O melancholio, ty, co wszystkie rzeczy
pod kątem śmierci ukazujesz oku;
ty, co na smutny, błędny wzrok człowieczy
ze styksowego rzucasz mgłę potoku:
ty jesteś matką owych widzeń duszy,
gdzieś się u nieba zradzających stoku...
I oto biorąc w rękę kij pastuszy,
jako za gwiazdą niegdyś betlejemską:
za wiarą w smutku zrodzoną i głuszy
dusza wychodzi poza krawędź ziemską
i z trudem w gwiazdy podnosi się z wolna,
jakby na górę szła jeruzalemską...
Aże wreszcie ziemi odbieżawszy, wolna,
precz odtrąciwszy swoje ziemskie ciało:
przez chwilę spełnień niepojętych zdolna,
przez chwilę dziwną i świętą brzmi chwałą,
bramy tajemnic gwiaździstych otwiera
i ma poddaną Moc stworzenia całą...
Tam to jest owa dziwna atmosfera,
gdzie się uczuwa ludzka istność nasza
wyższą, silniejszą - nad słowo: umiera.
Tam już nas obraz istotnie przestrasza
pojętych na kształt Władających Mocy;
tam ust umilkłych naszych nie okrasza
uśmiech poznania własnej swej niemocy
ani jak Roland w ronsewalskim jarze,
rogiem rozpaczy wzywamy Pomocy...
Tam nie stąpamy więcej przez cmentarze
umierających siebie samych co dnia,
już się nam więcej czas nie patrzy w twarze
z szyderską wzgardą, jak lud w twarz przechodnia,
serce nie pada nam w kurz wysilone
ani się mózg nasz kurczy i zwyrodnia.
I nie ma żalu... Źrenice spuszczone
już się w głąb własnej nie staczają jaźni
za tym, co znikło - nie wzięte - stracone...
Ani już więcej człowieka nie drażni
chęć być, czym nie jest, czym być chce na próżno
i czym się widzi w pustej wyobraźni...
Ani jest klęska ni śmierć więcej groźną,
ani jest trwoga większym upodleniem,
ani samotność życia więcej mroźną:
jak ta ironia wagi między chceniem
a mocą ludzką, jak klątwa równania
istoty swojej z jej wyobrażeniem.
O melancholio! Ty szlesz te pytania,
na które niema jest myśl i nauka,
aż utrudzony wreszcie do skonania
duch pragnie baśni i u gwiazd ich szuka.