DZIEWOSŁĄB
Owoż ja, HYMEN, do was, wdzięczni oblubieńcy,
P
rzychodzę na biesiadę. Panny i młodzieńcy,N
ie rozrywajcie moim dobrej myśli przyściem:N
a tom skronie obtoczył wawrzynowym liściem,Że nigdy krotochwili wesołej nie psuję,
O
wszem, w małżeńskich godach chętnie ulubuję.On ci ja jest bożeczek młodziuchny, pieszczony,
Syn ida[li]jskiej matki, wnuk krasnej Dyjony,
P
rzyrodny Kupidynów, nie Kupido przecię.Aby ludzie samopas nie żyli na świecie,
Żeby ziemskie nie stały pustyniami kraje,
M
ężom nieunoszonym płodne żony raję,P
anienkom sromieźliwym panicze ochotneS
posabiam w towarzystwo często dożywotne.Stąd mię starzy ojcowie nazywali sprawcą
M
ałżeńskiego przymierza abo ślubodawcą.Nie dziwujcie, że jestem na postaci młody
Anim st
atkiem osypał młodziuchnej jagody:J
eszczem ja świata tego dziecinne pieluchyZ
pierwocinami oddał matce złotoruchéj;N
adto, gdy pokolenia następne rozpładzam,I
sam coraz młodnieję, coraz się odradzam.Jako winna macica płód swój wielomnog
iP
rzez każdoroczne zwykła rozkrzewiać połogi,Z
której na miejsce macior młódź wynika nowa,T
ak też nienaganione one Boskie słowa:"Rozrastajcie się, ludzkie rozmnażajcie plemię"
M
ieszkańcami żywymi napełniły ziemię.Cokolwiek świat okrągły swym kołem zamyka
I
kędy słońce gaśnie, i kędy wynika,W
szytkim obywatelom daję pomnożenia.I tu do was przybyłem nago, bez odzienia,
N
ie bojąc się sytońskich śniegów ani osiA
rktowej, którą Wodnik ilijacki rosi:O
gień mię przyrodzony i ze wnątrz zagrzewa,I
z wierzchu swym płomieniem ciało mi odziewa.Jeśli mię też spytacie, na co łuk napięty
Z
sercowładnymi noszę w mym kołczanie pręty,C
zemu mi w ręku ogniem pała lana świéca,T
emu: skoro krnąbrnego napadnę panicza,A on wysoko buja nad ziemskimi stany,
Z
araz mu w serce sieję z tego łuku rany;T
akże i was, panienki, kiedy szyje waszeU
krywacie przed jarzmem, tą pochodnią straszę.Bo niesłusznie do spółku ludzkiego przychodzą
C
i, którzy mogąc, sobie podobnych nie rodzą;O
wszem, światłości dziennej zażywać niegodni,Że drugim nie podają żywotniej pochodni.
Przetoż niechaj przede mną, kędy chce, kto stroni,
U
jźrzy, jeśli hardego pióra nie uroni.Doznał mię Polifemus, niegdy syn Neptunów,
Ch
ociaż się bogów nie bał ani ich piorunów.Skorom mu tylko gładką Galateę schwalił,
W
szytek się jako Etna siarczysta rozpalił,Że z jamy jego ciemnej gęsty dym wypadał,
Że też on krwawożyrca, który ludzie jadał,
G
alantować się umiał: wpojśrzód oceanaC
iało olbrzymskie kąpał stojąc po kolana,N
auczył się grabiami poczesać czupryny,S
ierpem brody przystrugać. Dla młodej dziewczynyC
zęsto z stodziurnej surmy piszczek jednookiO
gromne głosy na wiatr wypuszczał szeroki.Niejedneg
o niedźwiedzia dla kożucha zabił,Żeby tylko do siebie Galateą zwabił.
Wtąż mężnemu Pelidzie Pryjamowa cora
P
odobała się. Chociaż brata jej, Hektora,N
a placu położywszy, trupokupcą został,S
tarał się, aby grzecznej Polikseny dostał.Ociec
był nie od tego, dlategoż pan młodyB
ezbronny do Cyntego kościoła na godyP
rzyszedł, ale niż wiarę Pryjamównie ślubił,P
rzy ołtarzu go Parys niemęski zagubił.Nie wspominam dziewoi twojej, Enomanie,
U
chodzącej zalotów na prędkim rydwanie:W
szak jej nie ratowały woźniki obrotneAni poszosne, ani wozy bystrolotne,
K
iedy własny forytarz wydał ją na jatki,S
koro do niej wyjachał Tantalowic gładki.Wszak i ty, Rozymundzie, zaledwieś wyczytał
I
mię półbrata mego, kiedyś się go chwytał,J
eszcześ go z twarzy nie znał aniś jego krzywychS
łuchał obietnic, ani fortelów zdradliwych,A
już w niewinnych latach zamysłami twymiB
ujałeś równo z jego pióry pierzchliwymi.On się nad tobą pastwił za twą ludzkość srodze,
Oczy
twoje dał ślepej chciwości za wodze.Ilekroć się do serca wemknął on gość chytry,
W
znieciwszy gorzki ogień z smrodliwej salitry,K
uźnie swoje założył - tam swe strzały kował,T
am je ostrzył, tam twoją krwią one hartował.Ty zasię swej krewkoś
ci zostawszy rozrutnym,O
brałeś z towarzyszem przestawać okrutnym;W
olałeś swe zabawy mieć z niemiłosiernymZ
abójcą niżli ze mną, przyjacielem wiernym.Jam tobie kwiatki zbierał po świętym Syjonie,
J
am na Libanie wieniec składał na twe skronie,J
am dostawał balsamu z raju twej młodości,J
am owoc z palmy zrywał dla twojej wieczności,A ty ode mnie spieszno na attyckie gory
U
chodziłeś do mądrej rzkomo Terpsychory.Przecię jednak musiałeś minąć Terpsychorę,
A
otrzymać tysiąckroć wdzięczną Lilidorę;Prawda, mało pomogą muzy miękkoliczne,
K
iedy moje dochodzą strzały sercotyczne.Nie wiedział przedtym Febus, syn wielkiej Latony,
C
o by za władzą miała królowa z Ankony.Wszytkie lata młodości swojej i godziny
P
oświęcił wiecznośpiewnym pannom M[nem]ozyny.Z nimi usiadszy blisko askrejskiej fontany,
N
a głośnotwornej arfie waleczne hetmany,N
ieużyte bojary, hardomyślne grofyW
ychwalał, zawięzując gładkim rymem strofy.Milej mu było, siedząc u aońskiej stu
dnie,P
łaskim głosem wykwintnie zaśpiewać w południeA
bo trąbę i stalną wziąwszy rohatynę,B
ieżeć z myśliwą siostrą w moskiewską krainęI
tam zabijać żubry, tury i niedźwiedzie,N
iżeli przy podwice siadać na biesiedzie.Dlategoż się moimi uciechami brzydził,
K
ędy mię kolwiek zoczył, wszędy ze mnie szydził:"Na co - prawi - ten sajdak nosisz na twych karkach?
Ponieważ do strzelania nie masz siły w barkach,
M
nie to raczej marsowe oręże przystoi,K
tórego się wieprz groźny i mściwy lew boi.A ty, licha dziecino, zaniechawszy łuku,
G
łownią podkurzaj gachów przemierzłych na bruku;M
nie strzały daruj". - "Prawda, Febe, z twojej kuszeN
ieme bestyje martwej pozbywają dusze,M
ój zasię bełt z pieszczonych wypuszczony rogówPrzejmie ciebie i twoich przechwalonych bogów".
To rzekszy, z lampsackiego pałacu cięciwą
W
rzuciłem mu do piersi strzałę zapalczywą,A
drugą, która niechęć i nienawiść czyni,U
topiłem w Penejskiej młodziuchnej kniehini.Pierwsza była arabskim powleczona złotem,
T
a zasię przytępiona ołowianym grotem,P
rzetoż Apollo całym sercem ku niej pała,N
imfa zaś obowiązków małżeńskich niedbałaW
oli jelenie ślidzić po kniejach nieludnych,Zaniechawszy urody i zalotów trudnych.
Tytan, co na nię wejźrzy, z miłości umiera:
J
ako ogień chrost suchy i plewy pożera,T
ak płomień jego serce gorące otacza;C
zasem bierze otuchę, a czasem rozpacza.Widzi warkocz po szyjej białej rozpuszczony,
P
iękny, choć superfinem w kółko niespleciony,Patrzy na oczy równe gwiazdom wyiskrzonym,
D
ziwuje się paluszkom z krzyształu toczonym.To wargi, to ramiona okrągłe przechwala
I
to, czego nie dojźrzał. On tak się rozpala,Panna od niego oczy odwraca wstydliwa.
Cyntyjus krzyknie: "Postój, panienko poczciwa,
N
ie uciekaj przede mną, służebnikiem wiernym!Tylko owcy lękliwej przed wilkiem obżernym
L
ub garlicy przed orłem, który ją chce szkodzić,A
bo łani przede lwem przysłusza uchodzić,A
le ja nie umysłem wilczyce drapieżnejS
pieszę do twych różanych ust i szyjej śnieżnej.Pohamuj bieg, niebogo, żebyś bieżąc marnie,
N
ie ugodziła nóżką na ościste tarnie.Uchodź lekko, za tobą i ja pójdę miernie,
W
aruj upaść na skałę abo ostre ciernie.Przy tym rzuć na mię by raz okiem przyjacielskim.
Patrz, kto goni. Nie jestem sko[t]opasem sielskim,
N
ie zrodziłem się kmieciem ani prostym gburem,Żebym chodził za bydłem gromadzkim z koszturem.
W delfickiej ziemi, w księstwie patarajskim ślicznym
I na
Tenedzie jestem dzierżawcą dziedzicznym.Umiem do kupy sprzęgać wierszyki podwojne
I
na lutni przebierać trafię strony strojne.Nie nowina mi śpiewać przy szemrzącym flecie,
N
ie nowina kancony grawać na kornecie.Mogę galardy z włoską pergameszką skoczyć,
P
lęsy ruskie wyprawiać, polskim tańcem toczyć.Chociażem z padewskimi nie siadał doktory,
P
rzecię lekarzem każdy przyznawa mię chory:Z
nam ja, której chorobie przygodzi się ziele.Niestetyż, choć-że ludzi uzdrowiłem wiele,
Nie
mogę sobie pomóc mym własnym ratunkiem.O zła miłości, żadnym nie zleczona trunkiem!".
Tą mową gdy jej nie mógł ucieczki zatrzymać,
U
myślił jej dogonić i gwałtem poimać,L
ecz temu nie podołał, bo Penejska córa,W
ziąwszy do nóg dziewiczych lekkowietrzne pióra,J
ęła uchodzić przed nim ukwapliwym skokiem.Cyntyjus popędliwym tuż tuż za nią krokiem
N
acierać nie przestawał, a jej przybywałoO
zdoby w biegu onym, bowiem białe ciałoZ
trudu otoczyło się szkarłatnym rumieńcem;Cho
ć-że z głowy zaplotki upadły jej z wieńcem,P
ięknie z wiatrem się wiła kosa rozpostarta.Tak kiedy więc ochota myśliwego charta
Z
a leśnym kotem w polu przeźrzoczystym ciska,A ten z nieznajomego poszczwany siedliska
Wichrom bystrym wprzód nie da, ile w nim tchu zstaje
P
ędzi, ów odpoczynku także mu nie daje,A
le tuż nad nim wisi; już już myśli nogąD
ostać go, już mu w sercu śmierć gotuje srogą,J
uż chce pysk w szyjej jego utopić za uchem,A
źwierz kusy umyka do lasa z kożuchem -N
ie inaczej ci gońcy zawodem się draźnią:T
en prędki dla nadziejej, ta chybka bojaźnią.Skorom Latończykowi przypiął do nóg skrzydła,
U
chwycił ją, a Dafne w ręku mu ostydła.Duch się w niej zahamował od ciężkiego tchnienia,
P
rzetoż widząc się bliską pewnego zginienia,P
rosiła bogów, żeby natychmiast umarłaA
bo żeby ją ziemia rozstępna pożarła.Jakoż na tymże miejscu żywo zatrętwiała,
twarz się jej śliczna skórą chropawą odziała,
Z
włosów listy, a z ramion gałęzie wyrosły,N
ogi obie, które ją ukwapliwie niosły,W
ziemię, na której stały, puściły korzenie,T
ylko jeszcze serca jej nie ustało drżenie.Smutny Pean, że żywej nie mógł dostać żony,
Z
marłą obrał za wawrzyn sobie poświęcony.Ja z tobą, Rozymundzie, łaskawiej postąpił,
B
o jakom tobie czystych zapałów nie skąpił,T
ak wzajem gładkowłosej twojej LilidorzeO
gniów nieugaszonych udzielałem sporze.Równym sposobem matka prędkiego Memnona
M
iłowała przedziwnej urody Tytona;Tyton też, ulubiwszy nadobną Aurorę,
P
łomienie brał do ciała z jej gładkości spore.Takiej i ja ku tobie życzliwości zażył.
Tyś mnie u siebie barzo lada jako ważył,
T
yś namniejszą podniatę Kupidowej strzałyD
wakroć drożej szacował nad moje zapały.Jam ciebi
e odrzucony na stronę żałował,J
a, żeby twą dzielnością marnie nie szafowałW
róg żywota ludzkiego, miasto srogiej kaźniP
rzybrałem towarzysza do twojej przyjaźni,N
ie prostej krwie, lecz zacnych rodzicielów corę,N
apiękniejszą w rosiejskim kraju Lilidorę.Ta zaledwie z Jutrzenką na Olimpie raną
P
okazała niskiemu światu twarz różaną,Z
araz z Septemtryjonu śniegi z zimą sprosnąU
ciekły, na ich miejsce młody Zefir z wiosnąN
astąpiwszy, kwiatami pola uhaftował.Tej rozmaryn
wrodzoną przyjemność darował,T
ej róże sromieźliwe wstydu udzieliły,T
ej ciało białością swą lilije okryły,T
ej fijołki barwiste i pachniące ziołaK
oronę dla świetnego zgotowały czoła.Tę nabatejskie kołem otoczyły wonie,
T
ę gracyje na wdzięcznym piastowały łonie,T
ę kameny na wierzchu libetryjskiej skałyP
rzy muzyce niebieską rosą wykąpały.Ta w jednej nawie z matką moją pianorodną
N
a oceanie wielkim pływać była godną.Tę ja, gdy zamyślała boskiemu imieniu
S
łużby oddać u Westy w niedostępnym cieniu,N
amówiłem w małżeństwo, że też ani zgadła,J
ako u boku twego za stołem usiadła.Tak niegdy Persefona, Cerery kochanie,
U
myśliwszy w świebodnym lata trawić stanie,P
o łąkach i dąbrowach kwiatki wielorodneZ
bierając, przesadzała na grzędy ogrodne.Z nich to różdżki równała, to wieńce okrągłe
R
ozmaicie zwijała na czoło wyciągłe.Skoro ją stary Pluton w wirydarzu zoczył,
P
ierwej porwał do siebie, niżli jej doskoczył.Chociaj szyję ukopcił w awernowy
ch hutach,C
hoć do niej w smarowanych dziegciem wyszedł butach,C
hociajże dymem śmierdział i obrzydłą siarką,W
olała Plutonową być niżli wieńczarką.Któż nie wiadom uporu krnąbrnej Atalanty,
J
ako brzydko gubiła miłosne galanty?Żeby mylił
a biednym zalotnikom szyki,N
a wyścigi wypadać śmiała z zawodniki:T
en jej miał być do śmierci przyjacielem całem,K
tóry by z nią porównał jednostajnym czwałem,A
który pole w onej gonitwie utracił,G
ardłem lenistwo ciężkie i zaloty płacił.Wiele się porywało wydołać jej w biegu,
A
le każdy ustawszy, przy piekle nocleguM
iasto łożnice dostał. Przecię do zawoduO
brał się Megarejczyk z mojego powodu:T
emu ja w sercu nową wznieciwszy ochotę,D
ałem rozrywkę, dałem i dwie jabłka złote,I
trzecie, które pasterz trojański na IdzieR
odzicielce z piękności przysądził, Cyprydzie.A wtym, gdy znamię dała biegu trąba sroga,
N
atychmiast przodek wzięła panna wiatronogaI
pierwej by onego dokończyła tańca,B
y ją nie hamowała trzecia pomarańca,B
o gdy on jabłka rzucał, ona je zbierała,P
rzez omieszkanie w drodze przejąć mu się dała.Tym fortelem młodzieniec lotnej skoczce sprostał,
S
woje zdrowie zachował a z niej żony dostał.Ale ty przyjaciela za moim wyrokiem
Otrzymałeś nie gwałtem, nie szalonym krokiem,
L
ecz miluchno i snadno. Któż to inszy sprawił?Kto imię Lilidory naprzód tego zjawił,
K
to ją oczom pokazał, kto w sercu osłodził,O
prócz mnie, którym do niej w dziewosłąby chodził?Jam
pierwszy oczy wasze do siebie nakłonił,J
am pilnował, aby wzrok gdzie indziej nie stronił,J
am usta wasze poił obfitą wdzięcznością,J
am zaloty cukrował wasze przyjemnością.Oświeciłem miłością w sercach drogi skryte,
S
kruszyłem trwałym statkiem zamki niedobyte;D
wie duszy w jedno ciało takem mocno spoił,Żeby ich wróg zawisny żaden nie rozdwoił.
Chociaż mokre obłoki powodzią rozpłyną,
C
hociaż morze i rzeki wody z brzegów liną,C
hoć Eolus powietrze wzburzy wszytko właśnie,T
en ogień w sercach waszych nigdy nie zagaśnie.Darmo tedy Kupido o was się pokusi,
B
owiem pochodnia jego tu szwankować musi.Zechce-li wam z daleka szkodzić z swej łuczyny,
P
rędko z swych strzał miłosnych będzie miał perzyny;P
rzystąpi-li też blisko, nacierając śmiele,Z
apewne buczne skrzydła zostawi w popiele.Niechajże was, jako chce, ten bożeczek draźni,
W
y bezpiecznie w tym stanie krom płochej bojaźniŻyjcie, który Bóg w raju rozkosznym sporządził,
K
iedy samemu źle być człekowi osądził.Więc nie mędrca, nie brata ani też drugiego
Adama utworzył mu do życia spólnego,
L
ecz żonę ślubną z jegoż uformował ziobra:Z
ła rzecz była jednemu mieszkać, dwojgom dobra.Odtąd z tej pary jako z źrzódła woda żywa
T
ym więcej wynikając, sowicie wypływaN
a wszytkie ziemskie kraje: i gdzie tytan młodyU
mywa raną rosą różane jagody,I
gdzie późno oświeca hesperyjskie knieje,S
kąd Auster południowym skrzydłem ciepło wieje,S
kąd Boreas na wichrach nieścignionych leci,W
szędy mnóstwo panuje Adamowych dzieci.Te zasiadają pańskie i cesarskie krzesła,
T
e wymyślają coraz subtelne rzemiesła,T
e budują pałace, miasta, zamki, dwory,T
e napełniają wojska, niebiosa, klasztory,Te regiment nad wszytk
im stworzeniem trzymają,T
e przez odrodne wnuki i śmierci znikają.A chociaż im do czasu te lepianki z gliny
W
proch nieznaczny rozdrobi śmiertelna łotryni,P
rzecię dnia ostatniego w świetniejsze odzianiC
złonki do chwały będą niebieskiej wybrani.Tym kształtem pomarańcze dwie w żyznym Kanopie,
G
dy słońce przemieszkiwa w złotorunym Skopie,L
istami się okrywszy, coraz rozrastająW
latorośle, a jabłka po kwietniu wydają.Nie inaczej początek małżeńskiej przyjaźni
W zalotach si
ę zieleni zrazu dla bojaźniI
nadziejej, a skoro gruntowną umowęU
czyni, bierze wieńce rozkwitłe na głowę.Gdy zaś stanie przymierze ślubne, po nim gody,
N
a końcu wyrastają małżeńskie jagody,Z
nich plemienia ludzkiego nieprzebrana tłuszczaR
ojąc się, światu temu zgrzybieć nie dopuszcza,C
oraz pod stare strychy młódź nową podsadza,K
tórą śmierć zatrzymawa, czas łakomy zdradza.Samego tylko stanu małżeńskiego ksieni
Wszytkokrotna nie przetrwa ani wykorzeni;
I
nsze stany prędko by dawnością ustały,G
dyby z małżeństwa świeżych posiłków nie brały.Trzykroć szczęśliwa PARO, z ciebie, jako z płodnych
Dwu szczepów, wiele wznidzie owoców dorodnych.
Bezpieczniej polatują dwie synogarlice,
O
chotniej pnie się wzgórę bluszcz wsparty na tyce,W
dzięczniejszy odgłos bije z dwu spinetów zgodnych,W
iększy zapach z dwu lilij wypada ogrodnych,B
ystrzej płyną dwie rzece do kupy spuszczone,T
rwalsze w ciągnieniu konie do pary sprzężone,W
e dwa rzędy sadzony ogród kształtniej stoi,D
yjament w kaście złotym jaśniej światłość dwoi,G
łośniej dwaj słowikowie śpiewają świebodni,Weselej zapalonych gore dwie pochodni -
T
ak i wy w jedno żyjcie z obojga wcieleni,Z
obudwu stron będziecie żyć błogosławieni.Tego wam niebo życzy, które swe pałace
W
yprzątnione przez wasze chce osadzić prace.Tego wam świat uprzejmie winszuje wesoły,
N
a uczestnictwo wasze gotując żywioły.Tego ojczyzna, tego i ja sam bogato
U
życzyć chcę waszemu spółkowaniu za to,Że wy wziąwszy przed oczy zacny wyrok Boski,
W
tył rzuciwszy frasunki, trudy, koszty, troski,N
ie ścieżkami ciasnymi, nie manowcem skrytym,A
leście się puścili w zawód torem bitym.Bieżcież, nie ustawając w chwalebnym zakonie,
Do kresu,
gdzie macie wziąć dwie złote koronie.Oto za was Kupido - nie ów, co się lągnie
W
Pafie, lecz Amor Boży - to jarzmo pociągnie.On sam wasze ciężary na swą wziąwszy szyję,
U
lży wam i w cieniu was swych skrzydeł zakryje,Ż
eby wam nie zaszkodził ogniem dziennym aniFebus jasnogorący, ani nocna pani.
On otoczywszy piórmi lotnymi ramiona,
W
yniesie was z niskości tych nad Oryjona.Onoż i siostra jego, Zgoda, dusze z duchem
L
utując, przepasuje was wiecznym łańcuchem;Ta skroniom wa
szym róże gotuje wyborne,T
a słodkobrzmiącej lutni ćwiczy strony sforne.Za nią w tropy wesoła poskakuje rota:
Powolność, Wiara, Pokój, Dobra Myśl, Ochota.
I Fortuna życzliwa na takie igrzysko
N
ie omieszkała; owszem, przystąpiwszy blisko,Bi
ndę z oczu zdejmuje, a z szczęśliwej czaryN
a głowę waszę wlewa niepojęte dary.Bóg też, dawca wszelkiego dobra, swą Osobą
Że tam przebywa, gdzie dwaj zgodnie żyją z sobą,
B
yście w zaczętej drodze nie upadli marnie,Z
ewsząd was nieomylną dobrocią ogarnie:O
czy łaskawe ku wam nakłoni z wysoka,P
ilnując ścia waszego jak źrzenice oka,D
a miejsce prośbom waszym pokornym u siebie,P
ospieszy na ratunek wam w każdej potrzebie,S
karby łask nieprzebranych nad wami otworzy,Pocie
ch, zdrowia, radości i lat wam przysporzy,W
asze dolegliwości, uciski, kłopotyP
rzemieni w nieodmienną rozkosz i w czas złoty,A
ż wy nacieszywszy się z wnęczęty swojemi,Otrzymacie dziedzictwo obiecanej ziemi.
Tymczasem, wdzięcznie proszę, przyjmicie tych gości,
K
tórych do was prowadzę z roksolańskich włości:D
wa chóry panien, trzeci z młodzieńców zebrany,I
dą spieszno z muzyką, z tańcami, z padwany.Ale dawno dziewiczy pierwszy poczet teśni,
Że jeszcze nie zaczyna różnogłośnych pieśni.
Więc-że im puszczę plac dla lepszej krotochwilej,
W
y uznawajcie, która zaśpiewa z nich milej.