DZWONY. TRYPTYK. CZĘŚĆ DRUGA
W przestrzeń powietrzną biją dzwony,
niech będzie ziemia pozdrowiona,
niech będzie błękit pozdrowiony,
w przestrzeń powietrzną biją dzwony,
a każdy spiżu brzęk rzucony
jest jako smuga krwi czerwona.
Samotna dusza ludzka leży
na zamroczonych polach śniegu,
we mgle się las ponad nią jeży,
I księżyc, jako zegar z wieży,
lśni we mgle złotym kołem brzegu.
Po zamroczonych polach śniegu
włóczy się Pustka bladolica,
włóczy się Smutek zwisłogłowy,
włóczy Samotnia, której z głowy,
spod włosów trupia kość prześwieca.
Po zamroczonych polach śniegu,
pod las, co we mgle szczyty jeży,
w psa szalonego błędnym biegu,
to tu, to tam zwracając nogę,
jak upiór, co za łupem bieży:
Śmiech wydeptuje błędną drogę.
Za każdym śladem jego stopy
śnieg syczy, dym i płomień pryska -
gdy Smutek wejdzie na te tropy,
zda się, że padnie, ale milczy...
A Śmiech gna dalej, dalej, dalej
i spalenizną spod nóg błyska,
i pędzi, pędzi i śnieg pali,
pysk, jak wilkołak, szczerzy wilczy
i leci, smrodny siarką, trupi,
leci okropny, suchy, głupi...
W przestrzeń powietrzną biją dzwony,
niech będzie ziemia pozdrowiona,
niech będzie błękit pozdrowiony,
w przestrzeń powietrzną biją dzwony,
a każdy spiżu brzęk rzucony
jest jako smuga krwi czerwona.
Samotna dusza ludzka leży
na zamroczonych, śnieżnych polach - -
już nie pamięta o swych bólach,
we własną istność swą nie wierzy.
Jest jako kamień, pień zrąbany,
martwa spoczywa popod lasem - -
patrzy na księżyc ołowiany,
na Smutek, Pustkę i Samotnię,
na Śmiech, co ognia skrzy się pasem;
słucha, jak dzwonów grzmią organy,
toczą się we mgłę i zawrotnie
w serce jej toczą się z hałasem...
patrzy, jak lecą smugi krwawe
mgle na żer, nocnej ćmie na strawę...
W przestrzeń powietrzną biją dzwony,
niech będzie ziemia pozdrowiona,
niech będzie błękit pozdrowiony,
w przestrzeń powietrzną biją dzwony,
a każdy spiżu brzęk rzucony
jest jako smuga krwi czerwona.
Samotna dusza ludzka czuwa
na śnieżnych polach: nad jej czołem
księżyc swą mroźną sieć rozsnuwa
i blask swój rzuca zimny, trupi,
i ściga Śmiech, co bieży kołem,
ściga Śmiech błędny, suchy, głupi
i w blasku swego wężowiska
tak go oplata jasno, świetnie,
że dusza widzi w jego gębie
każdy ząb wilczy, jak połyska,
każdy ząb, co jak ostra kosa
woń kwiatu, ziół strzelistość przetnie...
i księżyc chowa się w chmur kłębie,
i płynie kędyś przez niebiosa.
W przestrzeń powietrzną biją dzwony,
niech będzie ziemia pozdrowiona,
niech będzie błękit pozdrowiony,
w przestrzeń powietrzną biją dzwony,
a każdy spiżu brzęk rzucony
jest jako smuga krwi czerwona.
W wieczornym mroku dusza tonie
w roztoczy śniegu pustej, białej - -
księżyc się snowa na jej skronie
i wzywa oczy: by szukały,
i wzywa ucho: by słuchało,
i wzywa serce: aby biło...
Pod zrosłych smreków ciemną bryłą
ciche się widmo ukazało.
Gdy księżyc zalśnił srebrnym blaskiem,
zalśniło z głowy jakby kaskiem:
To białej kosy ostrz przelśniewa
nad głową nisko podniesionej.
Widmo oparte o pień drzewa
siedzi z kolanem w górę zgiętym,
powłóczne kryją je zasłony,
z obliczem siedzi osłoniętym.
W ukrytej wpośród osłon twarzy -
dziwi - zda się pusto w oczodołach,
a jednak blask się stamtąd żarzy
jak w nocy świece po kościołach.
I te źrenice półkryjome,
spokojne, jasne, nieruchome,
których i Bóg sam - znać - nie wzruszy,
w twarz poczynają patrzeć duszy...
W przestrzeń powietrzną biją dzwony,
niech będzie ziemia pozdrowiona,
niech będzie błękit pozdrowiony,
w przestrzeń powietrzną biją dzwony,
a każdy spiżu brzęk rzucony
jest jako smuga krwi czerwona.
I gdy przez pola błądząc białe,
Samotność, Smutek, Pustka staną
przed tą źrenicą martwą, szklaną:
staną bez ruchu, wpółzmartwiałe;
i jakby w mocy tych płomieni
stopione przez te zimne żary:
nikną i giną na przestrzeni,
jak spalonego torfu pary.
Jak ptak wabiony wzrokiem węża,
Śmiech błędne swoje koło zwęża,
krąży i w tył się cofa, zwraca,
a jednak przestrzeń, co go dzieli
od drzew na śniegu mrocznej bieli,
jakby zmuszony skrócić - skraca.
I pod oczyma mary bladej
gasną ogniste jego ślady,
obłąd się zwęża do pierścienia,
staje i w lodu słup się zmienia.
Przez Śmiechu lód w księżyca lśnieniu,
jakby przez szybę kryształową,
Dusza i Śmierć na siebie patrzą.
Gwiazdami wstaje noc nad głową -
jedną o złotej mgły promieniu
i drugą od turkusa bladszą...
W przestrzeń powietrzną biją dzwony,
niech będzie ziemia pozdrowiona,
niech będzie błękit pozdrowiony,
w przestrzeń powietrzną biją dzwony,
a każdy spiżu brzęk rzucony
jest jako smuga krwi czerwona.
I nagle zda się duszy, że się
zrywa od śniegów, że powstawa,
że jakieś hymny słyszy w lesie,
że w nim migoce głąb złotawa;
zda się jej, że tak pragnie życia,
iż zimne głazy, przymarznięte,
wydziera z ziemi, krwawiąc ręce,
a ran tych ból ją z martwych budzi,
w ranach się wznieca, jak w jutrzence.
I zda się jej, że dzwonów bicia
to są wołania sił ocknięto;
i zda się jej, że krew, co brudzi
z jej rąk śnieg biały, to siew zboża...
i zda się jej, że miesiąc w niebie
to jest słoneczna, ranna zorza...
i zda się jej, że czuje siebie,
ból czując: w istność swoją wierzy...
Czas idzie... Śmierć i ludzka dusza
patrzą na siebie, oczy w oczy,
ni jedna gałąź się nie rusza,
ni jedna gałąź nie zachwieje...
Cisza, że, zda się, w niebo wieje
i w sieć bez ruchu gwiazdy spina...
I z wolna, cicho, z leśnej mroczy,
zza drzew się smutek ciemny jawi,
Pustka, Samotnia idzie sina,
i z dala wolno, lecz wciąż bliżej,
to tu, to tam zwracając nogę,
Śmiech się na śniegu zajaskrawi
i coraz śmielszy, więcej chyży,
zatacza swoją dawną drogę - -
Palącej śmierci widmo mnisze
odeszło w leśny mrok i ciszę...
Strach jakiś idzie ponadziemny - -
gry dzwonów dusza ludzka słucha
i widzi cień swój własny ciemny,
jakoby kształt obcego ducha...
i widzi życie swe przeżyte,
widzi swe wczoraj, co nie wraca;
widzi swojego życia pracę,
na którą pada całun trupi:
boleść, której nic nie odpłaca,
mozół, za który nic nie kupi,
choć ból jest jako złoto lite,
choć trud jest jako w kryształ rżnięty.
Widać dzień każdy tak odcięty
i tak na krwawą dany tacę,
jako Zwiastuna głowa Jana,
przez którą była zwiastowana
Jutrznia... Noc każda z mieczem schodzi,
świt każdy jako Zwiastun wschodzi...
Na śniegach dusza ludzka słucha - -
słucha - lecz dzwonom wbrew kołace
klekot drewniany, głośny, twardy,
takiej bezmiernej pełny wzgardy,
tak pnący się coraz donośniej,
coraz potężniej, widniej, głośniej:
że zgłuszyl dzwony i w głęboki
sklep nieba bije jeden, główny,
spokojny, mocny, wieczny, równy,
jak wieków równo grzmiące kroki.
Dusza się ludzka trwogą wzdryga,
czy głosu tego, co śćmił dzwony,
nie tylko cień jej w mrok rzucony,
lecz ona sama pęt nie dźwiga?
Czy cienia tego błędna plama,
co się w pomroku ukazała:
to nie jest kształt jej, ona sama,
czy to nie wszystko, ona cała?...