NURT UCZUCIA W "TRENACH"

 

W gimnazjum za moich czasów uczyliśmy się Trenów na pamięć. Kosztowny, lecz dobry sposób pedagogiczny, aby podniecić ucznia do wysmakowania "walorów" wrażeniowych zawartych w utworze. Na ogół przyjmowaliśmy ten przymus z poddaniem się jako jeszcze jedną piłę szkolną, ale, pomimo zasadniczo wrogiego nastawienia wobec sugestyj profesorskich, tym razem w poufnych kółkach stwierdzaliśmy, że się nauka opłaca, że "są tam ładne rzeczy", a nawet "bardzo ładne". Dotyczyło to zwłaszcza niektórych ustępów, gdzie rytm w szczęśliwy sposób potężnieje i łączy się z treścią, gdzie pojawiają się efekty przypadkowe, jak np. "ani mi teraz łacno dowiadać się o tym, Jaka mię z płaczu mego czeka cześć na potym", gdzie potrójne twarde "cz" wzmaga autoironię. Następnie różne niezwykłe powiedzenia o sprawach pieszczoty lub śmierci, jak "gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest", "nieznajomy wróg jakiś miesza ludzkie rzeczy", "kłosie mój jedyny" - dalej ustępy, zawierające bezpośrednią alokucję do zmarłej, i w ogóle wszystkie z wokatywem: "O prawo krzywdy pełne, o znikomych cieni Sroga, nieubłagana, nieużyta ksieni!" Ksieni - przemawiała do wyobraźni bardziej niż Prozerpina.

Mimo to całość wydawała się zbyt poczciwa, uczona, nawet nudna - końcowy morał chrześcijański, który profesor aż zanadto podkreślał, działał na nas niby specjalnie przez Kochanowskiego na utrapienie szkolarzy przyrządzona szykana pedagogiczna. Banalności i trywialności wyczuwaliśmy wszystkie te, które i dziś są nimi: już to myśli i motywy zbyt pospolite, już to niepotrzebne powtarzanie lub uzupełnianie wątków i tak dosyć pełnych. Natomiast podobały się wszystkie ustępy, wypełnione szczegółami realistycznymi, zwłaszcza sławny tren VII, ten który naśladował Ujejski w andante swego Marsza pogrzebowego.

Dzisiaj dawny uczeń spróbował sprawdzić swoje niegdysiejsze wrażenia, tym razem uzbrojony już w nowoczesne, doskonałe komentarze. Profesorzy Sinko, Windakiewicz, St. Łempicki zbadali Treny wszerz i wzdłuż, umiejscowili na tle wieku, wykazali wpływy, ustalili przebieg akcji wewnętrznej i ocenili pod względem artystycznym, zupełnie sprawiedliwie, ani nie skąpiąc, ani nie przeceniając, tak że każdy z zaufaniem może ich wyniki wziąć za podstawę do własnych rozmyślań. A człowiek dojrzały nie zadowoli się już stwierdzaniem drugorzędnych piękności utworu ani nie wystarczą mu perspektywy historycznoliterackie, które dyktują ten sąd względny, że jak na swoje czasy Kochanowski osiągnął szczyt bardzo wysoki; będzie się starał czytać ten utwór jakby dziś napisany i wyczuć jego nurt wewnętrzny, przy czym gotowy aparat filologiczny pomoże mu ożywić miejsca, które się dziś wydają martwe czy banalne.

Kochanowski ożenił się mając lat 45, a więc w wieku stosunkowo późnym. Życie jego poprzednie było dość urozmaicone - starczyłoby dzisiejszemu autorowi na cztery powieści - bo i w Padwie był, gdzie miłostkę wziął tak poważnie, że miał aż myśli samobójcze, był i w Paryżu, a w Polsce służył u dworu i zajmował się polityką. Ale pomimo talentu poetyckiego był z typu raczej uczonym niż przygodziarzem. "W co się praca i twoje obróciły lata, Któreś ty niemal wszystkie strawił nad księgami, Mało się bawiąc świata tego zabawami?" - mówi do niego matka we śnie w trenie ostatnim. Charakterystyczne są morały, jakie prawił swej kochance w Padwie, i jego skąpstwo wobec niej (patrz dziełko prof. Windakiewicza). Mimo to jego erotyzm, zdaje się, był bardzo silny - tak silny jak pociąg do solidności, niemal, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, do filisterstwa. Ciekawy jest szczegół, że kiedy biskup Myszkowski zatrzymywał go zbyt długo w gościnie, Kochanowski, stęskniony do żony, wypraszał się wierszykiem.

Kiedy Urszulka umierała, Kochanowski miał lat 49. Prawie że mógłby być jej dziadkiem. Możliwe jest, że jego uczucie nigdy w życiu nie było dobrze zaspokojone i z największą siłą ogarnęło tę pierwszą córkę. Nie trzeba tego rozumieć aż na sposób freudowski, sprawa była prosta. W wieku młodszym byłby Kochanowski o wiele łatwiej swój ból przezwyciężył niż wtedy, gdy w postaci Urszulki tak późno wrócił mu kielich młodości.

Lecz w ogóle nie wiemy, kim była Urszulka. Żyje ona w Trenach, lecz zarazem jest jakby przykryta indywidualnością ojca. Dawny pogląd na tę istotę, która niby biały demon przemknęła się przez dni poety, aby z jego piersi wydobyć klejnot, dawny pogląd, że była zjawiskiem nadzwyczajnym, pogląd, który znalazł wyraz np. w powieści Hoffmanowej, ustąpił z czasem miejsca lekceważeniu. Komentatorzy twierdzą, że Kochanowski mocno przesadzał, że tę przesadę dyktował mu konwenans poetycki, zawarty we wzorach starożytnych. Wykazują sprzeczności: najpierw autor mówi, że składała piosenki, rymowała, a w trenie ostatnim, że "jeszcze słów nie domawiała", co by dowodziło nawet dość normalnego rozwoju, zważywszy, że Urszulka zmarła mając półtrzecia roku. Ale może nuciła nadzwyczajnie, może miała talent muzyczny, który często rozwija się najprędzej, a fascynuje otoczenie najbardziej? Chętkę rymowania mógł jej podsunąć sam ojciec, aktorską chętkę naśladowania osób - matka. Może Kochanowski, przesadzając, chciał tylko sprostać tej bujnej rzeczywistości w naturze Urszulki, której określić nie potrafił. Trzeba by właściwie zasięgnąć opinii pedagogów co do tego, jakie się w praktyce trafiają przykłady genialności dziecięcych, i wyszukać wśród nich typ odpowiadający Urszulce. Nasuwa się też podejrzenie, czy ojciec, który z początku z upodobaniem przegląda się w zaletach córki jak w zwierciedle, potwierdzającym jego własną wartość - później w pochwałach nie popełnia pewnego nietaktu, gdy redukuje ją do typu tzw. grzecznego, wzorowego dziecka (tren XII). Postępuje jak kochanek, który usiłuje sobie kochankę wyperswadować - objawia się to zwłaszcza w trenie ostatnim.

W szkole uważało się ten tren wydźwiękowy za poddanie się woli Bożej, za tryumf myśli chrześcijańskiej i za rekonwalescencję. Czy nie przedwczesną? Karol Irzykowskilny czytelnik nie może się oprzeć wrażeniu, że uczucie, które z początku strzelało płomieniami, przygasa i popada w degrengoladę. Oschły wydaje się ten najdłuższy tren w swej praktyczności pocieszeniowej. Jest on tak długi, gdyż poeta zapewne coraz to coś nowego tu dopisywał. Odrzucona przez prof. Sinkę hipoteza, jakoby Treny były dziennikiem duszy poety, ma jednak pewną wartość heurystyczną. Jest w Trenach dużo trafnych spostrzeżeń psychologicznych, chociaż często wyrażonych w taki sposób, że brzmią jak komunały. Trzeba jednak rozcieplić te komunały i te sofizmaty, aby się zmieniły na powrót w łzy. Wtedy tren ostatni okaże się tym, czym jest: gwałtownym wysiłkiem "instynktu samozachowawczego" (wyrażenie prof. St. Łempickiego). Człowiek tak jest stworzony - podsuwa sobie poeta - że szkoda więcej go boli od wszelkiej korzyści. Żal przewyższa o wiele uciechę, jaką miałem z Urszuli. Pozostaje mi jako doktor jedyny - czas. I tu dodaje poeta, że czas ma "fortel", bo klin klinem wybija. Ale już sama myśl o czasie jest lecznicza - rozumem należy uprzedzić czas (w. 148), antycypować jego działanie.

I Coue, nauczyciel autosugestii, inaczej by tego nie pomyślał i nie wyraził. "Fortel" - słowo dość kompromitujące wobec majestatu żałości. A jednak użycie go świadczy o tym, że było co dławić, że sączyło się jeszcze zatrute źródło, które trzeba było zasypać argumentami. Gdy to zważymy, rzekoma prozaiczność owego trenu objawi się nam w innym świetle. Jest on może mniej artystyczny niż inne, ale za to bardziej dokumentarny. Nurt uczucia sięga jeszcze i tutaj.

Nieszczęście Kochanowskiego było może większe, niż zdołał wyrazić. W jego poemacie na każdym kroku znać pasowanie się z formą, ze swą erudycją, z konwenansami literackimi i nawet towarzyskimi! Tak samo w swoich wzorach literackich, jak w zwyczajach współczesnych spotykał się z tą sprzecznością poglądów, że wolno i trzeba płakać po stracie, ale nie zanadto. Starożytni pisali przecież epicedia i epitafia na cześć zmarłych, ale też i wymyślili stoicyzm. Słusznie więc zauważa prof. Windakiewicz, że w spokojnym życiu Kochanowskiego śmierć Urszuli była piorunem, "zburzyła od razu jego ideowe i materialne bezpieczeństwo i po prostu grunt mu pod nogami poderwała". Kochanowski wyraża to plastycznym zwrotem: "na to mnie przygoda gwałtem wbiła", nasuwając obraz okrętu wbitego na skałę. W utworze swoim zrazu jakby pysznił się swoim bólem, pozuje - nie byłby artystą - a później jakby się wstydził i usprawiedliwiał. Prześladuje go poczucie sztuczności, poczucie tego, co my nazywamy "literaturą", odgania od siebie myśl o sławie. Krępują go też względy religijne. Gdy Ujejski w swoim Marszu pozwala sobie na okrzyk: "On - zły!", Kochanowski raz tylko mówi, że Bóg szydzi, a zresztą boga chrześcijańskiego woli zastępować bogami pogańskimi.

Pogański, klasyczny aparat wyobrażeń w Trenach - to znów osobny rozdział. Krępuje on poetę, ale zarazem i pomaga mu. Dobrze mówi prof. Sinko, że "co u poetów rzymskich było formułką, to u Kochanowskiego staje się formą pełnej żywej treści". Biorę to w tym znaczeniu, że wyobrażenia starożytnych u Kochanowskiego niejako reaktualizują się, odzyskują swój sens realny, jako hipotezy kosmiczne. Mitologia Greków i Rzymian, tak obfita w wiadomości z zaświata, przemawia żywiej do wyobraźni niż wiara katolicka ze swym piekłem, czyśćcem i niebem. O sprawach zaświata nikt nie wie dotychczas nic i Charon (w trenie X) może być czymś rzeczywistym. Mit o Orfeuszu i Eurydyce, którym się posługuje Kochanowski, narzucał mu się niejako siłą rzeczy; był przymusem wyobraźni, wyrażał pewien sposób szamotania się zrozpaczonej duszy. Więc wprawdzie można się zgodzić na sąd prof. Sinki, że w trenie XIV zaznacza się "osłabienie polotu", że jest to "kompozycja czysto literacka", lecz nurt uczucia i tędy się wije, choć jest głębiej ukryty.

Tło kulturalne, na którym komentatorzy umieścili Treny, ma deseń bardzo urozmaicony. Jeden mówi, że ten utwór jest "zerwaniem z dotychczasowymi poglądami humanistycznymi" i "publicznym przyznaniem się poety do religijności i chrystianizmu" (prof. Windakiewicz, to samo prof. Chrzanowski); drugi, że jest właśnie zgłębieniem humanizmu, ponieważ zawiera tę ideę, że "ludzkie przygody trzeba znosić po ludzku" (prof. St. Łempicki). Wszyscy zaś wskazują na "polemikę" z Ciceronem, zawartą w trenie XVI, gdzie Kochanowski wytyka "Arpinowi wymownemu", że czynów swoich nie pogodził ze swymi słowami: napisał piękne księgi o stoicyzmie, a jednak płakał za zmarłą córką i uląkł się śmierci z ręki Antoniusza. Kochanowski ma tu wydrwiwać rzymskiego stoika jako "frazesowicza". A jednak ważniejsza od tej polemiki jest równoczesna solidarność polskiego ojca z ojcem rzymskim i jak gdyby uznanie konieczności niekonsekwencyj w chwilach cierpienia. (Niektórzy psychologowie wszelki ból, nawet fizyczny, uważają za rozterkę duszy, za niemożność dokonania pewnych skojarzeń, dochodzącą do szału - stąd płynie szansa stoicyzmu, który ma ból opanować rozumem). Prof. St. Łempicki dodaje ostrożnie, że w końcu Kochanowski powraca przecież do stoicyzmu - jest to "oryginalny neostoicyzm odrodzenia, godzący fatalizm Seneki z dogmatem katolickim". Według zaś naszej analizy trenu XIX mamy tam do czynienia jakby z systemem perswazyjnych i psychotechnicznych "forteli" (co jest może równoznaczne ze stoicyzmem).

Tak się wahają interpretacje, i dlatego trzeba sobie uprzytomnić, że przecież humanizm, jak renesans i romantyzm, to są tylko orientacje, tworzone ex post dla zjawisk zbiorowych - podczas gdy w takich utworach jak Treny, na frontach zupełnie indywidualnych, bezprecedensowych i jakby wywiadowczych, dopiero rozgrywają się bitwy o przyszłe ukształtowanie się stosunku człowieka do potęg poza nim i w nim samym. Każda artystyczna zdobycz takiej bitwy karmi i wzbogaca następne pokolenia w opanowaniu tych potęg. Ale bitwy te nie są zakończone; rozgrywają się na coraz to nowych frontach, nieustannie.

Dzisiaj np. obserwujemy w upodobaniach duchowych nowego społeczeństwa stoicyzm nowego autoramentu, stoicyzm amerykański, powojenny, utylitarno-antytragiczny, taki, który lekceważy cierpienia duchowe, lecz równocześnie je też wymija (happy end). Ojciec, który by tak bolał jak Kochanowski, mógłby zostać wyśmiany, jako człowiek dziecinny, przeczulony, przesadny.

Do niedawna jednak panowała inna konstelacja duchowa, i to właśnie jak gdyby według motywów, napoczętych przez Kochanowskiego. Uczeni wymieniają jako jego kontynuatorów zwykle Mickiewicza i Słowackiego (Ojciec zadżumionych), zapominają o Krasińskim (Orcio z Nieboskiej). Ale przypomnijmy jeszcze z epoki nam bliższej, dla porównania, np. Daniłowskiego Z minionych dni (kult żony dla zmarłego męża), zwłaszcza zaś "wilcze doły" w powieściach Żeromskiego, który dla całego pokolenia był nauczycielem cierpienia. Co prawda, zestawienie Trenów ze Wspomnieniem o śp. Adamie Żeromskim nie pokazuje nam ani istotnych podobieństw, ani istotnych różnic między obu ojcami i autorami. Żeromski pisał wspomnienie o swoim przedwcześnie zmarłym synu metodą wyjątkowo wstrzemięźliwą i obiektywną. Wysuwał na pierwszy plan jego osobę, nie swoją (o sobie pisze: ojciec Adasia). Jakby mu chodziło tylko o dokument, o zakonserwowanie całej pamięci o zmarłym. Prawdziwy tren na śmierć Adasia jest ukryty w Zamieci, gdzie pod maską Granowskiego boleje sam Żeromski.

Odmienność metod cierpienia w Trenach a u Żeromskiego rzuca się w oczy. U Kochanowskiego jest ono jeszcze "zdrowe", ludzkie, arcyludzkie. Egoizm jego cierpienia jest jeszcze naiwny; zmarłemu oddaje się to, co mu się należy, ale potem autor zajmuje się sobą. Dominuje chęć pozbycia się smutku. U autorów nowszych, których reprezentantem zrobiliśmy Żeromskiego, występuje to, co się dziś szyderczo nazywa "babraniem się" w smutku, oczywiście "jałowym", rozdzieraniem "niepotrzebnym" swoich ran itp. Ale zobaczmy, czym jest to "mazgajstwo", to "babranie się" - w intencji, nie w nadużyciach, nie w karykaturze - zobaczmy, czym jest romantyka cierpienia. Otóż od czasów Kochanowskiego ciekawość nieszczęścia stała się większa, żądza łączności ze zmarłym silniejsza; serce nie ucieka od bólu, lecz szuka go, nastawia na nim nie tłumik, lecz amplifikator, chce podjąć ciężar nad siły. W intencji, choć może nie w praktyce, jest to objaw nie słabości, lecz siły, odwagi ryzyka - jest to szukanie przygód duchowych.

Życie powojenne tak się uzewnętrzniło, że zapomnieliśmy o tych niektórych przesłankach literatury poprzedniego okresu. Rocznica Kochanowskiego może nam je przypomnieć. Uznać musimy, że sprawa Trenów i ich najgłębszej oceny ideowej (a przez to i artystycznej - przecież!) jest otwarta, nie załatwiona, że walka o te kryteria trwa jeszcze, że się nawet w ostatnich czasach przesiliła, może na niekorzyść autora Trenów. Panta rej!

Dopisek późniejszy (z r. 1931). "Walka o te kryteria trwa jeszcze!" Pisałem to w świadomym i niemal wyzywającym przeciwieństwie do haseł najnowszej literatury, które głoszą radość życia i potępiają smutek, zwłaszcza indywidualny (mówią, że to "nieciekawe"). Wyzwany miał być głównie J. N. Miller. Jego i jego Zarazę w Grenadzie miałem na myśli, gdym pisał zakończenie powyższego artykułu. Przeczuwałem, że i jego myśli krążą około Trenów...

I rzeczywiście w tym samym numerze "Wiadomości Literackich", poświęconym pamięci Kochanowskiego, pojawił się piękny w swej bojowości artykuł Millera o Trenach pt. Kochanowski sprawcą... Miller przedstawia Kochanowskiego Trenów jako poprzednika Mickiewicza, Kasprowicza, Przybyszewskiego. Przeczucie moje jednak o tyle nie dopisało, że tym razem Miller uderzył w mdłą, nietwórczą pobożność Kochanowskiego, Mickiewicza, Kasprowicza, która zamiast trwać w buncie bajronowskim, kazała im zrezygnować i kajać się przed Bogiem. (Mógł jeszcze przytoczyć Krasińskiego z jego "Galilaee vicisti!") Zgadzam się z tą główną tendencją wywodów Millera, z tym jednym zastrzeżeniem, że u Kochanowskiego rezygnacja religijna na końcu Trenów nie ma właściwie znaczenia ideowego, jest tylko uspokojeniem się uczucia. Ale w jednym miejscu musiały się nasze drogi skrzyżować, w tym gdzie Miller powiada:

"Kochanowski pierwszy w liryce polskiej w Trenach stworzył tę zaraźliwą sugestię prawa jednostki do zasklepiania się w sobie, do przesłaniania swą własną mizerią - pełni i wielości życia. Cały Gustaw Mickiewiczowski, z jego wybujałym egotyzmem, tkwi już w zarodku w rozdzierającej rozpaczy ojca, dla którego świat i życie od śmierci córki całą straciło wartość".

Otóż myślę inaczej i o tym "prawie", i o tym "zasklepianiu się", i o "egotyzmie" i obawiam się, czy Miller z szlachetnych pobudek nie wchodzi niemal w sojusz z tym filisterstwem, z którym walczy (i które wymyśliło np. śmieszny paradoks, że samobójstwo jest tchórzostwem). Żeby dla kogoś wskutek czyjejś śmierci cały świat i życie traciło wartość, to niecodziennie się zdarza - ludzkość może sobie pozwolić na takie wyjątki. A co do "rozpaczy", to zacytuję Millerowi słowa jego rówieśnika, poety francuskiego Montherlanta; "Święcę stulecie romantyzmu, akceptując rozpacz we wszystkich formach".

Z Młodej Polski wchodzą przy tych porównaniach w grę przede wszystkim Kasprowicz (wiersz Błogosław boleści!), Żuławskiego wiersz Mój ból, Mirandoli cały zbiorek (Liber tristium).

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI