Nie bójze sie, hłopce, nie bójze sie biedy,
jak cie bieda suko, ta cie znajdzie wsendy!...
śpiewał sobie żałośliwym głosem Marcin Mudroń Postrachany, a w takt przykiwywały mu się pomierzwione, jakby powstające ze strachu do góry włosy i wyłupione, szeroko rozwarte, jakby w wiecznym przerażeniu, blado-niebieskie oczy. W takt też kiwała się sucha, kanciasta, wybladła, podłużna twarz niebywałej chudości, na cienkiej szyi, w takt kiwało się szczupłe, nikłe, kościane z chudości ciało, ruchliwe i sprężliwe. A kiedy tata tak śpiewał, w takt przyśpiewywały mu dzieci, mała trzyletnia Zosia i mały czteroletni Jaś:
Nie bójze sie, hłopce, nie bójze sie biedy,
jak de bieda suko, to de znajdzie usendy!...
piskliwymi, smutnymi, dziecinnymi głosikami. A wtedy w Marcinie Mudroniu ściskało się, krwawiło i płakało serce.
Marcin Mudroń był tak strasznie biedny, że nie tylko w całej wsi, ale w całej okolicy biedniejszego chłopa nie było. A jeszcze mu i baba dzieci nieletnie odumarła.
Marcin Mudroń chodził koło ścian jak błędny. Chwytał się każdej roboty, byle dzieci wyżywić, jako tako wyżywić, przecie jak w zimie ogrzać. A on sam nie pamiętał takiego dnia, kiedy syty był.
Nie pamiętał takiego dnia, odkąd siebie pamiętał. U rodziców, ba, u dziadków, była taka sama bieda, jak u niego.
- Z takiego my jest przeklentego pokolenia! - myślał Marcin Mudroń.
Aż raz w jesieni, kiedy wicher przez dziury w stancyjce Mudroniowej świstał, w Marcinie Postrachanym zadrgało serce.
Wójt, Mikołaj Cisek, zwołał chłopów na radę; przyszedł Mudroń i pokornie stanął poza plecami wszystkich. A było to przed chałupą wójtową, na łączce, po południu w niedzielę.
Wójt, w czarnej bogatej czusze, w nowym kapeluszu z drobnymi kostkami, z ogromną, mosiężną spinką z łańcuszkami u koszuli i w pasie na cztery klamry pod same pachy, popatrzył dookoła siebie, chrząknął i tak się ozwał:
- Moji ludkowiel Zawołałek was haw, bo mam wam cosi pedzieć. Jantoni Rymac przed śmierzciom okfiarował krowe, cielnom, pieknom, łaciatom, wto urobi świentego Jantoniego, coby go postawić napośród wsi, haw na brzyzku, nizyl Maciułaska przi Pietrowi przi Pawłoskim. To miejsce sie nieboscykowi nolepsi udawało, a mnie, niby wójta, hagzekutore swojej wóle obrał. Kie haw świenty Jantoni stanie, prziwiezie sie ksiendza z miasta, co go poświeńci, i bedzie. Nieboscyk Jantoni Paćkora, mam pedzieć Rymac, okfiarował na ten figure świentego Jantoniego zdatnom jedle we swoim lesie. Juz je nacyhowano. Ten jedle sie zetnie, okrzese i prziwiezie, a jest tu haw wtory pomiendzy wami, coby świentego wyrzezać zdolał?
Nie odpowiedział nikt. Któż by sie był na taką rzecz porywał? Widywali ludzie figury w kościele w Nowym Targu, na odpuście tu i tam, jak gdzie który poszedł, ale jedno, rzadko, bo do kościoła bardzo daleko ześród lasów mieli, drugie, patrzał ta chłop i patrzał, ale jak ta tego świętego czy tę świętą, a choćby Pana Jezusa i Matkę Boską zrobili, to ani myślał. Była figura - dość.
Milczą tedy wszyscy.
- No - odzywa sie wójt po chwili - nie mas haw zodnego, coby sie na to podjon? Nie odpowiedział nikt.
- Krowa - rzekł wójt - piekna i cielna. A jo som przirucem ku temu dwa korca grul. Wójt, Mikołaj Cisek, był bardzo bogaty.
- Jo dom barana - ozwał sie jego brat, Jakub Cisek, również bogacz.
- A jo przicyniem korzec owsa! - zawołał Michał Klamkos.
- Jo pół korca jarcu! - krzyknął Jan Niewiara.
- Jo drugie pół - Kuba Krzysiak.
- Jo prosie! - Michał Malinowski.
- A jo śtuke płótna, bo wiem, ze go ta baba mo!
- Jo dom śrybelnego talara! - zawołał Jasiek Pawlik.
- Je dy to nie ty, jino ten, coś mu wzion! - za-dowcipkował któryś, bo Pawlik był znany złodziej.
Zaśmiali sie chłopi i mimo woli wszyscy spojrzeli ku staremu Józkowi Harbutowi, o przydomku Młot, najbogatszemu chłopu na okrąg dziesięciu wsi, który nie tylko na wielkim obszarze pola siedział, dwiesta owiec i piećdziesiąt sztuk hrubego statku chował, ale z pradziada, dziada, ojca i z własnej młodości ze zbójectwa miał mieć beczkę złota w piwnicy, a który jak wiedziano, to i owo z duszy spłukać pragnął, a przy tym pyszny był.
Patrzeli na niego chłopi, na koniec spytał sie Klamkos:
- A wy, Harbut?
- A jo - odpowiedział Harbut, ważąc powoli głos w namyśle, aby nie chybić efektu, ale przejść wszelkie oczekiwanie, a przy tym ofiarę godną siebie Panu Bogu złożyć - jo dom dziesieńć madziarskik dukatuk.
Wszyscy osłupieli. Cisza zapanowała zupełna.
- No, wto sie cuje przi siele? - zapytał wójt. Jednak nikt nie odpowiadał, nikt sie nie czuł przy sile, aż nagle spoza pleców wszystkich drżącym, jakąś jakby rozpaczą wypchniętym z gardła głosem krzyknął Marcin Mudroń:
- Jo!
- Wto? Wto?
- Mudroń! Marcin Mudroń! Postrohany! - odpowiedziano.
- Mudroń? Marcin? - zapytał wójt zdziwiony.
- Jo - odpowiedział Mudroń.
- A zdoles ty?
Mudroniowi nie dwojono, na to był za biedny.
- O! Coz by nie zdołał? - krzyknął Pawlik, któremu
Mudronia żal było, że w takiej nędzy żyje. choć go miał
za głupca, bo go kilkakrotnie na złodziejstwo na próżno namawiał. - Cóż by nie zdolał? Zdole!
- Zdole! zdole! - odezwali sie ci i owi. - Dój Mudroń syćko robuje! Za kowala, za budarza, za druciarza! Zrobi!
- No, iści, wto mo zarobić, to nolepsi, coby Mudroń zarobieł - rzekł Klamkos.
- O haj - odparł Jakub Cisek.
- Ą wy, Harbut, jako padacie?
- Je coz byk miał padać? Niek urobi, wto fce. Mnie jedność. Temu cy drugiemu dam. Jak Mudroń sprawi, to jego.
- No to wies - powiada mu wójt - jutro jedle zetnieme. A kaz wolis robić? U mnie cy przi swojej hałupie?
- O hań, przi hałupie, przi dzieciak - odpowiedział Mudroń.
Chłopi byli radzi. Najpierw radzi byli, że najbiedniejszy, i to jeszcze taki strasecny biedak sie wspomoże, po wtóre, że taki, co mu i zazdrościć nie ma co, a na koniec, że wierzyli w Mudroniowe talenty. Przy tym radzi byli, że sie u nich, we własnej wsi, taki znalazł, co taka rzecz sprawi, że nie trza po inyk wsiak o takiego pytać albo aż w mieście, w Nowym Targu, majstra szukać.
- He, Mudroń biedok, ale głowe mo! - mówił Michał Klamkos.
- Bieda go wyucyła na sytko! - mówił Jakub Cisek.
- Na syćkie sposoby!
- Ej. hłopie, ale ono go wej onacyło, onacyło! Od malućka! Dej go przecie bacem. Mnie jus beło na śternosty, kie on taki hłopcyk w kosulce ganiał, gaci, przepytujem, mu nie syli, bo nie beło s cego, a kie mu w powietrze moskola kuścik abo grule warzonom rucili, to tak w powietrzu dopad, jak pies. Bo to straśnie głodne, a biedne beło.
- No, ale sie teroz sprości! To sytko nic. Ale za te dziesieńć dukatów Harbutowyk to se i pola kupić moze. - Ze ba jako?! Kupi! Jesce i kęs!
- Skońceła sie Mudroniowa bieda.
- Zje dy dobrze.
- To nic, jino Pombóg nieboscyka Rymaca tak wej nadethnon.
- Moze? A to wiecie i Harbut dobrze robieł, co zbijał, bo kieby nie miał, toby nie dał.
- Sprawiedliwie padacie. Juści widno Pana Boska Opatrzność ku temu wiedła. Kieby Harbut nie kradał, coz by biednemu dał? Kradnij, ale dej! Takie jest Boskie prawo.
- A bo wiera takie!
A Marcin Mudroń chodził jakby w zalśnieniu, jakby w tumanie złotym.
Krowa, cielę, dwa korce grul, baran, korzec owsa, dwa po pół korca jarcu, prosię, sztuka płótna, talar i - Marcin Mudroń sam przed sobą nawet prawie wymówić nie śmiał - dziesięć Harbutowych dukatów! Dziesięć dukatów! Madziarskich dukatów!
Mudroń nigdy śrybelnego talara, nie dopiero złotego dukata, nie widział - a miał takich dziesięć mieć!... Dziesięć mieć!
Kiedy przyszedł do domu, Jaś i Zosia siedzieli na progu.
- Dzieci! - krzyknął Mudroń. - Beemy mieć krowe, ciele, barana, prosie, dwa korca grul, korzec owsa, dwa po pół korca jarcu, śtuke płótna, śrybelny talar i dziesieńć madziarskik Harbutowyk dukatów! Dzieci!
Ale dzieci nie rozumiały nic. Pierwsza Zosia zapytała:
- Co beemy mieć?
Ale Mudroń jej już nie powtórzył, co będą mieli, tylko porwał ją na jedną rękę, Jasia na drugą l zaczął to jedno, to drugie całować i przyciskać do twarzy, na koniec z nieopanowanej radości obrócił sie z dziećmi na pięcie i zakrzyczał głośno:
Powiadajom na mnie, co jo nie mom pola!
Na Cyrwonym Wirhu połówecka moja!
I zaczął sie śmiać, tupać nogami, podrygiwać, potrząsać głową, aż sie Jaś roześmiał, a Zosia, przestraszona, rozpłakała.
Mudroń rzucił sie na pościel jak pijany, nic nie zważał, że na wieczerzę zjadł jeden zimny ziemniak, bo więcej dla niego nie było. A w nocy śniło mu się, że koło niego tak olbrzymie karpiele rosną, że na szczudłach po nich musi chodzić, takich, na jakich za dawnych czasów, jak ojcowie opowiadali, od osady do osady ludzie chadzowali, bo jeden mieszkał haw, a drugi o mile.
I rano jeszcze taki wesoły sie obudził. Jakoś nie zastanawiał sie nad tym, jaką to robotę podjął. Huczało mu w głowie to bogactwo, które miał dostać, poza tym na nic w głowie miejsca nie miał.
Chodził jak błędny koło chałupy, nie jadł nic, ledwo tylko zbaczył sobie i dzieciom dać pośniadać.
Nagle przed południem para gniadych wójtowych koni zajechała: na przedniej i na zadniej karze łańcuchami upięty przyjechał okrzesany tram jodłowy na świętego Antoniego.
- Biercie sie zaroz do roboty - mówił parobek wójtów, zrzucając drzewo przed izbą Mudroniową. - Wójt kozeli pedzieć, coby to wartko beło.
- Bedzie - odpowiedział Mudroń.
Parobek spiął łańcuchami kary, skoczył na siodłowego, śmignął po naręcznym biczem i ruszył kłusem. Głośno się rozległo jego:
Skondze idzies, hłopce? Z doliny od koni,
hoćby od dziewcyny - e! - wtoz mi zabroni?! Hej ha!...
Przyszedł Jaś i przyszła Zosia, i stanęli sponad klocem jodłowym. Stanął nad nim także Marcin.
Kloc był ogromny, okrzesany, biały, świeży, pachnący. I dziwnie martwy. Marcin tyle takich kloców przy budowie widział, tyle sie w lesie u ludzi przy drzewie narobił - nigdy nie odebrał tego wrażenia martwoty ze ściętego, okrzesanego, białego pnia, jak teraz.
Chciał go ruszyć nogą, ale sie wstrzymał - miał to być przecie święty Antoni. Dotknął go ręką - kłat wydawał sie Marcinowi zimniejszy niż wszystkie, których dotychczas dotykał.
Zdjął go jakiś zabobonny lęk, przeszedł nawet dreszcz.
- Nie mas dziwoty nijakiej - pomyślał - dy to przecie świenty...
Patrzał Marcin Mudroń na kloc, a przypominał sobie, gdzie jaką świętą figurę w kościele widział?
A z daleka, z daleka zagrało jeszcze w echu parobkowskie:
Ani tak nie jidzie austryjacki Dónaj,
jako dziewce jidzie, kiej jom wiedzie Suhaj! Hej ha.!...
- Wiera! Temu hań dobrze! - mruknął sam do siebie Mudroń.
A Jaś i Zosia patrzyli na jodłę nieruchomi, aż Jaś zapytał:
- Tato? Co to?
- Świenty be - odpowiedział Mudroń.
- A świenty co?
- Świenty, dziecko, to świenty.
- A - rzekł Jaś z przekonaniem.
- Tato! - odezwała sie Zosia.
- Co, dzicie?
- Jeść.
Jeść. A tu w izbie nie było nic. Warzyło sie parę grul na obiad, ale jeszcze surowe były. A zresztą nie było nic.
Porwał Marcin Mudroń Zosię na ręce, przycisnął do siebie, a gorące łzy trysnęły mu z oczu.
- O moje biedarstwo! O moja bogacko! - mówił łkając. - Wies, w tym haw kłocie jedłowym majontek lezy! Jus nie be Zosia nigda głodna, nie be jej nigda ziuziu, nie be nigda nie odziata! Nigda! Nigda! Nigda!
I zanosił sie od płaczu z bólu nad nędzą swych dzieci, rozrzewnienia na myśl o tych dostatkach, którymi je otoczy.
- Tata płako - zauważył Jaś.
- Płako - powtórzyła Zosia.
A Mudroń postawił Zosię na ziemi, skoczył do izby, wygrzebał gdzieś suchy ułomek moskola, wraził jej w garść i począł dalej patrzeć na kloc jodłowy.
Patrzał, patrzał i nic nie widział... Kieby jesce ten parobek zaśpiśwał!... Póki głos choć z daleka dolatał, nie czuł sie Marcin tak samotnym z tym świętym, śpiącym w jodłowym drzewie.
- On hań jest, świenty Jantoni, ale jako go dostać? He, nie bees ś nim jinacyl robieł, jino jako ze złobe cy z ławom popod ściane... Trza wymierzać i rób...
- Ba - ale jak?
Złób to złób, a ława to ława... Ale haw trza głowe, rence, nogi wyrzezać... Trza sprawić ocy, nos, gembe... A jesce to nie tak, ale u świentej osoby... I kieby to ta jesce taki świenty nie taki, ale to ze samego pirsego końca świentyk, ze samego przodka... To telo, co świenty Jan, bez mała co i świenty Józef.
I padł Marcin Mudroń na kolana, prasnął kapelusz z głowy, przeżegnał sie i począł sie modlić na głos: Panie Jezu, Ojce świata, dej, cobyk przecie tego świentego Jantoniego z tej jedle wykrzesał, i Ty, świenty Jantoni, patrónie złodzieji, dospomóz, cobyk Cie przecie telo do-prawdzieł, coby kozdy doświadceł, ześ to wiera Ty sam, a nie wtory jiny, Jacenty cy Bartłomień. Jamen! Jamen! Jamen!
Po czym wstał, odgarnął z czoła włosy i szepcąc: Nie świenci gorki lepiom, ba zduny - poszedł do izby po cieślicę, po świder, po młotek, piłę, po cały sprzęt, jaki miał, bo sam nie wiedział, co mu do tej roboty może być potrzebne.
I jakieś wiedzenie weń weszło, snadź Pan Jezus i świenty Jantoni wysłuchali jego modlitwy, bo począł krzesać.
Na obiad tylko tyle, co skoczył grule odcedzić i dzieciom dał, sam ledwie co do ust włożywszy, a zresztą krzesał, odrzynał piłą, mierzył i karbował do zachodu słonka.
Zmordowany, dorobiony, zziajany rzucił sie na pościel, czyli to, co sie pościelą nazywało.
- Dawitna, bo dawitna ta robota, ale donośny koń kazdom, i nocienzejsom fure siana rusy... A pote, kie musis, to musis...
Jaś i Zosia spali przytuleni do siebie. Jaś usnął z nadgryzionym ziemniakiem w małej rączce. Skulone dzieci leżały pod lichą płachtą, noc była zimna.
Zdjął ze siebie Marcin Mudroń czuchę, krótką, białą czuchę, gdyż sie czym innym nie okrywał, bo nie było, i przyrzucił nią dzieci.
Został w serdaku.
Ale potem zdjął ostrożnie, delikatnie czuszkę z dzieci, a przykrył je serdakiem, żeby im cieplej było pod wełną.
Zaczęło mu się dopiero drzemać, kiedy słyszy, dzieci się ruszają.
- Jasiu! - szepce Zosia. Jaś śpi.
- Jasiu! - szepce Zosia głośniej.
- Co? - obudził sie Jaś.
- Dejze mi ten grulecte, co jom w rency trzimies.
- Dobrze, ne...
- A jo ci dom ś niej połowecte...
- Dobrze, dej...
Marcin Mudroń zatkał uszy dłoniami i obrócił twarz ku barłogowi, ku ziemi.
- Serce! Strzim! Serce! Strzim! - jęczał Marcin Mudroń w sobie.
Usnął twardo, nie śniło mu sie nic, obudził sie przed świtaniem, klęknął, pacierz zmówił, obmył się przed izbą, z garka zimnego ziemniaka z wcorajsza wyłowił, delikatnie z dzieci serdak zdjął, bo zimno było jeszcze na polu, a czuchą je znowu przyodział, z okrzesów z jodły ogień rozniecił i śniadanie nastawił, i zaraz do roboty wyszedł.
Kloc mokry od rosy porannej szarzał w mroki: i w mgle. Mgła gęsta przyległa okolicę, na deszcz, który już nawet siompił.
Ale Marcin nie zważał na to. Ujął cieślicę i dalej, podług znaków wywiertanych świdrem, krzesać począł.
Siompawica poranna poczęła się powoli, jak to zwykle bywa, przemieniać w lić; puściła się ulewa. Ale Mudroń pracował dalej.
Aż ukazał się w progu Jaś w koszulinie i począł wołać:
- Tato! Tato! Telo dysc rumoli! Pociez do Izby!
A za nim wychyliła główkę Zosia i zawołała:
- Tato! Telo lumoli! Pocie!
Ale Marcin tylko sie uśmiechnął do dzieci i kiwnął ku nim ręką, na znak, aby się cofnęły z progu. Krzesał, a modlił się do świętego Antoniego, żeby ta lejba ustała przecie jako. I od południa nagle wiatr rozgonił chmury, i słońce wyjawiło się na niebo.
Wielka, ogromna radość i otucha wstąpiły w serce Marcina. Ozgajdało się, słonko wysło, święty wysłuchał jego prośby i upytał Pana Boskom Moc o pogodę.
Choć cały ciekący od wody, rzezał i piłował Marcin teraz z podwójną siłą i energią. Już poczęło się wyłaniać to, co mu się przedstawiało jako głowa świętego.
I zeszedł jeszcze dzień jeden i drugi, aż pod noc, na czwarty dzień od zaczęcia roboty, święty Antoni wydal się Mudroniowi skończonym. Trza go było pomalować, a to już będzie łatwo. Włosy na żółto, brwi na czarno, oczy na niebiesko, twarz na różowo, usta na czerwono, odzienie na czarno, ręce i nogi na biało. Zaraz rano po pieniądze na farby do wójta pójdzie i przygotowawszy dzieciom strawę, do miasta po nie poleci.
Tej nocy miał Marcin Mudroń śliczny sen. Zdawało mu się, że święty Antoni przez łąkę jasną, zieloną, pełną kwiatów, jak na wiosnę bywuje, szedł i dwoje jego dzieci za ręce prowadził. Jasia po prawej stronie, Zosię po lewej. Dzieci sie do niego uśmiechały, a on, co je z ręki puścił, to je po głowach pogładził. Słońce takie jasne świeciło, jakiego Marcin nigdy nie widział. Była to niedziela cicha i pogodna, a kwitnąca kwiatami. Szedł święty Antoni z dziećmi Mudronia przez łąkę coraz dalej, coraz dalej, aż w jakiś obłok złocisty począł z nimi wnikać, aż zniknął.
Obudził sie Marcin Mudroń pełen rzeźwości i wesela. Nauczywszy dzieci, aby od izby nie odchodziły l gdzie jeść mają nagotowione, poszedł do wójta.
Wójt sie prawie na oborze kręcił.
- Niek bedzie pokfalony! - ozwał sie Mudroń, zdejmując pokornie kapelusz.
- Na wieki wieków! Je cos ta? - zapytał wójt wyniośle.
- Swienty gotowy. Sełbyk na farby w Nowy Targ.
- E wiera! Cysto piekniejek o farbuk zabacył! Kielo to trza?
- Cy jo wiem? Trza farby zółtej, cornej, biołej, niebieskiej, cyrwonej i rózanej. Seści farbów trza.
- Ale moc?
- Je ta jino jacy cornej, na odzienie. Wójt sięgnął za pas, dobył trzy cwancygiery, dał Marcinowi i rzekł:
- No to leć! A jak co zwysys, to oddaj!
- Tak bedzie. Ostańcie s Pane Boge! - odpowiedział Marcin, ukłonił sie wójtowi nisko i ruszył przed się.
Nakupił farb, jakich trzeba było, głód mu kiszki skręcał, ale sobie z domu zapomniał jedzenia wziąć, a choć cwancygiera i trzynaście grajcarzy zwyższył, nie śmiał pieniędzy wójtowych ruszyć. A w mieście było tyle obwarzanków, pierników, cukierków dla dzieci!... W samym tym sklepie, gdzie na farby był... Trzy razy Mudroń Szaflarską ulicą wychodził i trzy razy wracał... Na koniec nie mógł się przewalczyć, nie mógł się przełamać - - kupił dzieciom cukierków za dwa dudki wójtowe.
Postanowił to powiedzieć wójtowi i że mu wróci z zarobku ze świętego. Postanawiał to całą drogę, a gdy znowu na oborze wójtowej przed wójtem po południu stanął, brakło mu odwagi.
Wójt się farbom przypatrzył, pokiwał głową, odebrał resztę pieniędzy, cwancygiera, śtyry dudki i grajcar, ale widząc dziwne pomieszanie Mudronia, zapytał podejrzliwie:
- Kieloś dał?
- Dwa cwancygiery - zawahał sie Mudroń - osiem dudków i glajcarz.
- Nie cyganis?
- Nie...
- Jo sie ta dowiem u La-ura na drugi pendziałek, w jarmak - rzekł wójt.
Mudroń zadrżał w sobie, ale pomyślał szybko: Do drugiego poniedziałku on będzie miał pieniądze za świętego Antoniego, wójtowi wróci dwa dudki, a jeszcze mu piwa na tym jarmarku kupi, to się zagodzi.
- No idź - ozwał się wójt wyniośle i odwrócił się z poleceniem do parobka.
- S Pane Boge ostańcie! - bąknął Mudroń nieśmiało.
- Boze cie prowadz!
Nie! Nie!... Jak to Zosia wyciągnie obie rączki do tych cukierków, jak to się Jaś do nich roześmieje!... Nie, nie - - niech ta juz bedzie, co fce, lepiej zrobił, że kupił...
Nie ukradł, ino pożyczył... Wróci... Jeszcze wójtowi piwa kupi... To tak jakby z lichwą wrócił, a jeszcze s kielom!
I wyciągnęła Zosia rączki do cukierków, i ośmiał się do nich Jaś.
- Doble - mówiła Zosia. - Słodkie - mówił Jaś.
- Tato, to cutieiti? - pytała Zosia.
- Cy sie to sieje i pote rośnie? - pytał Jaś.
A Mudroń im dawał, dawał, aż już nic w papierze nie było.
- Nie ma wiencyl? - spytała sie Zosia.
- Tato, dejciez jesce! - prosił Jaś.
A kiedy Mudroń poszedł do sąsiada garnków parę pożyczyć na gotowanie farb - "Nie ma wiencyl!" - mowiła smutno Zosia, zaś Jaś rozumował: Trza beło dwa abo seś zasiać, toby beły na drugom wiesne urosły...
Mudroń wrócił z garnkami, ugotował farb i nazajutrz od rana malował przez cały dzień świętego Antoniego. Na szczęście pogoda była śliczna i trwała i święty mógł schnąć i na polu.
Na koniec nadszedł ten dzień, kiedy figura wyschła do znaku, i wówczas Mudroń udał się do wójta donieść, że skończył. Było to we środę. Nazajutrz było święto we czwartek i wójt obiecał przyjść obejrzeć świętego.
Jakoż po południu w towarzystwie najdostojniejszych gospodarzy wkroczył wójt w obejście Marcina Mudronia. Kloc, wyobrażający świętego, wykrzesany w jodle, stał podżwignięty na okrągłej podstawie, którą mu Mudroń umyślnie sporządził.
Popatrzał wójt, popatrzeli inni chłopi i nagle ogromny, niepohamowany śmiech wybuchnął z ich szerokich piersi ponad błyszczącymi od mosiężnych klamer pasami. Śmiali się, którzy przyszli, Ciskowie, Klamkosy, Harbuty, śmiali się długo, głośno, rozlegle. A spoza progu izby zza uchylonych drzwi wyjrzeli ku nim przerażeni i zadziwieni Jaś i Zosia i skryli się napowrót.
Kiedy sie gazdowie nareszcie naśmiali do syta i pasów poprawili, zapytał wójt stojącego pod figurą bladego jak trup Mudronia:
- Coz to?
Mudroń, gdy gazdowie zaczęli się śmiać, z początku nic nie rozumiał; pierwsze wybuchy śmiechu nawet wziął za oznaki zadowolenia. Ale teraz już zrozumiał dokładnie:
- Coz to jest?! - zapytał wójt.
Naprzeciwko wspaniałych, potężnych, dobrze uchowanych gazdów, pod wysoką figurą świętego Antoniego, stał mały, chudy, nędzny Mudroń i dygotał na całym ciele.
- Co to ma być?! - powtórzył po raz trzeci groźnie zapytanie wójt Cisek.
Mudroń chciał sie odezwać, ale mu głos zawiązgł w gardle; mrałknął coś tylko jak niemowa.
- Coześ zasipnon cy co? - zawołał wójt z pasją. - Gadoj! Co je to jest?
- Swienty Jantoni - wybełkotał Mudroń.
- Jedlowy kłot pomalowany, nie świenty Jantoni, psiawiaro jedna! - huknął wójt. - Ka piniondze, co jek ci dał na farby?! Co?! To jek ci na to dał, cobyś jedlowe kłoty ś niemi farbił, co?!
Mudroń trząsł się i kurczył pod gniewem wójtowym.
- Jedle Rymacowom het zmarnił! - ozwał sie brat wójta, Jakub Cisek.
- Ten, co jom nieboscyk na świentego okfiarował! - zawołał Klamkos.
- Po coś sie poruwał na to, kie tej robocie nie rozumies?! - krzyknął Malinowski.
- Basarkania! Pytał cię wto o to?! - zawołał Krzysiak ze złością.
- Haj! Haj! Pytali my cie, ty gałganie, łotrze, faktorze koński, ty pusta łeb?! - huczeli chłopi.
Marcin Mudroń drżał i myślał, że go będą bić. To ci sami, co tak chętnie ofiarowywali owsa, jarcu, prosię, barana. Mudroń spojrzał ku Harbutowi, bo i on przyszedł, spojrzał ku niemu błagalnie, rozpaczliwie, jak kot, którego chłopaki psom chcą rzucić, patrzy na starsze osoby - Harbut sie nie śmiał za innymi. Ale Harbut splunął tfy, machnął ręką, odwrócił się i odszedł.
- Coz bedzie? - ozwał sie Jakub Cisek.
- Coz by beło? - odpowiedział mu brat, wójt. - Mudroń jedle zapłaci, piniondze za farby mnie wróci, zetnie sie jinom jedle w Rymacowym lesie i da sie do miasta świentego zrobić. To musi być! To świente!
- Świente! Musi być! - zawołali chłopi. - Wola nieboscykowo! Swiento rzec!
- Haj! Haj! Wola nieboscykowo! W destamencie stoji! Mudroń patrzał to na gazdów, to na świentego Antoniego, i świat mu sie zawracał w głowie. Wreszcie jęknął:
- Jakos ja jom zapłacem? S cego?... Nie wzruszyły sie chłopskie serca, ale zastanowiły się ich mózgi.
- No juści prowda - rzekł Klamkos - s cegoz on zapłaci, kie je dziod?
- No haj - przytwierdził Krzysiak.
A wtedy wójt, Mikołaj Cisek, oświadczył wspaniale:
- To nic. On to odrobi u mnie przi tyk dutkak, co ś niemi na farby poseł. Bo hoćbyś mu fciał co wziąść, coz mu weźnies? A teroz bydź zdrów, dziadu! Skoda haw dłuzy i stać!
Wtem wysunęła sie zza węgła chałupy Zosia z cukierkiem, z jakimś gdzieś zawieruszonym i na nieszczęście znalezionym, w buzi.
Wójt dojrzał dziecko i cukierek i wskazał ręką obecnym.
- Icie, hiopi - rzekł - Mudroń biedok, biedok, a jego dzieci cukierki zrejom. He - zwrócił sie nagle ku Mu-droniowi, jakby mu coś w głowie zaświeciło - he! Cy to pote nie od farbuk?
Mudroń zmartwiał.
- Icie, jako zmiertwiał?! - wołał dalej wójt. - Gadoj, skondeś na cukierki lo dziecysków wzion? Mudroń milczał.
- No - skond?! Ehe! Od farbuk? Psiakryda jedna! Kieloś ukrod, co?!
Nagle z niewiadomej przyczyny wójt stał sie jeszcze wspanialszy, niż był zazwyczaj. Przestał krzyczeć i rzekł z potęgą:
- No kieloś ukrod, to twoje. Jino mi juz nie przihodź do roboty odrobiać nic, cobyś co jesce wiencyl nie zajon. Naówczas Mudroń rzucił mu sie do nóg.
- Panie wójcie, panie wójcie! - skomlał. - Panie wójcie! Na rany boskie! Nicek nie wzion, jino dwa dudki... Dwa dudki jino... Dydziek sie przecie spodziwoł mieć s cego wrócić!... Nieg mi darujom, nieg sie nie gniwajom! Dy moje dzieci nigda cukierków w gembie ni miały jesce, telo jino, co u inyk dzieci widowały... Panie wójcie! Nieg mi przebacom! Dyjek jo nigda złodzieje nie beł ani nie bedem!... Trzi razy jek z miasta wyseł, kimek te cukierki kupieł... Panie wójcie! Dyj majom dzieci, to wiedzom, jako to!... Dziecko i dziecko... Dej byś mu krew spod serca dał... Krew spod serca samego! Panie wójcie!... Jo te dwa dudki dubelt telo odrobiem...
Ale wójt z niesmakiem i wzgardliwością sie odwrócił, a za nim odwrócili sie inni, jak to za wirnością. A Klamkos mruczał z oburzeniem:
- Kieby jesce na hlib, ale na cukierki!...
Odeszli.
A Mudroń został przy jedłowym kłacie klęczący. Wysunęły sie zza drzwi dzieci, przybliżyły sie ku niemu. On klęczał z włosami postrachanymi, ze zwieszoną głową, zaplótłszy palec od prawej rency na palec od lewej rency poniżej brzucha, przy ziemi. Klęczał tak długo, aż ozwał sie Jaś:
- Tato!
- Co?
- Ci hłopi telo wom cosi nadrumkali!
- Telo wom nadrumtali! - powtórzyła Zosia. Marcin Mudroń oszalał. Jak był, bez kapelusza, bez czuchy, nie oglądając sie na dzieci, począł uciekać od chałupy, biec przed siebie, w las. Pędził coraz dalej, coraz głębiej, pod górę, z góry na dół, przez potoki, przez żleby, przez wykroty, nie patrzał, czy śtyrbno, czy połogo, gnał coraz dalej i dalej. A za nim przez potoki, żleby i wykroty gnała żałość, gnała boleść i rozpacz. Znowu dalej będą go kopać i poniewierać, że dziad, znowu dalej przed wójtową wirnością, przed Harbutowym bogactwem będzie sie musiał ospłascać, jak głodny pies przed swoim panem, dalej głód, nędza i ziomb będą go gryzły, wiecznie już, wiecznie, do końca ta okropna trwoga o każde jutro, o każdy dzień... I te upokorzenia straszne I To obchodzenie chałup, to zaglądanie, czy gdzie nie ma roboty jakiej, to wicie się u nóg ludzkich, to przyleganie do nóg, byle tylko wyżyć, byle nie zdechnąć, i z dziećmi... A dzieci, dzieci! Te najnędzniejsze, najbrudniejsze, najuboższe dzieci we wsi, nigdy niesyte, nigdy nie odziate jak się patrzy, zawsze smutne dzieci!... Odepchnięcie, poniewierka, pogarda, wstręt innych dzieci wsiańskich! Dzieci jego, dzieci!...
I teraz nadal czy on robotę jaką znajdzie? Czy może o jakiej nawet myśleć? Zaufanie do siebie zwalił, złodziejem został, wiarę w siebie zakopał w ziem, w ziem! Tyle przynajmniej o nim mówili: Postrohany, biedny, ale ci ani cencki nie ukradnie! A teraz...
- No to jek sie juz skońceł - szepnął zapiekłymi wargami. - Od teraźnia jus po mnie, a i po dzieciak... Poniewierała mie bieda, teroz mie be poniewierać i poniewierka ludzko... Juz sie sytko załomiło nade mnom... ani ziemie pod mojemi nogami. Zginonek z dusom i z ciałe...
Czy sie ze skały ka w żleb, w rumowisko prasnąć?...
Ale hań dzieci, Jaś i Zosia, obidwa...
Takie małe, takie głodne, takie same, nieszczęśliwe. opuszczone... Jaś i Zosia... Jakoz sie to wyhowo? Ka sie to podzieje? Po pytaniu nie pudzie, bo małe, jesce i to zima hnet... Ludzie tego do siebie nie weznom, a jakby wzieni!... Jezus Maryjo! Dyj by zakopali, zabili, doponie-wierali tak, co raty na świecie! Dyj by sie to zapłakało, łzami zadawiło, dyj by to pomarło! O Boze, Boze!...
I hań w izbie siedzom same, samiućkie, małe, głodne, zmarznione i płacom, i krzicom: tata! tata!
Kanyzek jest?
Hej! kiele jek dale od hałupy! Dydzieg pod Wantom! A wtorendejek leciał, ani nie wiem!
I wziął sie Marcin Mudroń ku domowi, ku wsi, wprost przez lasy, na łeb na szyję.
Przyleciał już późno w nocy, prawie ku rantu. Wpadł do izby. Dzieci wewlekły na się ojcową czuchę i spały - nie na łóżku, ale na gołej podłodze w kącie, przytulone do siebie ze strachu, jedno przy drugim, że anibyś szpilki nie wraził między nie.
Marcin Mudroń popatrzył na nie - szarzało już w izbie.
A potem gruchnął na kolana z jękiem; Panie Jezu, Ojce świata, Noświentsa Panno Maryjo i Ty, świenty Jantoni, patronie złodzieji, dospomózciez mi! Dospomózciez mi! Na te dzieci moje Wos zaklinom hań śpionce! Na te dzieci moje!
I zerwał się z podłogi, chwycił narzędzia ciesielskie i skoczył ku figurze świętego Antoniego. Nowa wiara, nowa siła weń wstąpiła. Już wiedział, co było źle, co trzeba poprawić. Nic to, że farby popsuje - jak zobaczą, że je dobrze wyrzezany, to juz bedzie! Pawlik mu na farby da, Pawlik...
W Pawlika wierzył. Nie przyszedł on oglądać świętego Antoniego, bo go wójt nie zawołał.
- He! - myślał Mudroń. - Pawlik, ze jino pierze babom, prosie ka na jarmarku, spyrke ka gazdowi z kumory ukrod, to go nie wołali - a Harbut, co po Luptowie zbijał - gazda!... Tak to wej, tak...
I krzesał. Od nowa. Od cała... W klocu drewnianym w natchnieniu jakimś począł wykuwać ludzkie ciało, począł je czuć pod ręką... Dłutem je wystrugiwał, nożem ostrym wypęczniał... I jakiś jakby las świętych zamajaczył przed nim... Las drzew, las jodeł hrubych, starodawnych, a w każdej święty zaklęty jak żywy... A za sytkie te jedle po dziesięć madziarskich dukatów... Nagle zamroczyło mu się w oczach, w mózgu... Otwarł oczy - wznak był twarzą ku słońcu, które dopiero co wstało, głową na mokrej trawie pod figurą świętego...
Otwarł oczy - wznak był twarzą ku słońcu, które już
było na niebie, na mokrej trawie pod figurą... Dzieci były przy nim...
Otwarł oczy - wznak był twarzą ku słońcu, Zosia stała mu wedle boku z palcem w buzi, a Jaś siedział tuż przy nim z brodą opartą na rękach i patrzał nań wielkimi oczyma.
I usłyszał Mudroń, jak Jaś sie pyta:
- Tato, śpicie? Nie śpicie jus?
I znów otwarł oczy. Słońce było prawie w tym samym miejscu, co przedtem, trawa pod głową suchsza, mała Zosia dotykała mu rączką twarzy, płacząc pewno z głodu, a Jaś siedział nad nim, jak pierwej, nieruchomy, z brodą opartą na rękach, i wpatrywał się weń wielkimi oczyma.
- Konam - przemknęło Mudroniowi przez mózg.
Zląkł się straszliwie, chciał się podnieść, dźwignąć na łokciach - - ale ciemno stało mu się w oczach.
Potem usłyszał, ale Jaś dziwnie cicho mówił, snadź do kogoś: Tata lezom i śpiom, od rania...
Zosia płakała.
Kaz tyn świenty Jantoni, co by dzieci na ten hań kwitnoncom łonke wiód?... Za roncycki... Po lewej stronie Zosia, po prawej Jaś... W ten niedziele... We złotom gme... Kajsi het... W radość...
- Serce w nim pukło - poznał nad sobą niezmiernie cichy Pawlika głos. A potem stało sie w Marcinie Mudroniu zupełnie cicho.