GODNOŚĆ KRYTYKI

I

Hajże na krytykę!

Pisarze polscy, tzw. czyści twórcy, w ostatnich czasach, oszaleli z braku głębszego powodzenia, szukają sposobności do zemsty tam, gdzie najbliżej i najłatwiej - i urządzili nagonkę na krytykę. Ona winna! Nie piszecie o nas recenzyj lub za skąpe, nie bierzecie nas za przedmiot essayów, nie podglądacie i nie wyjawiacie piękności naszych dusz twórczych, nie odgadujecie naszych zamiarów intuicyjnych - których my sami nie znamy, nie robicie grubych literatur, w których bylibyśmy skatalogowani, zaklasyfikowani, tłustym drukiem lub petitem przekazani potomności. Jest przysłowie o miotaniu pereł przed wieprze; my, twórcy, jesteśmy od wytwarzania pereł, a wy, krytycy, macie je wieprzom pod ryj zanosić i one wieprze do onych pereł przekonywać.

W "Echu Tygodnia", w "Wiadomościach Literackich", po części w dodatku literackim do "Głosu Prawdy" - rozbrzmiewały te niecierpliwe skargi na krytykę. Gdyby one apelowały do solidarności pisarskiej, gdyby głosiły: "podtrzymujcie nas, popuśćcie swoim sumieniom i okłamujcie trochę publiczność, bo inaczej zabije nas sport, film i polityka" - to by można wybaczyć. Ale szanowni "twórcy" wgadali się w ferwor pychy; "krytyk nie robi swojej służby" - wołają, denuncjują. I już nie o poszczególnych krytykach jest mowa, lecz pasja kipi przeciw krytyce w ogóle: że głupia, że się na rzeczy nie zna, że jeszcze nigdy żadnego autora nie pouczyła ani nie przekonała, że zaciera różnice rang itp.

A przy tym wszystkim jak gdyby się samo przez się rozumiało, że "czysty twórca" to istota wyższa, z innej ulepiona gliny, gdy krytyk jest - pośrednik, kolporter, tłumacz, podsłuchiwacz i podpatrywacz, sam bierny i wtórny, Murzyn zrobiony z cienia poety, co najwyżej: kapłan fałszujący Boga (mówi pani Wielopolska).

Tezę o bierności i wtórności krytyki wygłasza zresztą wielu. Jedni pod wpływem rzekomej oczywistości: oto najpierw są dzieła poetyckie, a dopiero potem pisze się o nich krytyki, to jest recenzje; recenzent nie miałby o czym pisać, gdyby nie było tamtych dzieł, a więc jest pasożytem - za to powinien zapłacić użytecznością. W dalszym ciągu postaram się dowieść, że ta oczywistość jest złudną; obejmuje tylko dział recenzyj, ale nie krytykę w szerszym znaczeniu.

Niektórzy przypisują krytyce rolę wtórną, zwierciadłową, pod wpływem - zdaje się - analogij z filozofii Bergsona, Marksa, Brzozowskiego. Według tych wzorów jest najprzód intuicja, prostolinijna, boska, bezprzestrzenna - a intelekt dopiero rozkłada jej produkt na części, asymiluje, fałszuje, nazywa, wprowadza miary. Albo też: jest praca, ta u podstaw, pierwotna, a intelekt dopiero inwentaryzuje jej wyniki, robi różne "nadbudowy". W pierwszym wypadku mamy do czynienia z filozofią raju utraconego [1]: poeta to Adam bez grzechu, który jeszcze znał cud, krytyk to Adam, który już zgrzeszył. W drugim wypadku poeta to robotnik, a krytyk to coś jak burżuj wyzyskujący i maskujący zasługę pracy.

Jedna i druga analogia jest mylna. Nie ma żadnej podstawy do tego, żeby odmówić krytyce udziału w bezpośrednich czynnościach intuicji albo posądzić ją o czekanie na owoce cudzej pracy.

Teza, że krytyka jest sama także sztuką, jest równie dawna jak ta, że jest tylko służką sztuki cudzej, i równie popularna. Spór graniczny i prestiżowy wcale nie jest rozstrzygnięty. Dlatego uważam za grubą ignorancję i pychę, jeżeli sławetna Straż Piśmiennictwa Polskiego ośmieliła się w statucie przyszłej Akademii Literatury zamieścić postanowienie, że pierwszych dziesięciu członków tej Akademii powoła rząd tylko spośród istotnych twórców, a więc poetów, powieściopisarzy i dramaturgów. W takim razie Brzozowski, gdyby dziś żył, nie mógłby wejść do tego grona, gdyż ważniejszy od niego byłby np, Or-Ot lub Iłłakowiczówna; chyba żeby uzasadniono jego wybór zasługami w powieści lub w dramacie. To jest absurd. I taka arystokratyczna, klanowa ekskluzywność jest tym dziwniejsza, że Akademia stawia sobie przecież zadania określane i wykonywane w społeczeństwie zazwyczaj przez krytykę.

II

Nie będę się wdawał w drobiazgową obronę krytyki - musiałaby ona sięgnąć aż do dzisiejszej sytuacji gospodarczej, która krytykę paraliżuje w stopniu o wiele większym niż "czystą twórczość". Trzeba to powiedzieć w terminologii kupieckiej: autorowi "opłaci się" - w monecie brzęczącej lub choćby w monecie sławy - napisać powieść lub tomik poezji, krytykowi nie "opłaci się" tydzień czasu zużyty na przestudiowanie tych utworów i na napisanie o nich felietonu tak wyczerpującego i fachowego, jakiego wymaga np. pani Nałkowska. Jeżeli p. K. Bandrowski nieustannie skarży się na to, że powieściopisarz pracuje z deficytami, to cóż dopiero mówić o jako tako sumiennym krytyku: pracuje on z poświęceniem się, dla własnej satysfakcji i dla bardzo wątpliwej sławy, gdyż prócz Boya-Żeleńskiego nikt nie wydaje swych recenzyj zbiorowo, podczas gdy najmarniejsze wiersze zbiera się w tomik i obciąża się nim potomność. (Opłacą się jeszcze tylko krytyki teatralne: 1) prestiż fotelowy, 2) flirt z aktorkami, 3) bilety gratisowe).

Poruszano w polemice kwestię: jakoby krytyk nigdy nie wywierał wpływu na autorów twórczych. Owszem, wywiera, ale wpływ ten nigdy nie bywa przyznany. Autor ukrywa go w głębi duszy, na pozór nawet oponuje, myli ślady, wysławia innych bogów. Krytyk musi pracować zawsze au fonds perdu. Krytyka może oddziaływać na autora nie tylko przez pouczenie go, ale i przez poddawanie mu pewnych sposobów, uchwytów, orientacyj, nawet wprost konkretnych pomysłów - przez pobudzenie go do plagiatu. A plagiatu nie ma jak tylko od twórczości do twórczości. Już ten jeden fakt świadczy o twórczych elementach, zawartych w krytyce. Przy tym dodać trzeba, że krytyki (recenzje) pisze się nie tylko dla autorów właśnie krytykowanych, lecz dla wszystkich w ogóle, tak że korzystać mogą - i korzystają - także ci, którzy nie są bezpośrednio zainteresowani. (Słuszna uwaga p. Jana Dąbrowskiego).

Wracam tedy do poprzedniej kwestii: czy i o ile krytyka jest także twórczością, sztuką, na równi z tzw. twórczością czystą.

Z góry wykluczyć trzeba, żeby ta identyczność krytyki ze sztuką mogła opierać się na tym, że krytyk będzie pisał swoje recenzje i felietony pięknie, ozdobnie, poetycznie czy dowcipnie. Taki krytyk może w swojej recenzji posługiwać się różnymi tzw. walorami artystycznymi, ale z ich sumy nie powstanie jeszcze sztuka. Słusznie zauważył raz Hebbel, że natury prawdziwie poetyckie nie bywają wcale "poetycznymi" w swoich krytykach. Owszem, cechują się one pewną oschłością, gdyż wysuwają na pierwszy plan zagadnienia merytoryczne, nie piszą "naokoło" utworu, lecz wprost o utworze, przebijając się od razu do jego trzewi. Wszelka inna działalność krytyczna jest marginesową, felietonową.

Losy polskiej literatury zależą ód tego, jak się rozstrzygną: w poezji przesilenie metafory, w krytyce przesilenie dowcipu (kołtuństwo felietonowe).

Że krytyka jest również sztuką - tę tezę B. Croce w swojej Estetyce opiera na tym, że nikt nie mógłby mieć udziału w cudzej intuicji artystycznej, w cudzej wizji - czytając, widząc, słysząc - jeżeliby w jakiś sposób nie miał jej w sobie potencjalnie i nie mógł jej w sobie wywołać. Akt intuicyjny jest ten sam u producenta i u konsumenta, ale pierwszy wytwarza go własnym kosztem, drugi zaś musi być do tego aktu przez obce dzieło sztuki podźwignięty - jest tym kolibrem, "co się pod orła skrzydło utulił". Krytyk jest tedy, według Crocego, jednak tylko uświadomionym konsumentem.

Znowu nie taką identyczność krytyki ze sztuką mam na myśli. Croce ma oczywiście także słuszność, ale cząstkową, i w praktyce jego pogląd zacieśnia krytykę do sprawozdania i naukowej analizy. Zaś analiza jest tylko narzędziem krytyka, nie celem.

Raczej są dwa prądy intuicyjne, które wchodzą w grę przy kontakcie krytyka (czytelnika) z utworem. Utwór jest gotowy, lecz zetknąć się musi w duszy odbiorcy również z tworzywem, choć niegotowym, z mgławicą obszerniejszą, choć nieskrystalizowaną. Powstaje wtedy fakt, że utwór gotowy "podoba się" lub się "nie podoba"; powstają konfrontacje i zajścia umysłowe, dzięki którym na swój sposób krystalizuje się owa mgławica. Akt krytyki jest wtedy niejako aktem równowagi między tym co "gotowe" a "niegotowe", twórczość dokonana legitymuje się przed twórczością niedokonaną.

Jakikolwiek wysoko postawić by twórczość, bez tej ostatniej instancji jest ona niekompletną, nie tylko społecznie, lecz także, że użyję wyrazu patetycznego - przed sądem Bożym.

W moim Słowie i czynie na końcu, w rozprawie Zza kulis krytyki, przedstawiłem już raz ten pogląd następująco:

"Gdy strumień tęsknot poezjotwórczych spotyka się ze strumieniem ziszczeń poetyckich, powstaje krytyka. Duch pije z nadarzającego się źródła, buduje sobie przy nim domek lub mija je z westchnieniem, szukając dalej. Powierzchnia zetknięcia się potrzeb X ze ziszczeniem poetyckim wykreśla się za pomocą nomenklatury niby-naukowej; lecz owe, imponujące uczniom i snobom, terminy techniczne krytyki, jej chwyty, zarzuty i teorie, na pozór stałe, są przecież czymś, co prawdziwa intuicja krytyczna co chwila albo ożywia nową myślą, albo cofa, rozbija i przeinacza. Dla niej cały ten groteskowy aparat jest maską konwencjonalną, dzieło cudze sposobnością do objawienia się. Krytyka jest tedy negatywnym uświadomieniem się tęsknoty poezjotwórczej, która zamiast snuć własne pomysły, postacie i sceny - z cudzych pomysłów, postaci i scen wysnuwa samą siebie.

Z natury rzeczy wypływa, że krytyka - im większy panuje w niej nacisk wywołanych przez życie potrzeb krawędziowych X - tym bardziej jest formułowaniem rozczarowania. Nawet wtedy, gdy rzuca się w zachwyt, zawsze zdradziecko ciąży ku swoim własnym celom, wyrasta poza przyjęte dobrowolnie ramy. Jest to wówczas zabawa nadziei w dosyt. Bo przyrodzonym uczuciem krytyki jest głód; jest ona wiecznym dzieckiem, które domaga się cudów, a potem każdy cud psuje złośliwie i tę robotę destrukcyjną podaje ironicznie jako twór własny. Ale nieprawdą jest, jakoby krytyka miała postępować krok w krok za poezją, być jej opiekunem lub trębaczem; bo strumień X, który stworzył jej wir chwilowy, nie ginie przecież, lecz płynie dalej, już niewidzialnie, w nieskończoność".

III

A więc zarzut, że krytyk jest skrachowanym poetą i że za swoją "bezpłodność" lubi się mścić na "prawdziwych twórcach", jest wprawdzie bardzo tani i bardzo perfidny, ale oparty na trafnej diagnozie, mówi prawdę wielką i chlubną. Zmienić w niej trzeba tylko tyle, że owa "zemsta" jest naturalnym wynikiem zderzenia i zmierzenia się dwóch dusz i dwóch rezerwuarów treści; może się ono skończyć również rozejmem, sojuszem, albo w ogóle w skutkach się nie ujawnić. Co się zaś tyczy owego "skrachowania", to rzeczywiście przez brak własnych utworów krytyka takie wywierać może wrażenie; ale czy "bankructwo" płynie z impotencji twórczej, czy z dobrowolnej rezygnacji, czy z zabłąkania się na wyższych piętrach myśli, czy z innych jakichś kataklizmów osobistych "bankruta", nad tym zwykły, zwyczajny, ordynarny "twórca" głowy już sobie nie suszy, choć właśnie jako "twórca" i znawca ludzi mógłby się tym zainteresować - jemu wystarczy doraźne pocieszenie się tym, że cięgi, jakie mu sprawił krytyk, pochodzą ze źródła brudnego, bo subiektywnego.

Rzecz wiadoma - krytyk albo "popełniał" niegdyś poezje, powieści, dramaty - albo je jeszcze "popełnia", a przynajmniej ma w planie. Zamiast się z tego prostego faktu natrząsać, raczej należałoby przyjąć za warunek, żeby nikt nie mógł zajmować się krytyką, kto sam nigdy rzemiosła poetyckiego nie uprawiał. Warunek taki jednak byłby z tego względu niesprawiedliwy, że krytyk do swoistego materiału, który wnet opiszemy, dojść może także innymi drogami, np. od: strony nauki, polityki, dziennikarstwa, osobistych .specjalnych doświadczeń życiowych itp.

Czytając książkę Leona Pomirowskiego Doktryna a twórczość, kilkakrotnie tknięty zostałem myślą, że autor-krytyk sam widocznie również "tworzy" albo tworzyć zamierza - tak intymne jest czasem jego znawstwo ideału. Np. gdy opisuje, jaką walkę musi stoczyć poeta, aby odpędzić różne natrętne, lecz obce pokusy owego zazdrosnego życia, które zostało poza obrębem jego koncepcji i pragnie ją zamącić. Później dowiedziałem się, że w domysłach się nie mylę.

Że krytyka mogą w każdej epoce życia dręczyć nieziszczone widziadła poetyckie, zanim ulegną reabsorbacji - to wiem z własnego doświadczenia.

Materiał krytyka zrasta się w pewnych częściach z materiałem poety, i jakżeżby inaczej być mogło, skoro poeta musi być zawsze także krytykiem na własny użytek, w swoim własnym zakresie. Z tego zrośnięcia, którego zaprzeczyć nie można, wypływają dalekie konsekwencje.

Poeta konkretyzuje swoje widziadła, nadaje im formę definitywną; przy tym szuka wypadków indywidualnych, bo wszelka konkretność jest obrzeżona zuchwałymi wyjątkami, i główna racja bytu poezji tkwi przecież w tym, że ryzykuje ona niejako jednorazowość i niepowtarzalność życia i popycha je na krawędź, ku ostatecznym, choć tylko fikcyjnym i próbnym rozstrzygnięciom. Ale wszystko, co jest przed tym stadium, ma poezja wspólne z krytyką, która usiłuje znowuż potrzeby życia załatwić w inny, nie tak radykalny sposób. Przechodząc od konkretów, od wyjątków do abstrakcyj, do reguł, łączy się krytyka np. z nauką, z kulturą, z praktyką - wciąż jednak zachowując sobie osobno znaczny zapas tworzywa płynnego, nie spożytkowanego. Jest to wciąż ten sam warsztat gospodarki ducha. Czy to nie Norwid nazwał poezję krytyką życia? Poezja w tej funkcji jest ramieniem krytyki, wyłania się z niej w tę drugą nieskończoność, którą jest świat ducha, gdy pierwszą jest świat rzeczywistości.

Nie ma ściany ani przepaści między tymi dwoma działaniami umysłu, jest tylko podział pracy. Staroczesny klerykalny pogląd na poezję upada.

Takie moje tezy wydadzą się na razie ciemne i dziwaczne, tym bardziej że tu muszę się powołać na najtrudniejszy i najmniej wykończony ustęp z mojej książki Walka o treść, ten mianowicie, gdzie jest mowa o "aktualnościach" i "hierarchiach", jako materiale poezji. Wszystko, co w dziełach poetyckich zawiera się "między wierszami", co jest siatką nerwową planu czy konstrukcji albo ostatnią rezerwą myślową czy uczuciową, co nadaje im najgłębsze uzasadnienie, należy zarówno do krytyki, jak do poezji. Zwłaszcza tyczy się to hierarchij treści i formy, które się ustalają głównie przez krytykę. Krytyk musi np. w dziale treści posiadać ogólne, niejako antycypatywne poczucie sprzeczności życia, oparte oczywiście na własnym doświadczeniu - w dziale formy np. wyczucie dramatyczności.

Powiedzieć, że poeta "pracuje w terenie", gdy krytyk sobie tylko przyjdzie i pokadzi albo popluje - to znaczy nie rozumieć wcale kosztów krytyki i trzymać się pozorów. Krytyk tak samo jak poeta powinien żyć pełnym życiem - a nadto brać wciąż udział we wszelkich zmaganiach się myśli abstrakcyjnej: w kulturze, w polityce, w filozofii, w estetyce itd.

Pozory, jakoby krytyka była czymś gorszym, wytwarzają się stąd, że istotnie w większej mierze niż poezja może ona być także sztuką stosowaną, służebną. Rozproszkowanie, rozcieńczenie materiału, stopienie go z elementami obcymi jest tu o wiele łatwiejsze. Recenzja - to najpospolitsza postać tej przystosowalności do potrzeb społecznych. Rozleniwia ona krytyka swą gotową, wygodną formą, tak jak poetę rozleniwia np. forma sonetu. Dalej cały dział historycznoliteracki. Ale krytyka może istnieć w różnych stopniach i formach natężenia; może objawiać swój przyrodzony potencjalny materiał mniej lub więcej samodzielnie - samostarczalnie. Miarą zaś jej godności jest to, że jej szczyty są trudniej i rzadziej osiągalne niż szczyty poezji. (Szczyt: broszura Brzozowskiego o Żeromskim z r. 1905, jedna wieża naprzeciw drugiej).

Mylący jest fakt, że krytyka pojawiać się może dopiero po zaistnieniu dzieła poetyckiego. Tak, ale następstwo w czasie nie jest tu następstwem przyczynowym ani podrzędnością. Punkt wyjścia nie przesądza nic o punktach dojścia. To, że krytyka posługuje się dziełem cudzym, niekoniecznie jest ułatwieniem, raczej utrudnieniem: ta niebezpośredniość w dotykaniu świata jest jak dźwig, który musi podnieść cały ładunek wraz z okrętem.

Krytyka nie jest i nie potrzebuje być samostarczalną, skoro jest, jak rzekłem, konfrontacją dwóch tworzyw: dokonanego i niedokonanego. Ale w razie potrzeby krytyka może być samostarczalną. Gdy poezja przestaje spełniać swoją misję, gdy zrobi się fałszywą i bezduszną, wtedy krytyka może wystąpić ze swym materiałem z ukrycia i objąć jej funkcje. Może sama przerabiać życie surowe - bez zewnętrznych czarów poezji, bez jej uwodzicielstwa, ale za to w sposób trafiający do przekonania najlepszych umysłów. Idąc np. od strony historii, może przejść do historii bieżącej i przedstawić jej dramat, nie w szczegółach, lecz w dyspozycjach i w rozplanowaniu. Może przewidywać nowe dzieła, nowe formy, nowe kierunki poetyckie.

Czynić to może dzięki temu, że - wbrew ciasnemu przesądowi - dziedziną jej jest zarówno analiza, jak synteza. Analizę uważa się u nas niemal za coś tak haniebnego, choć koniecznego, jak zajęcie oprawcy. Sentymentalni dumie mówią bez zastanowienia: "zimny analityk". I twierdzi się, że analiza jest tylko na to, aby objaśniać i podpierać poezję. Tak też i jest, atoli w dalszym rozwoju słuszną okazuje się owa pierwotna obawa, która wyraziła się w znanej paraboli, że badając skrzydła motyle, ściera się z nich proszek. Analiza krytyczna rozkłada, a przeto i niszczy, odbiera siłę emocji treściom i formom, przez sam fakt ich zbadania. Już wiemy, już znamy, już nie działa. Tylko w ten sposób rozwija się literatura - dzięki krytyce, pisanej lub niepisanej. I tak być musi. Krytyka powoli wchłania swoje emanacje (poetyckie), bo dąży do nowych wyłonień.

Jeżeli krytyk może oceniać i sprawdzać plan cudzego dzieła, to tylko dlatego, że mierzy go - lepiej lub gorzej - swoim własnym planem. J. N. Miller, rozmawiając ze mną o tym zjawisku, wyraził się, że ponieważ krytyka chwyta życie w formach geometrycznych, jest poezją kubistyczną. Ja to wyrażę inaczej: jest poezją w innym stanie skupienia [2].

Ów "groteskowy" "aparat nomenklatury", o którym dawniej pisałem, ta maska metody naukowej - to są metafory krytyki. Im lepszy krytyk, tym się swobodniej wśród nich obraca, rozbija je, rozwija, płodzi nowe. Z czego jednak wcale nie wynika, żeby jego praca była tylko dowolną fantazją, żeby równocześnie nie miała obiektywnej wartości i nie dążyła ku prawdzie. Zawiera w sobie prawdę, ale nie jest tylko prawdą.

Nie ograniczony, nie wytyczony, nie zbadany jest jeszcze zakres możliwości krytyki. Będzie ona miała tyle przestrzeni i tyle zadań, ile sama potrafi zagarnąć. Szekspir krytyki jeszcze się nie narodził. Rozkwit jej zależy od tego, w jakiej mierze zaczerpnie ona siły z tego źródła pratwórczości, które ma wspólne z poezją.

IV

Z tego wszystkiego wypływa, że widocznie zaszła pomyłka w nazwie. Sama nazwa "krytyka" jest pomniejszająca i zwężająca. Krinejn - znaczy po grecku: sądzić. Ale krytyka w zasadzie nie jest sądzeniem poezji, stawianiem jej na cenzurze. Prawdą jest, że krytyka tkwi w punkcie centralnym i węzłowym i wytwarza sobie rozmaite ramiona. Więc dostarcza także materiału dla sądów w literaturze. Ale prawdziwy krytyk raczej sprawdza, niż sądzi.

Prawda, że gdyby nie snobizm sądu, pewna część zainteresowania publiczności dla literatury by odpadła... Publiczność pała namiętnością sądu. Kto większy: Słowacki czy Mickiewicz, Kaden czy Nałkowska - to są dla niej pytania ważniejsze od wnikania w miąższ dzieł. Próżność samych autorów podtrzymuje ten na j pośledniejszy kierunek krytyki; publiczność zaspokaja swoją próżność na rachunek autorów; krytycy, ferujący wyroki literackie, oddają się na usługi tej grze bezmyślnej. Literatura staje się placem wyścigów końskich, gdzie każdy stawia na swego faworyta.

Dla ułatwienia sobie tej zabawy wymyślone są niby sztony głupie podziały i rangi: talentów, półtalentów, geniuszów itp. Odbywa się cmokanie na znak upodobania lub robi się ów znany, antycypujący solidarność słuchacza, uśmiech potępienia.

W tej krytyce arbitralnej celują skamandryci. Bez dowodów, na słowo honoru, wydają rozstrzygające sądy. Szaleją sądami.

W konsekwencji musieli dojść skamandryci do odkrycia, że właściwie krytyka jest czymś w ogóle zbytecznym, jedynym jej zadaniem może być reklama. Zasługa szczerego sformułowania tego postulatu dla krytyki przypada znakomitemu pogromcy Marksa i Mortkowicza, Antoniemu Słonimskiemu. I nie można się było czego innego spodziewać po kimś, co przebył tylko szkołę Makuszyńskiego.

W artykule Krytyka sumieniem sztuki E. Breiter ośmielił się twierdzić: o tym samym dziele można napisać dwie różne krytyki, jedną pochwalną, drugą naganną. Potępiła go za to pani Dąbrowska. Teza Breitera wygląda na cynizm, ktoś by powiedział: adwokacki. A jednak nic słuszniejszego. Potwierdzam ją z własnej praktyki. Dzieło sztuki jest czymś wielopostaciowym i może być z różnych stron ujęte. Krytyka sprawia mi przyjemność, póki mówię o dziele samym, o jego treści czy formie, o problemach sztuki. Natomiast największą przykrość sprawia mi to, do czego inni najwięcej się palą i co np. tylu literatów podnieca do szarpania się o stanowisko recenzenta teatralnego: wydawanie sądu, określanie rangi autora lub jego utworu. Na odczepne mogę oczywiście zrobić i to, ale pewności siebie nie mam. Chcesz być pochwalonym? Konieczne to jest dla wydawcy? Niech ci będzie. Ale tracę miarę i proporcję. Swego czasu Brzozowski wytykał mi, że mówię o Przysieckim z większym zainteresowaniem niż o Wyspiańskim. Gdy później napisałem dużą rozprawę o pewnym wybitnym pisarzu, ten powiedział: "Irzykowski kręci na wszystkie strony, wykręca się, ale w końcu musi mnie uznać". To go tylko interesowało - uzna czy nie uzna? Dla mnie to było kwestią ostatniego rzędu.

Wydawanie "sądów" jest właściwie rzeczą woli, może etyki, a najpewniej należy do dziedziny polityki literackiej (mianowania, przeniesienia, awanse i degradacje). Może też należy do porządku, do higieny. Od czasu do czasu zagrozi jakiś nowy młody heros, jakieś nowe "najmłodsze" pismo literackie: trzeba wyczyścić stajnię Augiasza! Zniszczyć "szkodników"! Zaprowadzić porządek na Parnasie! Jest to czynność raczej policyjna niż krytyczna. Kto ma na to ochotę, temu nawet przyklasnę. Za dużo pobłażamy, przymykamy oczy - przez solidarność literacką, bo literatura musi dziś skupiać się w pewną mafię wobec sportu, filmu i innych zajęć, które jej wyrywają czytelników. I raz na rok można by urządzić sobie wzajemnie sądny dzień - dla honoru.

V

Gdyby z krytyką było tak, jak tego chce Straż Piśmiennictwa Polskiego, krytycy chodziliby po świecie z pochylonym czołem i podwiniętym ogonem, wstydząc się swego lokajskiego zawodu. Ale subiektywne poczucie każdego krytyka jest - powinno być inne. Nie poczucie bankructwa wewnętrznego, lecz poczucie wyżyny.

Jeżeli kto wybiera "zawód" krytyka, to z pewnością nie dlatego, żeby się chciał sam degradować. Nie dlatego, że sam nie został poetą, nie ze skromności ani z musu. Wybiera dlatego, że wabi go mniej głośna, lecz ważniejsza część warsztatu ducha, że chce uczestniczyć w kuźni myśli i problemów.

A wybiera tym łatwiej, gdy spojrzał, czym się zajmuje i jaką istotnie rangę umysłową i etyczną ma 90 % tzw. literatury twórczej. Kleceniem rymów, wygniataniem z siebie metafor, obmyślaniem efektów, pochlebianiem czytelnikowi. Przenika to jej robotę na wskroś. Tzw. twórcy wciąż blamują się w oczach krytyka. Oto są np. tacy, których hasłem jest: przyszedłem, ujrzałem życie - i odpisałem. Czy można mieć dla nich szacunek? Pani Nałkowska uskarżała się na krytyków, że nie znają sekretów pisarskich, gdy "my - autorzy - my się na tym znamy". A może i my się znamy? Uskładać sobie trochę szczegółów, przetransponować fakty rzeczywiste na fikcyjne dla niepoznaki, wpleść trochę opisów, trochę rozmówek, trochę sentencyj, podlać sosem jakiejś modnej tendencji - czy to ma nam, krytykom, imponować, panowie twórcy?

Za dużo wymagacie. Jakże często widzimy u was dziecinną niezaradność wobec problemów życia i sztuki, tępą rutynę, watę zamiast mięsa, niedołęstwo myśli. Jakże często nasza pobłażliwość jest zamaskowaną pogardą. Przychodzimy, ratujemy, podsuwamy wam zamiary i idee, o których wam się zaledwie śniło, rozwijamy je przed czytelnikiem, wmawiamy mu wielkość waszą i waszych dzieł, dla honoru polskiej literatury. Wasze drobniuchne ziarenka rozwijają się pod naszym tchnieniem w bujne drzewa. Szerzymy o was legendy, ale od nas też zależy, aby je cofnąć. Stawiamy was na szczudła, spiskujemy razem z wami przeciw czytelnikom. Źle robimy; w atmosferze tak małych wymagań, a tak wielkiej protekcji poezja traci wagę i rozmach.

Ale nie chcę tu mówić o istotnych grzechach krytyki. Pewna nadzieja postępu jest w tym, że coraz więcej poetów staje się również krytykami. Poezja cofa się do swego źródła, aby nabrać nowego rozpędu. Potwierdza to jeszcze inny objaw: że tzw. twórczość coraz bardziej zbliża się do surowca, do materiału autentycznego, nie obrobionego, takiego właśnie, jakim jest życie w warsztacie "krytyki". Ramię się skraca, niknie zdolność do wielkiej metafory, wybucha za to run na metafory malutkie i na surowiec.

Wśród tego przesilenia zdezorientowanej twórczości krytyka ma największe zadania jako główny regulator.

Dopisek późniejszy. Od czasu pojawienia się powyższego artykułu ukazały się dwie zasadnicze prace o krytyce: Stanisława Baczyńskiego Prawo sądu, Warszawa 1930, i Konstantego Troczyńskiego Rozprawa o krytyce literackiej. Zarys teorii, Poznań 1931. Obie opierają się na tezie dawnej, że krytyka jest sądem. Ponieważ żadna nie rozprawia się z moimi argumentami, które posuwają sprawę dalej, nie będę się tu nimi zajmował - odkładam to do dyskusji w prasie.

O finansowej i materialnej strome kwestii pisałem w "Wiad. Lit." nr 238, w artykuliku pt. Porachunki z krytykami krytyków.

___________________________________________

1 P.p. Zob. ustęp o Bergsonie, w artykule o programofobii.

2 P.p. Kilka lat temu "Przegląd Warszawski" zamieścił przekład rozprawy niemieckiego essaisty Worringera z podobną tezą: iż właśnie dzisiaj krytyka raczej niż twórczość bezpośrednia jest powołana do opanowania współczesnej rzeczywistości; instrumenty krytyki są lotniejsze i subtelniejsze. Można by dodać: oprócz krytyki także nauka: socjologia, psychologia, wyprzedziły poezję haniebnie. Przykłady lekarskie w dziełach freudystów są gotowymi powieściami. Por. też opinię Brzozowskiego, s. 24.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ