Nazajutrz nie zaniechałem udać się do kopalni, gdzie przez cały dzień gorliwie wykonywałem rzemiosło górnika. Wieczorem poszedłem do szejka i prosiłem go, aby dalej raczył opowiadać, co też uczynił w tych słowach:
DALSZY CIĄG HISTORII SZEJKA GOMELEZÓW
Mówiłem ci, że otrzymałem od mego ojca list, z którego dowiedziałem się, że moja wróżka jest kobietą. Znajdowałem się naówczas w Gadames. Sid-Ahmet wyprawił się ze mną do Fezanu, kraju większego od Gadames, ale mniej żyznego, i gdzie mieszkańcy są wszyscy czarni. Stamtąd udaliśmy się do oazy Ammona, gdzie musieliśmy czekać na wiadomości z Egiptu. Ludzie wysłani przez nas powrócili po dwóch tygodniach z ośmioma dromaderami. Chód tych zwierząt był nie do wytrzymania, trzeba go było jednak znosić przez osiem godzin bez przerwy. Gdy zatrzymaliśmy się, dano każdemu dromaderowi kulkę z ryżu, gumy i kawy; wypoczęliśmy przez cztery godziny i znowu ruszyliśmy w drogę.
Trzeciego dnia stanęliśmy w Bahr-bela-ma, czyli na morzu bez wody. Jest to szeroka dolina piaszczysta i pokryta muszlami; nie spostrzegliśmy żadnego śladu ani roślin, ani zwierząt. Wieczorem przybyliśmy na brzegi jeziora obfitującego w natron, który jest rodzajem soli. Tam porzuciliśmy naszych przewodników i dromadery i przepędziłem noc sam na sam z Sid-Ahmetem. O świcie przybyło ośmiu krzepkich ludzi, którzy posadzili nas na noszach dla przeniesienia przez jezioro. Postępowali jeden za drugim, gdzie bród zdawał się dość wąski. Natron kruszył się pod ich stopami, które jednak dla ochronienia od ran poowiązywali skórami. Tym sposobem niesiono nas dłużej niż przez dwie godziny. Jezioro wychodziło w dolinę osłoniętą dwiema skałami z białego granitu, po czym ginęło pod wielkim sklepieniem, utworzonym przez naturę, ale wykończonym ręką ludzką.
Tu przewodnicy rozniecili ogień i nieśli nas jeszcze przez jakieś sto kroków, aż do pewnego rodzaju przystani, gdzie łódź na nas czekała. Przewodnicy nasi ofiarowali nam lekki pokarm, sami zaś posilali się, pijąc i kurząc haszysz, czyli wyskok z konopianego nasienia. Następnie rozpalili pochodnię z żywicy, szeroko oświecającą przestrzeń dokoła, i uczepili ją do steru łodzi. Wsiedliśmy, nasi przewodnicy zmienili się w wioślarzy i przez całą resztę dnia płynęli z nami pod ziemią. Nad wieczorem przybyliśmy do zatoki, skąd kanał rozlewał się na kilka koryt. Sid-Ahmet rzekł mi, że tu zaczyna się sławny w starożytności labirynt Ozymandiasa. Dziś pozostała tylko podziemna część gmachu, łącząca się z jaskiniami Luksoru i z wszystkimi podziemiami Tebaidy.
Zatrzymano łódź przy wejściu do jednej z zamieszkanych jaskiń, sternik poszedł dla nas po pożywienie, po czym owinęliśmy się w nasze haiki i zasnęliśmy w łodzi.
Nazajutrz znowu wzięto się do wioseł. Łódź nasza płynęła pod obszernymi galeriami, nakrytymi płaskimi głazami nadzwyczajnego rozmiaru; niektóre z nich całkiem zapisane były hieroglifami. Przybyliśmy nareszcie do portu i udaliśmy się do miejscowej załogi. Dowodzący nią wojskowy zaprowadził nas do swego naczelnika, który podjął się przedstawienia nas szejkowi Druzów.
Szejk przyjaźnie podał mi rękę i rzekł:
- Młody Andaluzyjczyku, bracia nasi z Kassar-Gomelezu pochlebnie piszą mi o tobie. Oby błogosławieństwo Proroka spoczęło na tobie.
Sid-Ahmeta szejk zdawał się znać od dawna. Zastawiono wieczerzę, po czym wpadli jacyś ludzie dziwnie ubrani i zaczęli rozmawiać z szejkiem w języku dla mnie niezrozumiałym. Wyrażali się z gwałtownością, wskazując na mnie, jak gdyby oskarżali mnie o jakąś zbrodnię. Rzuciłem wzrokiem na mego towarzysza podróży, ale ten znikł. Szejk wpadł w niepohamowany gniew. Porwano mnie, okuto mi łańcuchami ręce i nogi i wrzucono do więzienia.
Była to jaskinia wykuta w skale, tu i ówdzie poprzerywana łączącymi się ze sobą wydrążeniami. Lampa oświecała wejście do mego podziemia, spostrzegłem dwoje przeraźliwych oczu, a tuż za nimi straszliwą paszczę, uzbrojoną w potworne zęby. Krokodyl wsunął pół swego ciała do mojej jaskini i groził mi pochłonięciem. Byłem skrępowany, nie mogłem się ruszyć, odmówiłem więc modlitwę i czekałem śmierci.
Krokodyl jednak przykuty był na łańcuchu, była to próba, na jaką chciano wystawić moją odwagę. Druzowie tworzyli wówczas liczną sektę na Wschodzie. Początek jej odnosi się do pewnego zagorzalca nazwiskiem Darazi, który w istocie był tylko narzędziem Hakima Biamrillaha, trzeciego kalifa Fatymidów w Egipcie. Władca ten, znany ze swej bezbożności, usiłował koniecznie przywrócić dawne izyjskie zabobony. Rozkazał się uważać za wcielenie bóstwa i oddawał się najpotworniejszym sprośnościom, do których upoważniał także swoich zwolenników. W owej epoce nie zniesiono jeszcze zupełnie dawnych misteriów i odprawiano je w podziemiach labiryntu. Kalif kazał się wtajemniczyć, ale upadł w szalonych swoich przedsięwzięciach. Zwolennicy jego, prześladowani, schronili się do labiryntu.
Dziś wyznają najczystszą wiarę mahometańską, ale zastosowaną do sekty Alego, jaką niegdyś przyjęli Fatymidzi. Przybrali nazwę Druzów dla uniknięcia powszechnie znienawidzonego miana Hakimitów. Druzowie z dawnych misteriów zostawili tylko zwyczaj wystawiania na próby. Byłem obecny przy kilku i zauważyłem środki fizyczne, nad którymi bez wątpienia byliby się zastanowili pierwsi uczeni europejscy;
nadto zdaje mi się, że Druzowie mają pewne stopnie wtajemniczenia, gdzie wcale już nie chodzi o mahometanizm, ale o rzeczy, o których nie mam żadnego pojęcia. Zresztą do zbadania ich byłem naówczas zbyt młody. Przepędziłem cały rok w podziemiach labiryntu, jeździłem często do Kairu, gdzie stawałem u ludzi tajemnymi związkami z nami połączonych.
Właściwie mówiąc, podróżowaliśmy jedynie dla poznania skrytych nieprzyjaciół wyznania sunnickiego, naówczas panującego. Wybraliśmy się w drogę do Maskatu, gdzie imam wyraźnie oświadczył się przeciw sunnitom. Znakomity ten duchowny przyjął nas nader uprzejmie, pokazał nam spis wierzących w niego pokoleń arabskich i dowiódł, że z łatwością może simnitów z Arabii wypędzić. Wszelako nauka jego sprzeciwiała się wyznaniu Alego, nie mieliśmy więc z nim nic do czynienia.
Stamtąd popłynęliśmy do Bassory i przez Szyraz przybyliśmy do państwa Safawidów. Tu w istocie wszędzie znaleźliśmy wyznanie Alego panującym, ale Persowie oddali się rozkoszom, niezgodom domowym i mało co dbali o postęp islamu poza swym krajem. Zalecano nam odwiedzenie Jezydów, zamieszkujących wierzchołki Libanu. Nazwę Jezydów nadawano różnym rodzajom sekciarzy, ci właściwie znani są pod nazwą Mutawali. Z Bagdadu więc skierowaliśmy się drogą przez pustynię i przybyliśmy do Tadmory, którą wy nazywacie Palmirą, skąd napisaliśmy do szejka Jezydów. Przysłał nam konie, wielbłądy i zbrojny orszak.
Zastaliśmy cały naród zgromadzony w dolinie niedaleko Baalbeku. Tam doznaliśmy prawdziwego zadowolenia. Sto tysięcy zagorzalców wyło przekleństwa na Omara i pochwały dla Alego. Odprawiono pogrzebową uroczystość na cześć Hussejna, syna Alego. Jezydowie nożami krajali sobie ramiona, niektórzy nawet, uniesieni gorliwością, poprzerzynali sobie żyły l poumierali, nurzając się we własnej krwi.
Zabawiliśmy dłużej u Jezydów, aniżeli się spodziewałem, i otrzymaliśmy nareszcie wiadomości z Hiszpanii. Rodzice moi już nie żyli i szejk zamierzał mnie usynowić. Po czterech latach podróży szczęśliwie na koniec
wróciłem do Hiszpanii. Szejk usynowił mnie ze wszystkimi zwykłymi uroczystościami. Wkrótce uwiadomiono mnie o rzeczach, nie znanych nawet sześciu naczelnikom rodzin. Chciano, ażebym został Mahdim. Naprzód miałem się dać uznać na Libanie. Druzowie egipscy oświadczyli się za mną, Kairuan także przeszedł na moją stronę; w każdym razie to ostatnie miejsce powinienem był obrać na stolicę. Przeniósłszy tam bogactwa Kassar-Gomelezu, mogłem zostać wkrótce najpotężniejszym władcą na ziemi.
Wszystko to było nieźle wymyślone, ale naprzód - byłem jeszcze zbyt młody, po wtóre - nie miałem żadnego pojęcia o wojnie. Postanowiono więc, że niezwłocznie udam się do wojska otomanskiego, które naówczas toczyło bój z Niemcami. Obdarzony łagodnym sposobem myślenia, chciałem oprzeć się tym zamiarom, ale trzeba było być posłusznym. Wyprawiono mnie, jak na znakomitego wojownika przystało; udałem się do Stambułu i przyłączyłem do orszaku wezyra. Pewien wódz niemiecki, imieniem Eugeniusz, pobił nas na głowę i zmusił wezyra do cofnięcia się za Tunę, czyli Dunaj. Następnie chcieliśmy znowu rozpocząć zaczepną wojnę i przejść do Siedmiogrodu. Postępowaliśmy wzdłuż Prutu, gdy Węgrzy z tyłu na nas wpadli, odcięli od granic kraju i do szczętu rozbili. Dostałem dwie kule w piersi i porzucono mnie na polu bitwy jako poległego.
Koczujący Tatarzy podnieśli mnie. owiązali moje rany i za całe pożywienie dawali mi skwaśniałe nieco kobyle mleko. Napój ten, mogę śmiało rzec, ocalił mi życie. Przez rok jednak tak dalece byłem osłabiony, że nie mogłem dosiąść konia, i gdy horda zmieniała koczowisko, kładziono mnie na wozie z kilkoma starymi kobietami, które mnie pielęgnowały.
Umysł mój, równie jak ciało, upadł na siłach i nie mogłem ani słowa nauczyć się po tatarsku. Po upływie dwóch lat spotkałem mułłę znającego język arabski. Powiedziałem mu, że jestem Maurem z Andaluzji i że błagam, aby mi pozwolono wrócić do ojczyzny.
Mułła przemówił za mną do chana, który dał mi pieniędzy na podróż.
Dostałem się nareszcie do naszych jaskiń, gdzie od dawna uważano mnie za straconego. Przybycie moje sprawiło powszechną radość. Sam tylko szejk nie cieszył się, widząc mnie tak osłabionego i z nadwerężonym zdrowiem. Teraz mniej niż kiedykolwiek byłem zdolny na Mahdiego. Wszelako wysłano posła do Kairuanu dla wybadania umysłów, chciano bowiem czym prędzej rozpocząć.
Poseł wrócił po sześciu tygodniach. Wszyscy otoczyli go z nadzwyczajną ciekawością, gdy wtem, w samym środku opowiadania, padł jak zemdlony. Udzielono mu pomocy, odzyskał przytomność, chciał mówić, ale nie mógł zebrać myśli. Zrozumiano tylko, że w Kairuanie panuje zaraza. Chciano go oddalić, ale już było za późno: dotykano się podróżnego, przenoszono jego rzeczy i od razu wszyscy mieszkańcy jaskiń ulegli straszliwej klęsce.
Była to sobota. Następnego piątku, gdy Maurowie z dolin zeszli się na modlitwę i przynieśli dla nas żywność, zastali tylko trupy, pośród których ja czołgałem się z wielką naroślą pod lewą piersią. Uniknąłem jednak śmierci.
Nie lękając się już zarazy, wziąłem się do grzebania umarłych. Rozbierając sześciu naczelników rodzin, znalazłem sześć pasków pergaminowych, złożyłem je i odkryłem tajemnicę niewyczerpanej kopalni. Szejk przed śmiercią otworzył wodociąg, spuściłem więc wodę i przez jakiś czas napawałem się widokiem moich bogactw, nie śmiejąc ich dotknąć. Życie moje było okropnie burzliwe, potrzebowałem spoczynku i godność Mahdiego nie miała dla mnie żadnego powabu.
Zresztą nie posiadałem tajemnicy porozumiewania się z Afryką. Mahometanie mieszkający w dolinie po-stanowili odtąd modlić się u siebie, byłem więc sam w całym podziemiu. Zalałem znowu kopalnię, pozabierałem klejnoty znalezione w jaskini, wymyłem je starannie w occie i udałem się do Madrytu jako mauretański kupiec klejnotów z Tunisu.
Po raz pierwszy w życiu ujrzałem miasto chrześcijańskiej zdziwiła mnie wolność kobiet i zgorszony byłem lekkomyślnością mężczyzn. Z utęsknieniem wzdychałem za przesiedleniem się do jakiego miasta mahometańskiego. Chciałem oddalić się do Stambułu, żyć tam w zbytkownym zapomnieniu i kiedy niekiedy powracać do jaskiń dla odnowienia moich funduszów.
Takie były moje zamiary. Myślałem, że nikt o mnie nie wie; ale myliłem się. Aby lepiej uchodzić za kupca, udawałem się w aleje publiczne i rozkładałem tam moje klejnoty. Ustanawiałem na nie stałą cenę i nigdy nic wdawałem się w żadne targi. Postępowanie to zjednało mi powszechną wziętość i zapewniło korzyści, o jakie wcale nie dbałem. Tymczasem gdziekolwiek się ruszyłem, czy to na Prado, czy do Buen Retiro, albo w jakiekolwiek inne publiczne miejsce, wszędzie ścigał mnie jakiś człowiek, którego bystre i przenikliwe oczy zdawały się czytać w mojej duszy.
Bezustanne spojrzenia tego człowieka wprawiały mnie w niewypowiedziany niepokój.
Szejk zamyślił się, jakby przypominał sobie doznane wrażenia; wtem dano znać, że wieczerza jest już na stole, odłożył zatem dalsze opowiadanie na dzień następny.