Z rana znowu wysiano mnie do podziemia. Ile mogłem, tyle złota wykułem; zresztą przyzwyczaiłem się już do tej pracy, całe dnie bowiem tylko przy niej spędzałem. Wieczorami chodziłem do szejka, gdzie zastawałem moje kuzynki. Prosiłem go, aby da-' lej raczył mi opowiadać swoje przygody, co też uczynił w tych słowach:
DALSZY CIĄG HISTORII SZEJKA GOMELEZÓW
Zaznajomiłem cię z historią naszych podziemi, na ile samemu mi jest wiadoma, teraz zaś opowiem ci własne moje przygody. Urodziłem się w obszernej jaskini, przyległej do tej, w której się znajdujemy. Światło pochyło do niej wpadało, nieba wcale nie było widać, ale wychodziliśmy między rozpadliny skał oddychać świeżym powietrzem, gdzie pokazywała się cząstka sklepienia niebieskiego, a często nawet i słońce. Mieliśmy na powierzchni małą kwaterę, na której uprawialiśmy kwiaty. Mój ojciec był jednym z sześciu naczelników rodzin. Na mocy tego wraz z całą rodziną mieszkał w podziemiu. Krewni jego zamieszkiwali doliny i uchodzili za chrześcijan. Niektórzy osiedlili się na przedmieściu Grenady, zwanym Albaycin. Wiesz, że nie ma tam wcale domów, a mieszkańcy zajmują wydrążenia skalne na pochyłości góry. Kilka z tych szczególnych mieszkań łączyło się z pewnymi jaskiniami, które dochodziły aż do naszego podziemia. Najbliżsi mieszkańcy co piątek schodzili się do nas na wspólną modlitwę, dalsi przybywali tylko na wielkie uroczystości.
Matka mówiła do mnie po hiszpańsku, ojciec zaś po arabsku, stąd też dokładnie poznałem oba języki, zwłaszcza zaś drugi z nich. Nauczyłem się na pamięć Koranu i często zagłębiałem się nad komentarzami. Od najmłodszych lat byłem gorliwym mahometaninem, nader przywiązanym do wyznania Alego; przeciw chrześcijanom zaszczepiono we mnie gwałtowną nienawiść. Wszystkie te uczucia, że tak powiem, zrodziły się razem ze mną i wzrastały w ciemnościach naszych jaskiń.
Doszedłem osiemnastego roku życia i zdawało mi się, że już od kilku lat jaskinie gniotą mnie i duszą. Wzdychałem do wolnego powietrza; uczucie to wywarło wpływ na moje zdrowie, słabłem, niknąłem w oczach i matka pierwsza stan ten we mnie spostrzegła. Zaczęła badać moje serce; powiedziałem jej wszystko, czego doznawałem. Opisałem jej dręczącą mnie duszność i szczególną niespokojność serca, której nie potrafiłem wyrazić. Dodałem, że koniecznie pragnę odetchnąć innym powietrzem, widzieć niebo, lasy, góry, morze, ludzi i że umrę, jeżeli mi tego nie dadzą. Matka zalała się łzami i rzekła:
- Drogi Masudzie, choroba twoja jest zwykłą między nami. Ja sama ją miałam i wtedy pozwolono mi przedsięwziąć kilka wycieczek. Byłam w Grenadzie i dalej. Ale inaczej rzecz się ma z tobą. Powzięto Względem ciebie ważne zamiary; wkrótce rzucą cię w świat, i to daleko więcej, aniżelibym tego pragnęła. Wszelako przyjdź do mnie jutro o świcie, postaram się, abyś odetchnął świeżym powietrzem.
Nazajutrz stawiłem się na spotkanie naznaczone mi przez matkę.
- Kochany Masudzie - rzekła do mnie - chcesz zażyć świeższego powietrza aniżeli to, jakim oddychasz w naszych jaskiniach, uzbrój się zatem w cierpliwość. Pełznąc przez jakiś czas pod tą skałą, dostaniesz się do nader głębokiej i ciasnej doliny, ale gdzie powietrze jest swobodniejsze niż u nas. W niektórych miejscach możesz nawet wdrapać się na skały i ujrzysz pod nogami niezmierny widnokrąg. Ta wyżłobiona droga była początkowo rozpadliną, która popękała w różnych kierunkach. Jest to labirynt krzyżujących się ścieżek, masz więc oto kilka węgli i gdy spotkasz przed sobą rozdroża, naznacz tę drogę, którą szedłeś; tym tylko sposobem nie zabłądzisz. Weź ze sobą ten worek z zapasami; co do wody, tej będziesz miał pod dostatkiem. Spodziewam się, że nikogo nie spotkasz; dla pewności zatknij jednak za pas jatagan. Wielce się narażam, dogadzając twoim żądaniom, dlatego też nie zabaw długo.
Podziękowałem mojej dobrej matce, zacząłem pełznąć i wyszedłem do ciasnego i wyżłobionego przejścia, wyłożonego atoli zielonością. Następnie spostrzegłem małą zatokę pięknej wody, dalej zaś krzyżujące się wąwozy. Szedłem przez znaczną część dnia. Szmer strumienia zwrócił moją uwagę, postąpiłem ku jego spadkowi i przybyłem do zatoki, w którą strumień się rzucał. Miejsce to było zachwycające. Przez chwilę stałem osłupiały z podziwu, następnie głód zaczął mi dokuczać, dobyłem z worka zapasy, dopełniłem umywania, nakazanego prawem Proroka, i zabrałem się do posiłku. Skończywszy moją ucztę, znowu obmyłem się, pomyślałem o powrocie do podziemia i udałem się tą samą drogą. Wtedy usłyszałem dziwny szmer wody, obróciłem się i ujrzałem wychodzącą z wodospadu kobietę. Zmoczone włosy prawie całą ją okrywały, miała jednak oprócz tego zieloną jedwabną suknię, przylegającą do ciała. Wróżka, wyszedłszy z wody, skryła się w krzaku, po czym wyszła w wysuszonej sukni i z włosami zawiniętymi na grzebień.
Wstąpiła na skałę, jak gdyby pragnęła nacieszyć się widokiem, następnie zaś wróciła do źródła, z którego była wyszła. Mimowolnym poruszeniem chciałem ją zatrzymać i zastąpiłem jej drogę. Z początku przelękła się, ale ja padłem na kolana i pokorna ta postawa nieco ją uspokoiła. Zbliżyła się do mnie, wzięła za brodę, podniosła mi głowę i pocałowała w czoło. Nagle z szybkością błyskawicy rzuciła się w zatokę i zniknęła. Byłem pewny, że to wróżka lub - jak je nazywają w naszych arabskich powieściach - peri. Podszedłem jednak do krzaka, w którym się skryła, i znalazłem na nim sukienkę, rozwieszoną jakby do wysuszenia.
Nie miałem po co dłużej czekać, wróciłem więc do podziemia. Uściskałem moją matkę, ale nie opowiedziałem jej przygody, jaka mnie spotkała, wyczytałem bowiem w naszych gazdach, że wróżki lubią, aby im dochowywać tajemnicy. Tymczasem matka moja, widząc mnie tak nadzwyczajnie ożywionego, cieszyła się, że nastręczona mi przez nią wolność wywarła równie pomyślny skutek.
Nazajutrz wróciłem do źródła. Ponieważ naznaczyłem je wprzódy węglem, teraz z łatwością je wynalazłem. Stanąwszy u celu, zacząłem z całych sił wołać na wróżkę i przepraszać, że ośmieliłem się dopełniać umywania w jej źródle. I tym jednak razem to samo uczyniłem, po czym rozłożyłem moje zapasy, których, tajemnym przeczuciem wiedziony, przyniosłem na dwoje. Jeszcze nie zacząłem był mojej uczty, gdy w źródle usłyszałem szmer i wyszła z niego wróżka z śmiejącą twarzą, pryskając na mnie wodą.
Pobiegła do krzaka, przebrała się w suchą suknię i usiadła przy mnie. Zajadała jak zwykła śmiertelniczka ale nie rzekła ani słowa. Wyobraziłem sobie, że jest to zwyczaj wróżek, i nic przeciw niemu nie miałem do powiedzenia.
Don Juan Avadoro zapoznał cię ze swymi przygodami, zgadujesz zatem, że moja wróżka była jego córka Ondyną, która zanurzała się pod sklepienia skal i ze swego jeziora wypływała do zatoki.
Ondyna była niewinna, a raczej nie znała ani grzechu, ani niewinności. Postać miała tak czarującą, obejście tak proste i ponętne, że marząc w duszy, iż zostałem małżonkiem wróżki, namiętnie ją pokochałem. Trwało to przez miesiąc. Pewnego dnia szejk kazał mnie przywołać. Zastałem u niego zgromadzonych sześciu naczelników rodzin. Mój ojciec był między nimi.
- Synu mój - rzekł do mnie - opuścisz nasze jaskinie i udasz się do tych szczęśliwych krajów, gdzie wyznają wiarę Proroka.
Słowa te krew mi ścięły w żyłach. Wszystko mi było jedno: umrzeć lub rozłączyć się z wróżką.
- Drogi ojcze - zawołałem - pozwól, abym nigdy nie opuszczał tych podziemi.
Zaledwie wymówiłem te wyrazy, gdy ujrzałem wszystkie sztylety wzniesione nade mną.
Ojciec zdawał się pierwszym do przeszycia mi serca.
- Przystaję na śmierć - rzekłem - ale dozwól mi wprzódy pomówić z matką.
Udzielono mi tej łaski; rzuciłem się w jej objęcia i opowiedziałem moje przygody z wróżką. Matka mocno się zdziwiła i rzekła:
- Kochany Masudzie, nie sądziłam, że wróżki istnieją na świecie. Zresztą nie znam się na tym, ale mieszka stąd niedaleko pewien bardzo mądry Hebrajczyk, którego się o to zapytam. Jeżeli ta, którą kochasz, jest wróżką, potrafi cię wszędzie wynaleźć. Z drugiej jednak strony wiesz, że najmniejsze nieposłuszeństwo karzą u nas śmiercią. Starcy nasi powzięli względem ciebie wielkie zamiary, poddaj się im czym prędzej i staraj się zasłużyć na ich przychylność.
Słowa mojej matki wywarły na mnie silne wrażenie. Wyobraziłem sobie, że w istocie wróżki są wszechmocne i że moja wynajdzie mnie. choćby na końcu świata. Poszedłem do ojca i przysiągłem ślepe posłuszeństwo na wszelkie rozkazy.
Nazajutrz wyjechałem w towarzystwie pewnego mieszkańca Tunisu, nazwiskiem Sid-Ahmet, który naprzód zawiózł mnie do swego rodzinnego miasta, jednego z najrozkoszniejszych w świecie. Z Tunisu udaliśmy się do Zaguanu, małego miasteczka słynnego z wyrobu czerwonych czapeczek, znanych pod nazwą fezów. Powiedziano mi, że niedaleko miasta znajduje się szczególniejszy budynek złożony z kaplicy i galerii otaczającej półkolem małą zatokę. Woda strumieniem wytryskuje z kaplicy i napełnia zatokę. Dawnymi czasy woda z zatoki wchodziła do wodociągu prowadzącego ją do Kartaginy. Mówiono także, że kaplica poświęcona jest jakiemuś bóstwu źródła. Wyobraziłem sobie, szalony, że bóstwem tym jest moja wróżka. Udałem się do źródła i zacząłem ją z całych sił przyzywać. Echo mi tylko odpowiedziało. Wspomniano mi znowu w Zaguanie o pałacu duchów, którego zwaliska leżały o kilka mii w głębi pustyni. Poszedłem i ujrzałem tam okrągły budynek, w dziwnie pięknym smaku wystawiony. Spostrzegłem jakiegoś człowieka, siedzącego na zwaliskach i rysującego. Zapytałem go po hiszpańsku, czy to prawda, że duchy zbudowały ten pałac. Uśmiechnął się i odpowiedział mi, że jest to teatr, w którym starożytni Rzymianie wyprawiali walki dzikich zwierząt, i że miejsce to, dziś nazywające się el-Dżem, było niegdyś ową sławną Zamą. Objaśnienie podróżnego wcale mnie nie zajęło; wolałbym był spotkać duchy, które by mi co doniosły o mojej wróżce.
Z Zaguanu udaliśmy się do Kairuanu, dawnej stolicy Mahdich. Było to ogromne miasto o stu tysiącach mieszkańców, burzliwych i w każdej chwili skłonnych do powstania. Przepędziliśmy tam cały rok.
Z Kairuanu przeszliśmy do Gadames, małego niepodległego kraiku, który stanowił część Beled-el-Dżeridu, czyli kraju daktylów. Tak nazywają okolicę rozciągającą się między pasmem Atlasu a piaszczystą pustynią Sahary. Drzewa daktylowe tak obficie rodzą w tym kraju, że jedno może przez cały rok wyżywić wstrzemięźliwego człowieka, a tacy składają tameczny lud. Nie brak wszelako i innych środków pożywienia, jak zboże, zwane durrą, oraz barany na wysokich nogach i bez wełny, których mięso jest wyśmienite.
Znaleźliśmy w Gadames wielką ilość Maurów rodem z Hiszpanii. Nie było pomiędzy nimi ani Zegry-sów, ani Gomelezów, wiele jednak rodzin szczerze do nas przywiązanych; w każdym razie, był to kraj zbiegów. Jeszcze rok nie był upłynął, gdy otrzymałem od mego ojca list kończący się tymi słowy: "Matka każe ci powiedzieć, że wróżki są zwykłymi kobietami i że nawet mają dzieci". Zrozumiałem, że moja wróżka była podobną do mnie śmiertelniczką, i myśl ta uspokoiła nieco moją wyobraźnię.
Gdy szejk domawiał tych słów, jeden z derwiszów oznajmił nam, że wieczerza jest już zastawiona, wesoło więc poszliśmy do stołu.