Następnego dnia rankiem, zanim we dworze nawłockim powstawano, Cezary przeniósł się na Chłodek. Nie żegnał się z nikim, gdyż i tak, po śmierci Karoliny, nie był zbyt dobrze widziany przez mieszkańców tego dworu. Hipolit odprowadził go osobiście i "wręczył" ekonomowi Gruboszewskiemu. Dokonawszy zaś tego "wręczenia" w sposób urzędowy i niejako prawniczy, zaraz odjechał swymi małymi saneczkami. Cezary przyjrzał się spod oka panu Gruboszewskiemu, a tamten pokaszlując i gładząc obwisłe wąsiska przyglądał się swemu gościowi. Wreszcie zaprosił do wnętrza dworku niezbyt gościnnym gestem:

- Proszę pana do środka...

Środek był tuż, jak gdyby na wierzchu. Dzieliły go od świata, deszczu, wiatru i zbyt wielkiego mrozu ściany modrzewiowe, bielone, a powyginane ze starości tak dalece, że każda z tych ścian miała linię nie pionową, lecz falistą. Z małego ganeczku wchodziło się do sieni wyłożonej płaskimi kamieniami, a z sieni niskie, odwieczne drzwi okute prowadziły do izby szerokiej, o kilku oknach. Podłoga w tej stancji również była jakaś falista, leżąc wprost na ziemi. Spomiędzy szpar między starymi balami podłogi wydostawała się glina czasu jesiennych szarug i zimowych odwilży, a wielkie letnie ulewy przepływały w poprzek tychże balów, gdyż niestety, spróchniałe i zbutwiałe przyciesie nie mogły ich już po staremu odeprzeć i powstrzymać. W dużym "pokoju" stały dawne meble z mocno obdartym pokryciem. Na ścianach wisiały lanszafty tak zakurzone i sczerniałe, że po prawdzie, nie wiadomo było, po co one wiszą już na swych zardzewiałych gwoździach lat tyle, skoro żadnego lanszaftu i nic nikomu nie pokazują. Duży, czarny stół na próchniejących nogach stanowił jak gdyby centralny punkt tego domu. Stała tam już kawa w imbryku, śmietanka w dzbanku pobielanym, leżał chleb, symetrycznie otoczony przez maselniczkę, cukierniczkę, stanowiącą piękny zabytek czasów dawno minionych, przez stare noże, zgładzone od ostrzenia i krajania, oraz przez widelce z powyłamywanymi zębami. Stary, równie antyczny jak wszystko w jego domu, pan Gruboszewski wziął z rąk Cezarego walizkę i zaniósł ją do następnego pokoiku, małego, o jednym oknie. Tam ustawił ostrożnie walizkę przy łożu z jesionowego drzewa, zasłanym doskonałymi poduszkami i niebieską, jedwabną kołdrą.

- Mamy tylko dwa pokoje, proszę jaśnie pana - sumitował się pan Gruboszewski - więc tutaj jaśnie pan raczy rozgościć się według swego życzenia. Ja ze współmałżonką będę w tamtym pierwszym pokoju.

- Proszę pana! Nie jestem wcale "jaśnie pan", lecz najzwyklejszy Baryka. Przykro mi, że narobiłem państwu takiego zamętu.

- Th... Gdzież tam! - mówił nieszczerze Gruboszewski. - Gość w dom, Bóg w dom - dodał już najzupełniej kłamliwie, a nawet oszukańczo.

- Państwo już dawno tutaj mieszkają, na Chłodku? - pytał Cezary, żeby tylko coś powiedzieć.

- Trzydzieści pięć lat, proszę łaski pana. Idzie na trzydziesty szósty, odkąd my na ten Chłodek nastali. Człowiek się na dobre zestarzał w tym samym miejscu. Mchem człowiek obrósł jako kamień w tutejszym polu.

- Tak. To kawał czasu.

- Nic się w tym domu nie zmieniło przez te długie lata. Te same ściany, te same belki, ten sam dach, te same graty. Domisko to stare jak świat. Na belce w tamtej stancji stoi napis: Anno Domini 1782. Jest tu na ganku cztery słupy. Jeden jest niepewny. Tknąć go palcem, wylatuje. Już tak wylatuje dwadzieścia cztery lata. Wszyscy wiedzą w domu i w okolicy: od tego słupa z daleka, bo może przytłuc!

- Czemuż go pan nie przytwierdzi mocnym bretnalem?2

- Nie mój dom. Nie ma co do tego dyspozycji. Nie mam poręcznej drabiny. A słup i tak latami stoi. A ile to ja, proszę łaski pana, zboża przez te lata wydał do śpichlerzów państwa nawłockiego! Któż by to zliczył! Ile się to mąki przemełło w tutejszym młynie!

Tymczasem proszono do śniadania. Przy tym śniadaniu, które było takie samo jak w nawłockim dworze i takimi samymi obstawione ceregielami, rolę Maciejunia pełniła pani Gruboszewska, jejmość w obcisłym czarnym stroiku oraz w czarnym nakryciu głowy siwej i, powiedzmy, łysawej - jejmość chuda i koścista, której widok nieco Cezarego przestraszył. Zapraszanie i nastawanie do objadania się było intensywniejsze niż w Nawłoci.

Tymczasem Cezary szukał niższego życia, samego życia. Zwierzył się z tym panu Gruboszewskiemu. Ten nie bardzo zrozumiał. Człowiek żyjący samą istotą życia, człowiek praktyczny, człowiek nagiego faktu w życiu i nagiego interesu nie mógł zrozumieć, iż ktoś może poszukiwać istoty życia. Ale ów poszukiwacz był to przyjaciel pana Hipolita, dziedzica, więc wolno mu było poszukiwać, czego chce. Pan Gruboszewski, człowiek żyjący istotą życia, widział w tym poszukiwaczu istoty życia po prostu kontrolera nasłanego przez dwór dla zbadania zastarzałych ekonomskich nadużyć - tajnego spostrzegacza, donosiciela, a nawet kandydata na posadę ekonoma na Chłodku, domniemanego swojego następcę. Toteż patrzał na przybysza i czekał. Na wszelki wypadek, starym obyczajem gościł, karmił i poił gościa, kimkolwiek on tam jest w owej istocie rzeczy. Zawsze łatwiej jest z człowiekiem, gdy sobie podje, a zwłaszcza rzeczy smacznych, których w byle mieście nie widział.

Zaraz po śniadaniu Cezary zwrócił się do swego gospodarza z propozycją pomocy we wszelkiej pisaninie, w prowadzeniu ksiąg, rubryk, wykazów, rachunków, papierów. To już najgorzej nastroiło ekonoma Gruboszewskiego.

"Widzisz go! Chwat! Do papierów, do ksiąg, do rachunków! Zjesz ty diabła czubatego, zanim ja ci dam papiery !"

- Jakież to tu u nas papiery! - westchnął głośno. - Mało tu piszemy. Wszystko w oczach i na palcach. Wszystko jawnie i po bożemu. Pisze się, oczywiście, rachunki, wykazy, a owszem! Porządek - to u nas pierwsza rzecz na Chłodku! Już, chwalić Boga, trzydzieści pięć lat, a idzie na trzydziesty szósty. Owszem, zaraz pokażę księgi...

- Nie tak znowu zaraz. Przy okazji. Rad bym dziś zobaczyć gospodarstwo, młyn, wieś. Porozmawiać z ludźmi, posłuchać, co też mówią, jak mówią...

Tu już Gruboszewski nie miał ani cienia wątpliwości, że stoi przed nim człowiek, który chce go wygryźć z posady, wysadzić z ekonomii na Chłodku i "puścić w świat z torbami". Rozpacz zakotłowała się pod czaszką człeczyny.

- A co to za przygodę szanowny pan mieć musiał, że aż taką kresę przez oblicze wyniósł? Czy to jeszcze z wojny?

- Nie. Upadłem w nocy na schodach i skaleczyłem się tak mocno...

Pani Gruboszewska poczęła wnet doradzać użycie rozmaitych medykamentów, zalecała zwłaszcza maść ze świeżego wosku, oliwy, terpentyny i czegoś tam jeszcze. Pobiegła nawet żwawym truchcikiem do spiżarni za wielką kuchnią, żeby tę maść przygotować według starego przepisu, który się nazywa po łacinie unguentum, a który jeszcze ojciec - świeć Panie nad jego duszą! - szeroko chłopom aplikował.

Nim powróciła z maścią, Cezary wymógł na Gruboszewskim spacer do młyna i dookoła zabudowań folwarku. Młyn był stary, typu panującego nad rzekami i stawami polskimi jeżeli nie za Piastów, nie za Jagiellonów, to na pewno za obieralnego Stefana Batorego. Było w tym starym klekocie nawet coś pięknego, gdy się tak, w dobie aeroplanów i telegrafów bez drutu, obywał bez żelaza, posiłkując się według prastarego obyczaju kamieniem jeno i drzewem. Jego pierwotne drewniane maszyny - koła podsięwodne i paleczne, walce, skrzynie, żarna, rzeszota, sita i pytle - były wymyślnymi wynalazkami cieślów, kamieniarzy i sitarzy - były "sposobami" zarzuconymi dawno-pradawno przez geniusz rolniczej wioski na siły dzikiej rzeki okolicznej i twardość życiodajnego ziarna.

Baryka musiał zajmować się tymi zjawiskami zewnętrznymi i myśleć o nich niejako przemocą, ażeby w sobie pokonać męczarnię wspomnień i poduszczenia tęsknoty. Chodził, biegał, rozmawiał, dopytywał się, oglądał, rozważał, śmiał się, dowcipkował, a nad jego głową huczała groza burzy rozpętanej. Wesoło i kordialnie zaznajomił się z młynarzem Sylwestrem - gadał z wieśniakami oczekującymi na mąkę razową i otręby, a serce rozpętane waliło w jego piersiach jak więzień skazany na śmierć. Jakieś wzmianki w rozmowie: "ot, tamten gospodarz jest spod Leńca, a ten to z Ognichy, na drodze do Odolan" - rzucały nim jak czerepem bezsilnym w jamę rozpaczy głuchej i bezdennej. Tym usilniej, tym zawzięciej rozmawiał, interesował się, dociekał, badał, wchodził w istotę rzeczy.

Sylwester, młynarz stary na owym Chłodku, siedział już w tymże młynie kilkadziesiąt lat, bo nastał tu jeszcze przed Gruboszewskim. Gdzie - Gruboszewski! Był jeszcze za tamtego ekonoma, za Przesławskiego. - Ludzie go tu - powiadał - znają jak kraj szeroki, z tej i z tamtej strony Jasnej Góry. - Płucaż miał, płuca! Wrzeszczał, rzeczywiście, na cały tamtejszy kraj - każde jego słowo przekrzykiwało wszystkie "korce", tryby, walce, palce i pytle, gadające rzecz swoją. Sylwester postękując przypatrywał się spod oka młodemu obieżyświatowi, o którego sekretnej misji szepnął mu już okumon Gruboszewski. Gadał z tym większym wrzaskiem, a podstępnie, obłudnie, chytrze. Chłopów było pełno we młynie. Gospodarzy zasobniejszych i małorolnych chudziaków, którzy chciwymi oczami wpatrywali się w wymyślne i cudaczne Sylwestra maszyny, czy im aby mąki i otrąb nie podbiorą nad miarę.

Dziwiła Cezarego rozmowa z wieśniakami. Słuchali, gdy im to i owo opowiadał o wojnie. Synów na tej wojnie mieli, braci, krewniaków. Lecz gdy nawrócił do rzeczy pokoju, przeważnie go nie rozumieli i on ich nie rozumiał. Nawet nie to, żeby go nie rozumieli: nie obchodziło ich, nudziło ich to, co mówił. Lubili gadać i słuchać tylko o tutejszym, o realnym, o widocznym, dotykalnym, o tak dotykalnym i tutejszym, że on znowu tego nie rozumiał. Wszystko musiało być na przykładzie z tej okolicy, wszystko musiało tutaj się przydarzyć i o tutejsze stosunki zaczepiać. Inaczej było obce, dalekie, nienaskie, zaświatowe, a więc nie interesujące. Wszystko, cokolwiek mówili i czym się interesowali, zahaczało się o jadło i napitek, obracało się dokoła opału i odzienia, przeżycia zimy i przednówka, a doczekania drugiego lata. A na drugie lato i drugą jesień będzie znowu to samo: wyrobić, wydębić z okrutnej, twardej ziemi tyle, żeby przejeść całą zimę bez głodowania, przetrzymać przednówek - i znowu dalej - do "nowego".

W pewnej chwili tych gawęd o jadle i przyodziewku od zimna, Cezarego pchnął nóż wściekłości: "Cóż za zwierzęce pędzicie życie, chłopy silne i zdrowe! Jedni mają jadła tyle, że z niego urządzili kult, obrzęd, nałóg, obyczaj i jakąś świętość, a drudzy po to tylko żyją, żeby nie zdychać z głodu! Zbuntujcież się, chłopy potężne, przeciwko swojemu sobaczemu losowi!" - myślał Cezary siedząc na worku miękkich otrąb. Ta myśl, ten grzmot wewnętrzny był pewną siłą duchową, przeciwstawiającą się burzy szalejącej nad miękkimi postawy duszy.

Siedział we młynie aż do obiadu, wciąż zaciekle z chłopowinami pogadując. Później, przed samym już obiadem, obszedł stajnie, obory, stodoły i śpichlerz folwarczny, włażąc jak istny detektyw w najdrobniejsze szczegóły.


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ