Rozdział XX 
WIDMO

Książę Melsztyński, rycerz o czarnej zbroi, igrzyska, gonitwy i wszystko to, co przez jakiś przeciąg gdy się w ulicy nad łachą znalazła. Ta ulica, z jednej strony wysokim lipowym szpalerem brzeżona z drugiej strony do samej wody dochodzi. Księżyc w całym blasku wzniesiony nad łachą srebrną pręgą ją przedzielał, a słowik wdzięcznym swoim głosem ciszę przerywając zdawał się chcieć wypędzić okropność z serca Malwiny, a słodką tylko melancholią napełnić. Malwina, trochę już spokojniejsza, została zdolną cenić piękności tej nocy wspaniałej; szal i kapelusz zdjęła, by lepiej z powietrza korzystać. Wietrzyk igrał w jej włosach i z białym muślinem, którym była odzianą, a kto by ją był wtedy spotkał, mógłby ją wziąć łatwo nie za marę okropną, ale za ducha powiewnego. Ławka na końcu ulicy nad wodą stała. Malwina doszła do niej i siadła; strach ją był niemal zupełnie opuścił, ale skłonność do rozrzewnienia się i ściśnienie serca nie ustawały jeszcze. Rok mijał właśnie, jak w tym samym miesiącu, o tej samej niemal porze Ludomira była poznała w Krzewinie. Wieluż zdarzeń przez ten rok doświadczyła, wieleż uczuć dotąd jej obcych doznała, wieleż nadziei przyćmionych, wiele odmian zgasłych?... Zdawało jej się, to wszystko wspominając, że dłużej żyła przez ten rok jeden niż przez resztę bytu swojego na ziemi.

Wtem dumania jej przerwane, a strach znowu wzbudzonym został postrzeżeniem figury idącej ku niej z końca ulicy; lecz wkrótce uspokojoną została, gdyż poznała, że to był książę Melsztyński.

- Nie śmiałbym nigdy przerywać samotności twojej, śliczna Malwino - rzekł do niej przybliżając się - ani naprzykrzać się powtórzeniem wyrazów nieszczęśliwego uczucia, które gdy nic jest dzielonym, aż nadto nieznośnym być musi; lecz rozpacz czasem zuchwałym czyni. Rozpacz serce moje zajęła, gdy nie widząc cię dzień cały w wieczór nie zastałem cię w domu. Jutro równo ze świtem rozkaz mamy rzucać Warszawę; wychodzim na wojnę. Wojna okropna nas czeka, losy wszystkich niepewne. Malwino? Myśl, że może przyjdzie zginąć nie widząc ani pożegnawszy ciebie, nie powtórzywszy ci raz ostatni, że uwielbiam cię nad wszystko w świecie, myśl ta okrutna opanowała całą duszę moję i żadnej innej nie dopuściła rozwagi. Dowiedziawszy się, żeś w tę stronę pojechała, przyleciałem i u nóg twoich o przebaczenie mojej zuchwałości, o litość błagam nad moją rozpaczą!

To mówiąc książę Melsztyński padł u nóg Malwiny i wlepiwszy w nią oczy z trwogą czekał, rychło ona słowo wyrzeknie.

Tysiąc uczuć cisnęło się w serce Malwiny i moc do odpowiedzi odejmowało zupełnie. Lecz wyraz boleści wyryty na twarzy Ludomira, przestrogi ciotki tylokrotnie powtórzone i które w ostatnim liście tyle jej uczyniły wrażenia, tkliwe rozrzewnienie, któremu zbiór okoliczności, miejsce, pora, ledwo nie powiem godzina, mocy niezwyczajnej dodawały, a bardziej jak to wszystko obraz niebezpieczeństw, na które szedł Ludomir, które żywa imaginacja Malwiny najokropniej jej wystawiała, wszystko to złączone razem opanowało jej duszę i wymogło - rzec mogę - że podniósłszy oczy podała rękę księciu Melsztyńskiemu i raptownie wymówiła:

- Wróć, książę, tylko szczęśliwie, a po wojnie... Wtem krzyk okropny przerwał jej słowa i widmo nadzwyczajne zmysły jej odjęło. W gęstwinie szpaleru, blaskiem księżyca zupełnie oświeconego, naprzeciwko siebie Malwina ujrzała drugą postać Ludomira. Postać ta okropność i rozpacz nosiła na twarzy; nieład włosów i bladość nadzwyczajna mieszkańca już nie tej ziemi wyrażać zdawała się. Malwina zemdlała zupełnie, a książę Melsztyński. który tyłom obrócony do szpaleru nie mógł widzieć Przyczyny jej przestrachu, rozumiejąc, że krzyk ten okropny, któren oboje słyszeli, jedynie sprawiał jej trwogę, nie mniej jednak jak Malwina został zlęknionym widząc ją leżącą bez duszy i tak daleko od wszelkiego ratunku. Oparł o ławkę, a sam poleciał do łachy czerpać wodę w kapelusz nie mając naprędce innego sposobu ratowania jej. Szczęściem, ludzie Malwiny, niespokojni, widząc, że tak długo nie wraca, szli właśnie jej szukać i słysząc ten krzyk okropny zbiegli się nad łachę, gdzie znaleźli panią swoje jak martwą leżącą, a księcia Melsztyńskiego, któremu ten widok przytomność odejmował, w ostatniej rozpaczy.

Nosidła z gałęzi zrobili naprędce, na których omdloną Malwinę do zamku przynieśli, i niemałym strachem nabawili żonę dozorcy pałacu, gdy do jej weszli mieszkania. Malwina, bardziej do trupa niż do żyjącej jeszcze osoby podobna, książę Melsztyński, którego z obłąkania za wariata brać można było, godzina dość już późna, poniedziałek nieszczęśliwy, i relacje, które każdy raptownie czynił o krzyku okropnym, któren wszyscy słyszeli i za nową i nie-odbitą pewność istności widma dawali, te wszystkie przyczyny zebrane łatwo mogły przestraszyć odważniejszą nawet osobę, jak trwożliwą dozorczynię, ale że szczęściem przy tchórzostwie swoim była miłosierną i dobrą, zaraz zaczęła się krzątać, by Malwinie w czym dopomóc. Położyła ją na swoim łóżku, zlała na nią, co tylko kropel miała w całym domu, i ręce załamywała widząc, że to nic nie pomaga. Przecież felczer, który w Wilanowie mieszkał i po którego książę Melsztyński był poleciał, przyszedł zadyszany i mocniejszymi kroplami potrafił Malwinę ocucić nareszcie. Lecz to ocucenie nie trwało długo, w ustawiczne znowu mdłości wpadała, między którymi nieprzytomną być się zdawała i gadając od rzeczy księcia Melsztyńskiego ani swoich ludzi nie poznawała. Felczer oświadczył, że mocną ma gorączkę, i radził, żeby ją można jak najprędzej do Warszawy odwieźć, gdzie i doktora, i lepsze wygody mieć mogła jak w Wilanowie. Pojazd księcia Melsztyńskiego szczęściem się znalazł; przenieśli w niego Malwinę; książę felczera zobowiązał, aby takoż w niego wsiadł i chorą do miasta odwiózł. Sam zaś dostał konia i przy powozie jechał z sercem jak strwożonym, to ci, co żywo kochali, a widzieli kiedy tę, którą kochali, w niebezpieczeństwie życia, najlepiej pojąć potrafią.

Przyjechawszy nareszcie do domu zaraz Malwinę do łóżka zaniesiono. Obudziwszy najlepszego doktora, książę Melsztyński przywiózł go i nic odstąpił póty, póki ten obejrzawszy chorą nie przysiągł mu, że niebezpieczeństwa życia w ten moment nie widzi. Ludomir mało go nie udusił z radości ściskając go po tej odpowiedzi. Lecz doktor dołożył, że choć niebezpieczeństwa życia w tej chwili właśnie nie widzi, jednak Malwina mocno chorować może, że dużą bardzo ma gorączkę, że ustawnie bez przytomności gada, że słabość ta zdaje się przyczyną moralną wzbudzona i najbardziej spokojności potrzebuje. Książę Melsztyński pół życia byłby oddał, żeby mu wolno było zostać w pokoju Malwiny i pilnować każdego odetchnienia tego jestestwa, od którego życie jego naówczas zawisłe było. Ale doktor postrzegłszy, że widok Ludomira w obłąkaniu gorączki lękać najbardziej zdawał się Malwinę, nie dozwolił mu zostania przy niej i gwałtem go wyprowadził przyrzekając na tysiączne powtórzone jego prośby, że Malwiny ani na chwilę nie odstąpi i że nazajutrz (to jest za godzin kilka) książęciu będzie wolno widzieć ją jeszcze, co niestety, z rozpaczą przewidywał Ludomir, raz ostatni być miało przed jogo wyjazdem, gdyż równo ze dniem rozkaz miał wymaszerowania z Warszawy.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

MALWINA...

NASTĘPNY ROZDZIAŁ