MURZAŃSKI

Ludzie nie zapierali stodół, bo jeden drugiemu nie wziął, i nie byliby zwrócili uwagi, gdyby nie ślady na śniegu. A zima była twarda. Śniegi na chłopa zwyźć leżały koło chałup, tak że pojeden i bez cały dzień kaganek świecić musiał, taka ćma była w izbie - zwłaszcza z tych gazdów, co w dole, a nie na wysieku wiatrów siedzieli.

- Wiecie - powiada raz Maciek Stękała do Jędrzeja Zwardonia, kiedy się w karczmie na kielusek zeszli - cosi mi w nocy koło stodoły łaziło.

- A i u mnie samo tak - odpowiedział Zwardoń.

- Zje dyć i u mnie beło pozawcorem - odezwał się Kuba Pscelarz.

- Trza by strzec.

- Ale co fce, kie nie kradnie nic?

- Prowda! U mnie tyś nic nie wzieno.

- Ino łazi.

- Ale co przecie fce?

- Jednako trza pilnować. Dobre nie bedzie, ba złe, kle nocami łazuje.

A Murzański, więcej do widma leśnego niż do człowieka podobny, w ręce klaskał, aż grzmiało, i śmiał się, jakby rżał, i tłukł z uciechy kułakiem w brodę, aż mu w gębie wielkie, białe, szerokie, świecące jak u dzika, lęby klapały, a przyśpiewywał sobie:

Jo se chłopiec taki śmizny,
kupiłek se za gros cizmy,
a konicka od ryktara
za dwa dudki przez grajcara!

Brodę on miał długą, czarną, rozczochraną, takież długie, zwisłe wąsy? wielkie, ciemne oczy, pełne dziwacznego światła; nos jak pałka; wargi grube, wywinięte, sinoczer-wone; włosy czarne, na ramiona opadłe; uszy spiczaste; na piersiach spina okrutecna z łańcuszkami, a na szyi długie różańce i skaplerze. Kiedy w karczmie albo na weselu wziął tańczyć, niewypowiedzianie tupać, hipkać, dreptać, a w kółko się obyrtać: to osobno latały świecące oczy, osobno długie włosy, osobno długie ręce, osobno mosiężne łańcuszki u spinki, osobno krótka, wyżej portek, koszula i osobno różańce. Wszystko latało jedno za drugim, z dźwiękiem, brzękiem, furczeniem i błyskaniem, a z białych, świecących zębów wybiegały niepowstrzymanym pędem, z żywiołową nawałnością, jaskrawym, potężnym głosem ciskane śpiewanki jedna za drugą, ścigając się jak piarg w Zawracie, tak że z Murzańskiego tworzył się wir, chaos, cudo niesłychane i niewidziane, zarazem zabawne i przeraźliwe, przykuwające do siebie wzrok i oszałamiające umysł. Stary Krzyś, kiedy mu raz grał w karczmie na Groniu, bał się go i twierdził, że w tym chłopie diabeł siedzi, bo kaby ten takom siełe w nogak wzion, a co by mu tak wartko słowa leciały z gęby i co by telo zbacył? I bały się go Zydy, kiedy wśród powodzi przysłów, aforyzmów, okolicznościowych dwuwierszy, zagadek, dowcipów, fraszek, miotanych dookoła jak plewy z młynka, wśród kaskad i katarakt nieludzkiego, końskiego śmiechu, nagle zaryczał, aż się szyby w karczmie zatrzęsły:

Dej tu. Zydzie, wódki, bo to jus cas krótki!
Smierztecka za lasem wywija pałasem!...

A czasem znowu rozległo się żałosne, głębokie:

Kie mie w doma ni ma, to mie wyzirajom,
kie du domu przyjnde, za nic mie ni majom!...

Bo Murzański ho j co zrobił. Drzewa dźwigał, kamienic łamał, konia najdzikszego kuć przytrzymał, wieprza, choć-by był "jak krowa", przy kłuciu; wymłócił, ukosił, do każdej ciężkiej roboty był, a za to nie żądał nic, dostawał mało co albo i nic i jeszcze się z niego śmiano.

Ale teraz Murzański się śmiał. Rechotał na całe lasy. Bo oto w tę twardą zimę sarny po reglach nie cierpiały głodu. Murzański im siano z chłopskich stodół nocami w regle wynosił.

Szedł on raz z lasu, gdzie drzewo spuszczał, i napotkał w głębokich śniegach sarnę tak zgłodzoną, że nie uciekała przed nim. Wziął ją na ramiona i niósł do chałupy, ale mu zdechła na grzbiecie po drodze. Zakopał ją w śnieg i bardzo nad nią płakał.

A potem na drugą noc Pscelarz zobaczył ślady koło swojej szopy na śniegu. Bo Murzański własnego siana nie miał; na swoim kawałeczku sadził tylko grule i owies siał, a konia nie chował.

Wybierał Murzański siano gazdom nocami, w płachtę wiązał i w regle niósł, a pod drzewa na gałęzie młodych smreków, aby kurniawa nie zasypała i nie tak łatwo rozmiotła, kładł. Sarny przychodziły i jadły. Murzański się zaś przypatrywał z niedaleka, zza pniaków, z rozkoszą i szczęściem. I tak samy oswoił, że blisko ku niemu podstępowały, nie bały się, a jedno młode sarnię, taki śpicocek, z ręki mu siano skubało. Murzański mało nie szalał z radości. Byłby porwał sarniuka na ręce i całował, ale się go przestraszyć i urazić bał.

Murzański zresztą nie tylko sarny, ale wszelkie zwierzęta, ptaki, owady kochał. W las się wszyć, to było mu najmilsze. Wychodził stamtąd umazany borówkami, malinami, poziomkami, co było, z liśćmi poprzyleganymi do twarzy, polepionymi do włosów. Pedziałbyś, leśno stwora, nie cłek. A tam w lesie pomagał on mrówkom patyki do mrowiska znosić, muchy wyplątywał z sieci pajęczych, tonące w Toporowych Stawkach i w bagnach chrząszcze ratował, cały dzień miał co robić. Ludzie tego na szczęście nie widzieli, boby go czysto za wariata byli mieli, a tak mówili tylko, co je jest nie cołke głupi, jino przigłupi, ale rozum ma. Wójtem go nie obieremś - śmiali się chłopi - zreśtom je hłop jak sie patrzy.

Ale odkąd się Murzański losem sarn po reglach zajął, rano po ranu to ten, to ów gazda ślady stóp koło szopy spostrzegał - coś wyraźnie właziło tam i wyłaziło - i nie mógł zrozumieć, co łazi i po co łazi, kie nic nie biere? Zima była straszna, mrozy ogromne, pilnować się nie chciało - a że nic nie ginęło, uchwalili gazdowie, ze niegze ta łazi, kle sie mu tak ulubiło, be cosi głupie abo cosi kajsi Inę, ale nie złe... W sianie ubytku nie tak łatwo spostrzec.

Ale się raz nieszczęście stało: płachta się Murzańskiemu koło Fronkowej szopy rozwiązała i siano się usuło na śnieg. Spostrzegł Fronek rano i wszyscy gazdowie odpadli: siano krada!

Ale wto?

O złodziejowi takim nie słychiwano nigdzie i znikąd. Wtoz by haw siano krad? Wto konie miał, to miał swojego dość, a kto koni nie chował, to na cóż mu to? Postanowili dojść, kto to i co to, i na trzecią noc Józek Bykowski spostrzegł człowieka podsuwającego się ostrożnie ku jego stodole. Noc była jasna, księżyc świecił - poznał Murzańskiego.

W niemałym zdumieniu poleciał z wiadomością do gazdów. Nie chciano mu wierzyć - zadusiować się musiał, że prawdę mówi.

Uradzili chłopi nic nie przedsiębrać, aż dojdą, co Murzański z sianem robi, bo że go do swojej chałupy nie nosił, to pewne.

Wyśledziwszy, ostrożnie, z daleka dwaj parobcy, synowie Pscelarza, poszli za Murzańskim do lasu i widzieli, jak siano w gałęzie młodych smreków zakładał, niby za drabinę, jak sarny przychodziły i jadły. Miejsce już z dawna znajome musiały mieć.

Kiedy synowie Pscelarza powrócili z tą wiadomością do domu, w dzień sam Pscelarz i dwóch jeszcze gazdów udało się rzecz sprawdzić i oburzenie ich nie miało granic. Śnieg staraszony, bobków pełno, siano powdrypto-wane do śniegu - cud Pana Boga co nie ujrzeli!

Wójt głową pokiwał i oświadczył, że swój urząd zna i swoje zrobi.

Po południu, kiedy Murzański spał, czterech najtęższych chłopów we wsi weszło do jego chałupy, gdzie sam, nie mając żony ani dzieci, mieszkał. Wstrząsnęli Murzańskim - zbudził się.

Na widok chłopów zaczął się zaraz szeroko śmiać i pytać: co fcom?

Ale chłopi krzyknęli groźnie: Podź! - i wzięli się wiązać Murzańskiemu ręce. Murzański się cieszył. - Be ucieha! Be śmieh! - powtarzał, wyciągając ręce do powrózków.

Wiedziono go przez wieś do wójta. Wieś cała wyległa, a Murzański się śmiał do wszystkich, pokazywał szerokie, białe, świecące zęby, rżał, sypał dowcipami. On wse rad beł, kie sie mu ludzie śmiali, kie sie mieli cemu śmiać...

Przyprowadzono go przed chałupę wójta, a tam stall Stękała, Zwardoń, Pscelarz ze synami, Fronek i inni gazdowie.

Wójt rzekł; Murzański! Krodeś siano. Murzański: Hy! hy! hy! - aż w powietrzu zarżało.

- Murzański, tu ni ma śpasów - rzekł wójt. – Po coś krod?

- Zej boby mi sami beli nie dali - odpowiedział Murzański. Zamruczeli chłopi groźnie na tyle bezczelności.

- Na coś brał - zapytał wójt, aby spełnić znamienicie urząd sędziego.

- Sarnom jek nosieł.

- Na co?

- Bo fciały skapać z głodu. Śniegi hrube, wielgie.

- Ludzkieś siano brał.

- Jedyjek swojego nigda ni miał.

- Krodeś.

- Jakok wam pedział - boby nie dali. Hy! hy! hy! Dałby wej wtory? I roześmiał się dookoła.

- Murzański! Tyś jest złodziej, musis być ukorany.

- Jeć-ek nie lo siebie bierował, jino lo sarnów. Figiel bań beło zanieść, w tele śniegi! Hy! hy! hy!

Ale tej bezczelności było za dużo Stękale. Skoczył ku Murzańskiemu i w pysk go trzasnął.

- Hy, hy! hy! - zaśmiał się Murzański. - Kumendyjo!

- Nie kumendyjo! Psie mieso zatracone! - krzyknął Pscelarz. . - Gadoj! Kiełoś mi siana wyniós?!

- Je kielok jino na grzibiet potrefił.

- Kiełoś jino potrefił! - wrzasnął Pscelarz wściekły. Jeden ze synów Pscelarza przypadł i palnął Murzańskiego palicą przez plecy.

- Kumendyjo! - krzyknął Murzański, wyszczerzając zęby w śmiechu.

- Cłeku! - ozwał się Fronek, chłop stary i mądry. - Cłeku, cy nie rozumies nic? Nie hańbis sie, coś złodziej? Nie straf cię Boskiego sądu?

- Hy! hy! hy! - śmiał się Murzański. - Pon Bóg powi, cok dobrze robieł. Brałek wam, coście mieli, a dawałek sarnom, co ni miały. Kieby na jednego, to nie powiem! Ale jest was haw gazdów piendziesieńci takik, co siana majom dość. Zimy twardyj nie be wiencel, jak piendziesiont dni, kieby kozdy roz siano do lasa lo sarnów wyniós, toby starcyło. Jo u kozdego nie beł, jacy jino roz. Coz to za tako krziwda? Co hłop na plecy zabiere!

I znowu się rozśmiał końskim rżeniem. Chłopi patrzeli po sobie, wtem wrzasnęła Zwardoniowa;

- I wy, hłopy, takiego gluptoka słuhocie? Niek sie tu zadusiuje, co wiencel na siano nie pudzie!

- Hy! hy! hy! Nie zadusiujem sie nijako! Zaroz dziś pudem, jino sie kumendyjo skońcy!

- Wiera! Pudzies! Psiogłowce jeden! - wrzasnęła Zwardoniowa.

- O bo pudem! Moje sarnecki bedom mie hań cekały, jako i kazdom noc. Bedom sie do mnie przipatrzowały, jako im niesem. Nozkami grzebiom, bijom o śnieg. Jo im hań dołek wygrzób we śniegu, bo jedne to se racyj z gałęzie idom sianko skubść, a drugim to siezaś widzi ze ziemecki świentyj zbierać.

- Wicie go! Jesce be sarnom dogodzował! - skrzeczała, przysiadając z oburzenia, Zwardoniowa. - Wicie go! Obraza Pana Boga!

- Obraza Pana Boga! - powtórzyli ci i owi w tłumie.

- He, ludzie - mówił Murzański - kieby sie na was tak wase dzieci patrzyły, jako na mnie te sarny!

- Ej! Psie! - wrzasnęła z kolei Stękalina.

- Kumendyjo! Hy! hy! hy! Baby sie drejom! - śmiał się Murzański.

- Gazdowie! Co haw beemy długo stać? - zakrzyknął nagle Pscelarz. - Zróbmy koniec! Murzański! Bees siano do lasa lo sarnów nosował?

- Beem! Hy! hy! hy!

- A nie bees, psia wiaro jedna! My cie haw oducyme! - krzyknął Pscelarz i wyrwaną z ręki syna palicą w głowę Murzańskiego uderzył, aż mu kapelusz przeciął i krew bluznęła.

Na widok krwi rozjedli się chłopi, a więcej jeszcze baby. Czym kto miał, z krzykiem: My cie haw oducyme! - pięściami, powyrywanymi z płotów kulikami, patykami bito Murzańskiego. Biły i dzieci. Gdy runął na ziemię, kopano go i deptano, a ryczano nad nim: My cie haw oducyme!...

Jeden tylko wyraz: Kumendyjo! Kumendyjo! - z początku krzyczał, potem jęczał Murzański, któremu ręce związane przeszkadzały się zasłaniać.

Kiedy już był podobny do krwawej masy, rozważniejsi chłopi z wołaniem: Nie trza zabić! - ustali sami bić i poczęli rozsuwać bijących, zwłaszcza rozjadłe i pijane z rozżarcia kobiety.

Potem wójt rozkazał czterem chłopom, którzy Murzańskiego przyprowadzili, odnieść go do domu. Że go jednak odnieść było trudno, bo strasznie krwawił, położono osłony na dwoje gnatek, zaprzągnięto konia i dwaj chłopi odwieźli Murzańskiego do chałupy. Cisnęli go na pościel i wyszli.

Przez jedną chwilę Murzańskiego oczy stały się zupełnie jasne, rozumne.

- Wtoz dziś hań sarnom poniesie jeść? - szepnął.

A potem ze strumieniem krwi zarzęził mu z pogruchotanych żeber śmiech: Hy! hy! hy! Kumendyjo!...

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

NA SKALNYM PODHALU

NASTĘPNY ROZDZIAŁ