DOPING, RAMIARSTWO 
I PERSPEKTYWIZM A MERYTORYZM

Usta zacięte surowo, przenikliwe oczy - oto p. J. N. Miller i z tym się zgadza także jego duchowy portret, jaki się objawia w tej długo oczekiwanej książeczce (Zaraza w Grenadzie. Rzecz o stosunku nowej sztuki do romantyzmu i modernizmu w Polsce). Nareszcie najmłodsza poezja polska ma swoją próbę syntezy czy ideologii. Książka doniosła, napisana z wielką siłą przekonania, analizy świetne i niekiedy frapujące - przedmowa zjednywa akcentami osobistymi i budzi ciekawość także co do Millera-poety. Aby taką książkę godnie uczcić, sądzę, że nie wystarczy spierać się z nią o rzeczy drugorzędne, formalne, wykazywać sprzeczności, twierdzić, że jest białe to, co dla niego jest czarne - trzeba też przeciwstawić jej coś własnego, pozytywnego, wyjść trochę z rezerwy. Co też na końcu uczynię.

DOPING

Sobór na placu Saskim szczęśliwie usunięty, ale z czasów niewoli został jeszcze kańczug, nie moskiewski, lecz narodowy. Niektóre ręce, niekoniecznie delikatne, rwą się do niego. Całe Wesele było płytkim dopingiem: mówisz o Polsce, a nie robisz powstania! Brzozowski wołał: kańczuga na to rozzuchwalone plemię! Świstał nim sobie Rostworowski, nawet Morstin. Gest Savonaroli Pracy odziedziczył po Brzozowskim Miller. Te same ulubione wyrazy: straszliwy, odpowiedzialność. Grozi: "A co będzie, gdy nas zaczną (bolszewicy? Niemcy)? głaskać pod włos?" Co będzie? Ano, powiemy; mieliśmy Kasandrę, aleśmy nie słuchali.

Zachowały się też rewizje domowe. Ulubione jest zwłaszcza przetrząsanie dusz ludzkich w poszukiwaniu szczątków romantyzmu. Niewiele tam tego. Romantyzm polski był ubogi, jednostronny (bajronistyczny). Pan Miller potępia szczególniej jego indywidualizm. W ogóle indywidualizm jest dlań korzeniem wiela złego, podobnie jak dla owego lekarza ze znanej komedii Shawa - wyrostek robaczkowy.

Oto lista grzechów, które romantyzm i indywidualizm - zdaniem autora - mają na sumieniu: egotyzm, sentymentalizm, konfesjonalne mazgajstwo, analiza, mizantropia, bezwola i bierność wobec życia, oderwanie od życia, próżniacza nastrojowość, perwersja erotyczna, Weltschmerz, sztuka gabinetowa, zamiłowanie w klęsce, kult jednostki - "dla was, ale bez was", jednostronny kult uczucia i wyobraźni (dotychczas narzekano ciągle na nadmiar rozumu, teraz się moda zmienia). W praktyce literackiej na co to wychodzi? Na to, że ma się unikać tematów, w których jednostka wypycha się na pierwszy plan ze swoim bólem czy problematem (Król Lir? Makbet? Hamlet?);

w powieści pogardzane są rzeczy spowiedziowe, pamiętnikowe, analityczne (Miller wyraża się lekceważąco o autoanalizie Russa), w liryce np. tęsknoty do "kraju lat dziecinnych" (jako przykład przytacza Miller Białoruś Podhorskiego-Okołowa). Zapewne również ani pesymizm Lechonia, ani filigrany Pawlikowskiej nie znajdują w jego oczach łaski.

W to miejsce ma przyjść poezja uniwersalistyczna.

I p. Miller rzeczywiście ze swoimi wstrętami i sympatiami nie jest odosobniony. Miałem raz wielką przyjemność rozmawiania o tych kwestiach z poetami, których cenię i szanuję, z pp. Wandurskim i Broniewskim. Wzięliśmy za przykład jedną z niedawnych premier. Sondowałem ich opinie. Powiedzieli, że ten jegomość, bohater sztuki, jest "nieciekawy", jego psychologia i jego osobiste "problematy" nikogo nie obchodzą, że dzisiaj nawet Ibsen jest przestarzały itp. - bo czymże to jest wszystko wobec ogromnych spraw wojny i rewolucji.

Zwracam uwagę krytyków - ale i twórców starszego pokolenia - na ten przełom w gustach (istotny czy rzekomy?), bo może jeszcze nie zmiarkowali; niech się strzegą, niech zrewidują swoje metody i plany, a jeżeli wbrew hasłom uniwersalistycznym zostaną przy swoim, jeżeli zaryzykują zaliczanie się do paseistów, to niech mają swoje racje. A racje jakieś mieć mogą. Bo rzeź dawnych ideałów literackich, dokonana przez p. Millera, to jeszcze jedna nowa faza i jeszcze jeden sposób zubożania życia polskiego i motywów polskiej twórczości, zubożania argumentującego, iż to a to nie jest już na czasie.

Kult jednostki! Miller przytacza Sułkowskiego. Ale może to był kult w złym gatunku? Weltschmerz - to nie twórczość, lecz ucieczka od życia - powiada p. Miller. Ale jakże można uciec od życia, życie jest wszędzie. Życie wymaga również budowania romantycznych domów szklanych. Więc nie wolno cierpieć, tęsknić, rozpaczać (w poezji), bo to nikogo nic nie obchodzi, to sprawa prywatna! A jeżeli ci romantycy, ci indywidualiści uczyli nas właśnie, jak to robić należy? P. Miller chce teatralizacji życia - otóż tamci teatralizowali dla nas cierpienie, tęsknotę itd., pisali dla nas role; "egotyczny" Staff napisał dużo pięknych ról dla rozkoszowania się nimi w samotności, rozszerzył i wzbogacił samotność, a liryka jest sztuką par excellence samotną.

A propos samotności: mam przed sobą dzieło Oskara Ewalda Die Probleme der Romantik als Grundfragen der Gegenwart, gdzie ten filozof właśnie za zasługę romantyzmu uważa postawienie po raz pierwszy w dziejach ludzkości problematu indywidualizmu i samotności; twierdzi nawet, że romantyzm zostawił go w formie jeszcze niedojrzałej. Ale to jest dzieło z r. 1904!? Przestarzałe?

Nie należałem wcale do Młodej Polski; mnież to trzeba być Almanzorem? Niektórzy panowie, polemizujący z Millerem, bronili Pana Tadeusza innym niż on dopingiem, również narodowym; walczyli na odcinku, który jest z góry stracony, a tu tymczasem odsłania się atak na całym froncie naszej Grenady.

PERSPEKTYWIZM I RAMIARSTWO

Znana jest taka zabawa: kilkoro ludzi siada naokoło stolika i trzyma palce na papierowej wskazówce, która po chwili wiruje naokół alfabetu i zaczyna składać litery i zdania. Mówi się: to duch. W rzeczywistości jest to zbiorowy sen, podświadomy utwór tych ludzi. Taka sama jest zabawa w ducha czasu. Stwierdza się jakieś "prądy", gdy wszyscy wychodzą z tych samych założeń, przesądów, wzorów (prąd czy plagiat?). Pisze p. Miller np. i na to się powołuje: "W obecnej chwili przeważa pluralistyczny prąd widzenia", ergo... Czyż przeważa? Gdzie rękojmia? Albo: doceniam znaczenie indywidualizmu, ale w chwili obecnej ważne jest to, nie tamto. Dlaczego? Ze względu na kocioł bolszewicki, na budowę Polski, na reformę rolną? A może właśnie te fakty wymagałyby pogłębienia indywidualizmu, nastawienia go w inny sposób?

Co jest dziś ważne? Wszystko razem. Zaryzykuję pytanie: czy istniał w ogóle jakiś romantyzm? Czy nie oszukują nas historie literatury? Są dzieła. Lecz można je ugrupować i oświetlić z innych punktów widzenia. Romantyzm jest wspólną nazwą dla pewnych stałych potrzeb ludzkiego umysłu. Lecz można to pojęcie rozbić, przeprowadzić pewne rozkojarzenia, a potem nowe skojarzenia. Kto używa takich pojęć, powinien mieć wciąż przed sobą żywą wizję ich genezy.

P. Miller lubuje się w szerokich perspektywach, tak samo jak Brzozowski. To daje poczucie lotu i potęgi. Tu romantyzm, tam humanizm, ówdzie odrodzenie, modernizm, Homer, Rej i Dante. Rozumiem grę tych pojęć, ich walor chwilowy na giełdzie literackiej, ale często nie wiem, o czym mowa. Są to ramki z zamazaną treścią.

Od trzydziestu lat zajmuję się literaturą i co pewien czas słyszę, jak ktoś mówi z wielkim tupetem: teraz coś upada i coś się zaczyna, przemiany w głębi, ginie stary świat, tam wy, a tu my, itp. Lecz kto o tym może coś naprawdę wiedzieć, co się dokonywa w głębi? Są tylko opinie i ich walka między sobą. Obecnie wali się w romantyzm i w teatr - zabawa w ducha czasu trwa dalej.

A ja ogłaszam w ogóle perspektywizm za przestarzały i nie bawię się w ten sposób.

INDYWIDUALIZM

Nie czytał p. Miller dokładnie swojego Freienfelsa (Philosophie der Individualitat), gdyż właśnie indywidualność stawia ten filozof u początku jako fakt pierwotny, irracjonalny, z którym dopiero inne się kombinują. Ale nie trzeba Freienfelsa; przypomnę z nauki o literaturze pewien uchwyt, który powinien być znany autorowi.

Mianowicie - tak mówili dawniej teoretycy - poeta, zwłaszcza dramaturg, może w dwa sposoby tworzyć swych ludzi. Pierwszy - to idealizowanie, nie w znaczeniu moralnym, lecz w tym, że pewne właściwości człowieka bierze się w ich formie maksymalnej, najlepszej, nadając mu przez to rysy "ogólnoludzkie", reprezentatywne. Drugi zaś polega na tym, że się bierze człowieka właśnie w jego wyjątkowości, rzekomej dziwności, odrębności, i niektórzy (Hebbel) uważają, że właśnie taki człowiek jest jeszcze bardziej reprezentatywny - gdy on sam uważa swój los za niepodobny do niczyjego, wtedy jest dopiero prawdziwym "ecce homo". Ta druga metoda to jest symbolizowanie. Nie wdaję się w ocenę tych metod ani w kwestię, czy są jeszcze inne. Pan Miller, zdaje mi się, jest zwolennikiem pierwszej, albowiem na wielu miejscach swej książki mówi o obciosywaniu życia z indywidualnych przypadkowości (np. ss. 156, 184), albo np. gani, że Kasprowicz dał swojej Księdze ubogich tło zakopiańskiej konkretności (s. 137), "zaciemniając przez to oderwany, uniwersalny ton" tych poezyj.

A więc to, co przedtem uchodziło za zaletę - utrzymanie cech i barw lokalnych, przepuszczanie idei poetyckiej przez pryzmat życia konkretnego, czyli indywidualizowanie jej - miałoby się teraz uważać za wadę? Przecież nawet się potępiało poezję schematyczną, abstrakcyjną, jako dowód niemocy kształtowniczej.

Tyle raczej tylko dla ilustracji mego stanowiska, nie jako dowód. Nie idzie mi w ogóle o to, aby uniwersalistycznemu hasłu Millera przeciwstawiać mechanicznie indywidualizm. Wiem, że zna on dobrze korelatywność obu tych pojęć; pisze o ich przenikaniu się wzajemnym, a w przedmowie zastrzega się, że musiał być jednostronny. Tak jest - musiał. Lecz idzie mi o to, że rodzaj stosunku tych pojęć do siebie wybrany przez p. Millera, ich kolejność nie jest właściwa. Np. fakt, że podmiotowy świat jednostki musi przejść przez medium mowy, aby się stać dostępnym dla ogółu czy, jak się autor wyraża, uprzedmiotowić się - nie czyni jeszcze tego zjawiska uniwersalistycznym. Indywidualizm wyzyskuje tu niejako formę uniwersalną, pasożytuje na niej. To nie jest paradoks, gdyż istnieje np. teoria, że zadaniem właśnie poezji jest przywracać mowie jej wewnętrzne życie indywidualne, a więc niejako deuniwersalizować ją. Podobnie ma się rzecz z tym, co p. Miller mówi o poetach: że tworzenie dla samego siebie jest kłamstwem, bo każdy artysta pragnie oddźwięku. Tak, ale w tym nie ma nic uniwersalistycznego. Chęć oddziaływania nie jest chęcią współdziałania, I nigdzie człowiek nie czuje się tak samotny, jak wśród ludzi - samotność jest zjawiskiem socjologicznym, ale nie przestaje być samotnością. Społeczny charakter jednostki jest faktem - lecz czyż nie dosyć samego faktu? A mikrokosmos jest taki sam wielki jak makrokosmos.

SZTUKA I ŻYCIE

Chwalebne jest, że rolę tzw. tendencji w sztuce stara się p. Miller pogłębić i odebrać jej piętno zwykłego społecznictwa. Hasłem jego jest: przez sztukę do życia, przywrócić codziennemu życiu, zwłaszcza pracy, jej pierwiastek artystyczny, a przy tym ma na oku głównie wszelkie zbiorowe formy sztuki, przede wszystkim teatr.

Sztuka - twórczość - praca: oto są pojęcia stykające się ze sobą granicami nieco płynnymi. Łatwo je zatrzeć. Nie uniknął tego nawet Brzozowski, gmatwając nieraz pracę z twórczością, ale byłby z pewnością wzdrygnął się przed takim zestawieniem jak: teatralizacja pracy. Wydałoby mu się ono szyderstwem. W Prolegomenach filozofii pracy wyraźnie zaznacza, że praca polega na utracie zdrowia, sił i czasu. Wprawdzie powoływał się on i na teorię Norwida o pracy jako najniższym organie sztuki, ale to tak tylko dla honoru pracy - przy czym jako medium pośredniczące między tymi dwoma zakresami podał swobodę.

Ale między Brzozowskim a Millerem stoi - teatr bolszewicki ze swoimi ogromnymi rewiami rewolucyjnymi, których sceną jest cała Moskwa, a rekwizytami: prawdziwe działa, tanki, okręty, telegrafy itd., aktorzy zaś są zarazem widzami, naprawdę stawiają barykady i walą mury. Pan Miller czytał też Crocego, z którego teorii (estetyka wyrazu) wynika, że sztuka jest wszędzie, że przesyca całe życie ludzkości. A Croce podaje za jednego ze swych mistrzów Vicona, który pierwszy traktował historię jako dzieje fantazji twórczej. Pan Miller wykombinował z tego wszystkiego razem jako ideał jakieś takie nowe nastawienie zbiorowej psychiki - za sprawą poezji nowego typu - żeby problematy budowy i pracy rozwiązywały się bezboleśnie i od jakiejś innej strony, czyli - tu już znowu narzuca się ten ogólnik - "twórczo".

Zdaje mi się, że różne teorematy filozofii bierze p. Miller zbyt dosłownie i zbyt pochopnie i że zbyt łatwo wysnuwa z nich wskazania praktyczne. Najtajniejszym zaś źródłem jego inspiracji jest filologia, folklor. Jeszcze w epoce "Ponowy" był "dadanaistą", zachwycał się przyśpiewkami: hejże moja dana! Później przeszukiwał przeszłość literatury, by znaleźć różne początki twórczości czy poezji gromadzkiej: znalazł np. choreę roboczą, anonimową twórczość autorów starożytnych eposów. Zdaje mi się dalej, że ideał oddziaływania na życie przez sztukę wcale takiej gromadzkiej poezji nie wymaga. "Niech się artysta uprzedmiotowi!" - woła p. Miller. Ale społeczeństwo powinno by wymagać od artysty raczej, aby pozostał jak najbardziej indywidualnym. Takie "indywidua" są mackami i ssawkami, którymi społeczeństwo przywiera się do właściwych tajemnic świata. Twórczość gromadzka zaś (plotka, legenda) i tak pasożytuje na twórczości indywidualnej i układa się zawsze według prawidła połączonych naczyń.

Życie codzienne pełne jest rudymentów sztuki;

świadczy o tym każdy numer gazety, formy naszych ubiorów, krążące co kilka dni nowe dowcipy itp. Ale z tych rudymentów nic nie wynika, są one tak samo mało zdolne do rozwoju jak np. mediumizm, którego rzekomo przyszłe możliwości zawracają niektórym ludziom w głowie.

"Wszystko jest albo może być sztuką, o ile zdradzi napięcie piętrzącej się do ucieleśnień metafizycznej woli wyrazu" - powiada p. Miller. Rzeczywiście: skazaniec, który idzie na gilotynę, może ten fakt odczuć jako widowisko teatralne, siebie jako aktora, ale tylko na chwilę, np. gdy wygłasza przygotowany aforyzm i o ile - o ile go to nie boli. Ale człowiek postarał się o osobną instytucję, która by te rudymenty izolowała, skupiała i potęgowała - to jest właśnie sztuka. Konieczny jest w niej moment odbicia, powtórzenia, oderwania od zwykłej aktualności - jest ona zazdrośnie przeciwstawiona życiu, choć się z nim łączy podziemnie.

W koncepcji teatru, jaką przedstawia p. Miller, jest więcej widowiska niż dramatu. Dramat rodzi się w piersiach jednostek. Dramatu na tle zagadnień etycznych inaczej sobie nawet wyobrazić nie można - albo byłyby to wieloosobowe widowiska pozbawione człowieka odpowiedzialnego, bo jakże ów człowiek "peryferyczny", człowiek-mrówka, którego domaga się p. Miller, śmiałby mieć własną duszę! Via unanimizm wróciliśmy do metod Zoli, który wyśmiewał głębie Hamleta.

UNIWERSALIZM I PRACA

W systemie swoim uniwersaliści otworzyli jednak małą furtkę dla indywidualizmu: na szczycie swojego zapamiętania się "utożsamia się on z bytem, z Bogiem, Absolutem, z Jednością". Z praiłem - powiedziałby Przybyszewski i przyklasnąłby. Dzięki tej furtce p. Miller mógł znaleźć w swoim systemie dostojne miejsce dla takich indywidualistów, jak Leśmian, jak Staff. Ale ja uważam to za niekonsekwencję, gdyż ten uniwersalizm kosmiczny czy metafizyczny jest jednak czymś gatunkowo zupełnie innym niż uniwersalizm gromadzki.

Dziwną ma rolę hasło uniwersalistyczne zastosowane właśnie do pracy. Zdawałoby się, że to połączenie jest naturalne i płodne, ale w praktyce nie jest ono pozbawione pewnych zasadzek. Podobnie jak solidaryzm, pojęcie uniwersalizmu jest utworzone dla konkurencji z socjalizmem i dla ominięcia go. Główny rzecznik tej doktryny, prof. Wł. L. Jaworski, porównywa społeczeństwo uniwersalistyczne z krzakiem róży: korzenie, gałęzie, liście, kwiaty tworzą harmonijny organizm, lecz pozostają do siebie w stosunku nierówności. Czyli, jak to z zamiłowaniem folklorysty przytacza p. Miller: budujemy mosty dla pana starosty. Starosta będzie jechał, a my będziemy budowali.

Czy - mimo budowy Polski - chwila jest tak bardzo odpowiednia? Zdaje mi się, że - niestety - ważniejsza dziś jest kwestia podziału plonów niż kwestia samej pracy. Będę na chwilę również dopingował. Po co ten krzyk o pracę? Czy dla "Lewiatana", czy chodzi o zniesienie ośmiogodzinnego dnia roboczego? Czy taka poezja pracy pospólnej ma być dla samych robotników, czy dla konsumentów, czy fabrykantów? Czy ma się wywozić z kraju, czy zakładać uczelnie, uczyć i robić wynalazki? Czy to jest wódka, czy muzyka, w której takt lepiej się niewolnikom pracuje?

Praktyka literacka, którą cytuje p. Miller jako przykłady uniwersalizmu, nie budzi we mnie wielkiego zachwytu. Zaściankowość wsi Reymonta Chłopów nie jest mniejsza od zaściankowości w Panu Tadeuszu i cała apoteoza orki (na swoim!) nie może zatrzeć wrażenia, że Antek, tchórzący przed gromadą ("uginający się przed prawem gromady", jak się wyraża p. Miller), jest chamem. - Dalej jest major Pyć z Generała Barcza; p. Miller nazywa go "wielkim bezimiennym, wcieleniem wszechobecnego instynktu dziejów" za to, że traktuje siebie i innych ludzi "instrumentalistycznie", że np. "kapitalizuje dramat osobisty Barcza". Robienie szachrajstw politycznych podnosi p. Miller do godności zasady. (W ogóle ma on tę wadę wielu interpretatorów, że poświęca istotę konkretnego przykładu, by znaleźć dogodną ilustrację dla swego teorematu). I jakaż jest ta zasada? On nazywa ją zasadą "melioryzmu, witalistycznego realizmu": - poprzestanie na "wartości względnej"[1], choćby połączonej ze zbrukaniem tzw. ideału. Swego czasu Chołoniewski nazwał to polskim posybilizmem - w przeciwstawieniu do rosyjskiego maksymalizmu. Ale politycy już nieraz się zawiedli na takim ciułaniu małych sukcesów. Owe kompromisy i świństwa mają się dziać niby to w imię bezosobowego stawania się dziejów. A skądże Pyć wie, czego chce duch dziejów? Czy w ogóle dzieje są już naznaczone "nieodwołalnie" - czy dzieją się, czy tylko ziszczają?

Następnie mamy tu poezję zawodową. Kaden - pierwszy - napisał Zawody, w 10 lat później piszą: M. Braun - Rzemiosła, Przyboś - Śruby, Zegadłowicz - Powsinogów, ten i ów napisze Drwala, Kowala, Tkacza itp. Są to rzeczy nieraz ładne i cenne, ja specjalnie lubię utwory Słobodnika. Czy jednak jest to cudowny zbieg okoliczności, że tylu pisze to samo, czy to "prąd", czy wspólne wzory? Pan Miller występuje ze swoją syntezą właśnie w chwili, gdy ta poezja zaczyna kostnieć, wytwarzać duplikaty; on się o tym wyraża: zaczyna przybierać wyraźniejsze kształty. Znowu łatwa wiara w ducha dziejów.

Jak się robi tę poezję? Podstawą jej jest dzisiejsze zamiłowanie w ornamentyce, retoryka. Wynajduje się metaforyczne równoważniki do pewnego gatunku pracy, trochę onomatopei i aliteracji, na końcu koziołek w górę, by wyjść z ciasnego warsztatu i nadać danemu zawodowi migotanie filozoficzne. Oczywiście uwzględnia się przy tym i dostojność pracy. Ale czy praca kanalarza może być kiedykolwiek dostojna? Najlepsza metafora tu nie poradzi. Mydlenie oczu, fałszowanie oczywistości. Czytajcie te wiersze interesowanym! A prócz tego - co już niegdyś poruszyłem w Slowie i czynie (s. 354) - istotni pracownicy widzą w swojej pracy strony całkiem inne, interesują się nią od strony jej treści i celu, a nie od strony dekoracyjnej. Proszę się tylko wsłuchać, jak wygląda rozmowa fachowców [2].

Intencja jest poczciwa: sympatie dla pracowników i pracy, chęć towarzyszenia im aż do sedna rzeczy - lecz jakże naiwnie wykonana! Znowu dopinguję ordynarnie: to jest woda na młyn "Lewiatana", to jest bat, to jest Taylor przetłumaczony na wiersze. Praca jest przekleństwem. Twórczość - to co innego.

Swego czasu Paweł Lafargue, sam socjalista, zauważył u socjalistów tę czołobitność dla pracy i napisał Prawo do lenistwa. Kautsky jeden ze swoich artykułów zaczął od tego, że nie upiera się przy socjalizmie, gdyby była jaka inna droga do powszechnego szczęścia; nie zależy mu na systemie dla systemu (mógłby dodać: na pracy dla pracy). A Berent w swoim Fachowcu trochę głębiej i szczerzej zajrzał w piekło pracy niż dobroduszni trębacze pracy i dworacy lumpenproletariatu. (Oczywiście znowu dopinguję i alarmuję - tak samo zupełnie niepotrzebnie i insynuacyjnie, jak dopinguje się tzw. poezję indywidualistyczną).

Te nowe "wylądy" wydają mi się jałowe. Książka p. Millera jest wyznaniem, z jak wielu rzeczy rezygnuje najmłodsza poezja. - Rezygnuje ona również - według niego - ze świadomego narzucania idei: ma tylko torować usłużnie drogi i czekać, aż czynnik włościański i robotniczy raczy "wycisnąć swe piętno na dotychczasowej kulturze polskiej" - tzn. poezja ma odgadywać, czego chce i co powie ten nowy pan.

MERYTORYZM

Pan Miller sądzi, że w swojej książce traktuje literaturę od strony treści, gdy mówi o pracy. Ale co ma być treścią pracy? Oto jest pytanie o wiele ważniejsze niż opiewanie "trójpotu". Zadałem je swego czasu, pisząc o Brzozowskim w Słowie i czynie (s. 265) - do dziś jest ono aktualne. To samo dotyczy i twórczości. Co ma być jej treścią? - to jest ważniejsze od stawiania samego ogólnikowego (ramowego) postulatu twórczości.

Trębaczem twórczości jest p. Roman Jaworski, autor Hamleta II i Wesela hrabiego Orgaza. Niedawno miał on wykład na temat "Jak rozumiem mego hrabiego Orgaza", i powtarzał: twórczość, twórczość. Obecny na tym wykładzie p. Miller sekundował mu. Kogo przekonali? Kto się na to nie zgadza? Kto o tym nie wie? To są truizmy. Ale twórczość - czego? Powie się: niech każdy w swoim fachu będzie twórczy, a będzie dobrze. Ależ właśnie, gdy się mówi "twórczość" - nie wolno być ogólnikowym, trzeba mieć na myśli wizję pewnej konkretnej twórczości, inaczej jest to nudny morał [3].

Polskie ideologie mają zawsze ten błąd zasadniczy i ten talent, że krążą naokoło rzeczy istotnej w różnych promieniach, a z nią samą w kontakt nie wchodzą (tak było np. z czynem). Zaspokajają natomiast żądzę dopingu i żądzę szerokich perspektyw. Przeżyłem to już raz za czasów Brzozowskiego, kiedy się daremnie spodziewałem, że on nareszcie da coś z programu, da próbki z tego, co by się miało dziać. Oczywiście każdy mimo woli takie próbki daje, choćby w samym sposobie wykładu, gdyż także środek ma w sobie coś z celu - ale właśnie te próbki mnie rozczarowały. Ilekroć poruszał zagadnienia

konkretne, pokazywało się, że mu jego hasła na nic się nie przydają. Pisząc nekrolog Brzozowskiego w r. 1911 (Czyn i słowo), postawiłem już wtedy kwestię merytoryczności, a później przekonawszy się, że wypadki ramiarstwa u nas wciąż się powtarzają, sformułowałem merytoryzm jako osobny postulat, który od razu psuje interesy ramiarza (Dodatek literacki do "Narodu" nr 4 i 5 z października 1920 r.). Wprawdzie merytoryzm jest również tak samo jak praca i twórczość tylko postulatem ogólnikowym, a nie probierzem, ale sądzę, że to już postulat przejściowy, ostatni. Merytoryzm to nie jest żądanie sumienności czy pilności, jak sobie to niektórzy wyobrażali, lecz żądanie, aby, kto ma pewien ideał do puszczenia w świat, pokazywał go także w zastosowaniu, w konkretnych przykładach.

Oczywiście nie głosiłbym merytoryzmu, gdybym sam nie miał jakiegoś swojego programu, który jest moim tajnym kompasem.

Nie mogę zarzucić p. Millerowi zupełnego ignorowania merytoryczności. Ostatecznie zgromadził dość przykładów z literatury, na których ilustruje swój ideał: ale terminus ad quem jest w nich nie dramatyczna wizja pewnych form życia, tylko stempel uniwersalizmu czy pracy. Pyta o legitymację, potem puszcza wolno. Wskutek tego ten ideał staje się jakiś formalistyczny i policyjny i bardzo łatwo daje się podrobić.

Chodzi mi o to, że po zastosowaniu filtra merytoryzmu rozmaite potrzeby i zagadnienia, stłumione lub obcięte dopingiem, muszą powrócić. Nie zawsze się pracuje i celem pracy jest ostatecznie zawsze osiągalność jakiegoś stanu. Tu oczywiście nasuwa się konsekwentnie pytanie, co w takim razie ja uważam za treść. Ale o tym kiedy indziej.

Kończę ten artykuł z takim samym przerażeniem, z jakim p. Miller spojrzał na swoją książkę po napisaniu jej. On cofnął się w przedmowie, ja cofnę się w epilogu. Przyznaję - potraktowałem go jednostronnie, może niesprawiedliwie. Kto wie, czy w gruncie rzeczy nie jesteśmy sprzymierzeńcami.

P.p. W książce Na gruzach Grenady (1933) p. Miller odrzuca wyniośle tę ofertę, jako że jestem "niepoprawnym indywidualistą". Poświęca mojej krytyce ust. 2 rozdziału ostatniego. Niestety, nie mam już miejsca, by na tę replikę szerzej odpowiedzieć, musiałbym całą nową książkę szczegółowo krytykować. Dość że powyższe moje wywody pozostają nadal w mocy. Stwierdzam, że p. Miller dzisiaj grubo ustąpił tak in puncto indywidualizmu, jak in puncto poezji pracy. Nie przypisuję tych zmian mojemu wpływowi. Co się tyczy uniwersalizmu, to rzeczywiście jestem "typem mało odpowiednim na przejęcie się urokiem" tego "uniwersalistycznego rygoru", jaki głosi p. Miller. Uniwersalistyczna nadbudowa nad socjalizmem według koncepcji p. Millera jest jakąś kombinacją hierarchii aniołów według wyobrażeń np. Towiańskiego (na s. 37 mówi o "piramidzie", a nie o wieży) z imperializmem zdobywczym, ogólnoludzkim, którego wykładnikiem są dla niego Idzikowski, Kubala, Żwirko i różni lotnicy, konstruktorzy, odkrywcy, i który pochodzi z futurystycznej kuźni Marinettiego. Ideał jakościowy zmienił p. Miller na ilościowy, rekordowy. Jego dalszymi etapami są: stratosfera. Księżyc, Mars. Szczęśliwej drogi, ale uważam, że poezja nie ma tu nic do roboty, jak tylko pętać się między nogami techniki.

_________________________________________

1 P.p. I tu Miller spotyka się z drogą Brzozowskiego, ku jego szczytom. Mam na myśli najlepszy rozdział Legendy Młodej Polski: Humor i prawo, gdzie Brzozowski dochodzi do twierdzeń: "Nasza względność jest naszym absolutem", "Biada człowiekowi, który nie czuje się nigdy już śmiesznym".

2 P.p. Także S. I. Witkiewicz wyczuł w tej dzisiejszej poezji pracy natarczywą piłę. Pisze o niej w Teatrze, s. 217 i 218, jako o "banale" i przytacza taki fikcyjny wiersz:
O, praco, która uszlachetniasz ducha,
Jesteś jak słońce, co w nas ciepłem chucha. 
Ale - i to jest ten charakterystyczny punkt, gdzie się rozchodzimy - Witkiewicz ganił przy tej sposobności tylko przyczepianie się poetów i krytyków do idei w ogóle, gdy ja krytykuję jakość tej jednej, danej idei.

3 P.p. Tę kwestię poruszam w Walce o treść, s. 232 i nast, dochodząc do pojęcia hiperdynamiki.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ