ENDYMION
Gdzieś, gdzieś w lasów głębi, wśród ciszy nad cisze
Na oczach młodziana
Tkwi noc nieprzespana -
Szum dębów stuletnich sen jego kołysze.
Co noc - przez splecione konary, przez liście,
Niby wód strumienie
W harmoniczne drżenie
Zdrój świateł szumiących płynie promieniście.
Wśród świetlnej powodzi - by senna z mgły tkanka
Bladego oblicza
Bogini dziewicza
Z krainy gwiazd spływa nawiedzić kochanka.
Ramiony białymi otacza mu szyję
I cisnąc do łona,
Patrzy weń stęskniona
I znów go ramiony białymi obwije.
I skroń mu, i usta całuje dziewica,
I włosy u skroni,
I słodko się płoni,
Ilekroć wśród pieszczot wpatrzy mu się w lica.
I pierś swą przyciska do piersi młodziana,
Aż dreszcz mu rozkoszy
Po członkach rozproszy
I błogo jej, że jest wzajemnie kochana.
Tak nocy królowej czas w błysk się przemyka,
Tak Luna srebrzysta
Z chwil lotnych korzysta,
By, wieczna bogini, kochać śmiertelnika.
I nie dba, choć gwiazdy zazdrosne ogniście,
Na niebie Wysokiem,
Roziskrzonym okiem,
Choć Zefir złośliwy podgląda przez liście.
Dla dwojga szczęśliwych - samotnie, choć w tłumie,
Czyż w kwiecie - woń tkliwa?
Czyż blask w cień się skrywa?
Czyż wstyd ma być sercu, że kocha, jak umie?
I tylko - gdy, głucho warcząc w trzask pioruna,
Na niebo z wysoka
Spłynie chmur powłoka,
Nawiedzić kochanka nie przybywa Luna.
Bo szczęściu, bo duszy wiekuiście młodej,
Bo sercu - potrzeba
Błękitnego nieba
I ciszy półsennej, i jasnej pogody.