
Lecz zjawienie się jego, jakkolwiek epokę stanowi, zrodziło całę klasę paracelsistów, bezczelnych krzykaczy, posiadających wszystkie wady mistrza, a zalet jego na złe używających, wiadomościami jak i niewiadomością równie szkodliwych. Takim był Adam Bodenstein, lekarz i profesor w Akademii Bazylejskiej. Uczeń i wielbiciel Paracelsa, rozgłaszanie nauki jego wziął za cel swego życia, które było odbiciem wszystkich usterków i błędów Paracelsa. Nie posiadając jego geniuszu naśladował to, co się łatwo da przejąć, to jest: chełpliwość, śmieszną dumę, połączoną z tarzaniem się śród ostatniego gminu i wyrzutków społeczeństwa. Jest on autorem kilku dziel, których tytuły same dają dostateczne wyobrażenie o stanie ówczesnej historii natury. Jako to: De herbis duodecim Zodiaci signis dicatis', Isagoge in rosarium chemicum, Arnoldi de Villanova; De Lapide Philosophorum (list do Puggerów Pro asserende Alchymia) etc.
** Ojcem wyżej wymienionego Adama Bodensteina był parę razy wspomniany tu Karlstadt, właściwie zowiący się Andrzej Bodenstein, później dopiero od miejsca swego urodzenia, miasta Karlstadt w Frankonii, przybrał toż nazwisko.
Głośnym on jest w historii reformacji przez swój niewczesny zapał, marzenia, a w końcu i nieszczęścia. W początkach już publicznego zawodu Lutra, Karlstadt nie tylko stał się jego zapalonym sektatorem, ale - posuwając się wyżej - pierwszy będąc księdzem (archidiakonem, kanonikiem i profesorem teologii w Wittenbergu) pojął publicznie żonę. Kiedy Luter przebywał jeszcze w Wurzburgu, Karlstadt, za pomocą zajadłego gminu i studentów, burzył ołtarze w kościołach, niszczył obrazy i czytał dziwaczne mszy w języku niemieckim, Luter nie pochwalał bynajmniej tych wybuchów zbytniej gorliwości, owszem, przywracał zniweczony przez Karlstadta porządek rzeczy
. Ten jednak, narzucając nauki swoje pierwszemu lepszemu, gdy nikt ich przyjmować nic chciał, gdy sami zwolennicy Lutra nie domyślali się jeszcze wtedy, iż dojdą powoli tam, dokąd ich Karlstadt od razu chciał doprowadzić, został prześladowanym tułaczem. W wędrówkach swoich przebiegł całe Niemcy (byt nawet we Lwowie) aż w końcu znalazł przytułek w Bazylei - gdzie po śmierci Zwinglego żył w urzędzie kaznodziei i pastora - i tamże umarł.Zarzucano mu, jakoby sam na miejscu Lutra za reformatora chciał się narzucać, czego mu jednak dowieść nie można.
*** Wszystkie te w usta lekarzy kładzione słowa są historyczne. W owych czasach apteka musiała być zbiorem najdziwaczniejszych, trudnych nieraz do wynalezienia, materiałów. Do lekarstw wchodziły często: tłustość kretyna, mózg z samobójcy, proszek czaszki ludzkiej, suszone ropuchy, nietoperze etc., et quidquid vetus delirat medicina [i cokolwiek bredzi stara sztuka lekarska]. Któryś (nie pomnę z nazwiska) ze znakomitszych lekarzy, żyjących w Polsce za Zygmunta III, winien był całą swoją wziętość i majątek proszkowi z ususzonego ciała wisielca, gdy tego mu zabrakło, ustały zarazem - jak spółcześni twierdzą - uzdrowienia i sława lekarza.