Jakżeś ty mi cudnie oblamił tę kartę, bracie Łukaszu, w przedziwne sploty mleczów i różańców, tarcz i lilii!... Lancelota to chyba miecz, Franciszka samego różaniec! Tę lilię jakby Przenajświętsza Panna trzymała w ręku, bo promienieje - widzę!... Na dole zaś: gęśle żonglerów, organkowe fletnie i palety z pędzlami. A w środkowym wieńcu tego błamu - ptak Fenix, wzlatujący nad popioły i ognie swego odrodzenia!..."
I wybłysnął ku niemu przeor mądrym okiem spod czoła. Lecz pomiarkowawszy wnet, że nie pytać tej głowy mniszej, skąd się w niej te rzeczy biorą, głaskał ją tylko po ciemieniu.
"Z najczystszego źródła piękności niebieskich jesz, bracie Łukaszu, dary sztuki twej! I nie pędzle farbowe pod palcami twymi, lecz promienie pora maczane w kwiatach klasztoru."
Ta pochwała tak uszczęśliwiła brata, że napływ wdzięczności do serca wycałował za podziękę - w trzony pędzli własnych. A że zwolniony z pętli wiążącej go do księgi, więc w nagłym wyskoku radości i swobody zakręcił się po celi, zafurkotał połami habitu. Ale tańczyć brat Łukasz nie umiał wcale.
Więc rozkracza tylko nogi pod kutą zakonną i niczym kukła drewniana sztywno przerzuca ciężar ciała z jednej stopy na drugą. I kręci się tak w kółko, wymachując w tryumfie garściami pędzli.
Przeor tym pląsom jego bynajmniej nie przygarnia:
"Nie powiem ci dokładnie, w którym to mieście cesarstwa się przytrafiło, że ksiądz młody po obrządku wyświęcenia chwycił w objęcia matkę swą i zatańczył z nią przed ołtarzem - na tym weselu swoim. J choć to bardzo zgorszyło dominikanów, biskup miał w oczach łzy, błogosławiąc tej matce: "Takich by nam księży najwięcej: Boga radośników!""
"Och, z matką bym ja swoją!..." - Wyrzuciły się ramiona mnicha w tęskliwości nagle aż upojnej.
"Nie poruszaj grobów spokoju. I tajemnic onej trumny, które znam ze spowiedzi i powiadań twoich."
"Żonglerów, żonglerów to opowieści sprawiły wszystko, co się z nią w życiu stało! Słabe są bardzo serca kobiet."
"Nie poruszaj grobów tajemnicy. Grzech czai się zawsze w weselności natury kobiecej."
"A przedsię jam krew z jej krwi!" - zamyślił się mnich z bezwiedną przekorą.
"Pacierze za jej duszę mów! - odgadywał przeor tego zamyślenia treść. - Nie tkliwy, lecz twardy, lecz surowy stawać się winien głos nasz, zakonników, wobec rodziców naszych cielesnych. Przypomnij te słowa świętego Bernarda: Cóżem to wziął od was prócz grzechu i niedoli? To liche ciało, przyznaję, wam zawdzięczam. Nie dośćże wam, nędzni, żeście mnie, nędznego, w nędzę tego życia stworzyli? żeście, grzeszniki, mnie grzesznego w grzechu spłodzili? a w grzechu poczętego, grzechem żywili?!..."
Opuścił głowę mnich, zamamrotał się nad różańcem.
"Wspomnij, bracie Łukaszu, i swojej doli koleje. Nie wzbraniałże ci ojciec iść drogą powołania? Nie ciagnął z uporem na ścieżki doznań i zysków? Nie groził? nie zaklinał? nie zadręczał? A matka?... Może i ta twoja, w chwili postanowień twych, do nóg ci padła, ciałem u progu się powaliła wystawiając ci przed oczy te piersi, które cię karmiły?... Owoż święty Hieronim każe ojca odepchnąć precz! matkę, powaloną na progu - przekroczyć! I nie oglądając się na nich, iść, kędy dusza wzywa. Do pustelni, myślał Hieronim" - kończy mnich z zamkniętymi w tej chwili oczyma.
"Pod krzyż!"
Brat Łukasz przyległ czołem do murów celi zakonnej.
Więc by oderwać to czoło zadumane, a malowaniu mnicha dać nową podnietę, sięga przeor po jedną z ksiąg swoich. Chce bratu pokazać obraz w niej: jak to cnotliwa pani Beatrice wprowadza mistrza zza gór we wrota niebieskie. Brat Łukasz rzuci się ku księdze jak żak: piersią na karty się pokłada, dłońmi wziera w obraz. Pobłaża przeor tej ciekawości. Lecz pod jego uśmiechem życzliwym twarz mnicha ściąga się, z wolna i krzepnie jakoś, by za chwilę z wielkim zdumieniem spojrzeć przeorowi w oczy. A potem utkwić ponure wejrzenie gdzieś pod się.
"Kamiennego lica, przydługie i sztywne, jak ta śmierć kościana, są moje królowe i święte, zakrzepłe w okapującym złocie gdyby muchy w bursztynie!"
Do głębi oburzyły te słowa przeora. I przejęły go aż lękiem o duszę brata; niezwykle bo pokornym głosem i słów nawet nie własnym jakby składem przemówił tu nagle mnich cichy. Daremnie karci w nim przeor tę nieufność we własne siły a pomoc Bożą, nieufność, którą w godzinę zwątpienia podszeptuje nam szatan pychy urażonej.
Mnich tylko się kurczył i zatulał kornie, powiadając coś o tym, że pędzle nie przemyte przyschną, że zgęstniały inkausty - że pióra się rozszczepiły i trzeba wystrugać nowe - że... Nie to go gnębi, iż czyjeś tam pędzle lepiej wypowiedziały się przed Bogiem, lecz że jego widzenie, w nikczemności umienia mniszego, nie wypowie się nigdy. "Jakie widzenie?!" - niecierpliwi się przeor stary. "Doznane."
Sarka starzec w brodę nad grubością materialnych doznań i widzeń śród dusz prostaczych.
"Nigdy!" - biada tymczasem mnich z tępym uporem smutku. Uderzy przeor pięścią w stół.
"Nie powiadaj w tych rzeczach "nigdy", bo to jest bluźnierstwo wobec Ducha!... Nie mnich lichy i pospolicie w myślach swych grzeszny staje tu nad księgą, lecz wyzierający z doznań człek wnętrzny, który się w nas odnawia, ode dnia do dnia, powiada Paweł... I to jedyne duszy doznanie, a cud prawy: Ducha cud!"
Spostrzega jednak starzec mądry, że nie poradzi gniewem z tą w korności zatajoną przekorą mnicha. Więc zejść mu każe z oczu - niech omięknie w pacierzach samotnych. Już drzwi celi przed nim otwiera.
A ze wzniesionym palcem powiada mu ku przestrodze ostatniej:
"Zapamiętaj i to jeszcze, bracie Łukaszu! pogańska żądza doskonałości w kunszcie czyni serce bezpłodnym."
Jakby te mroki klasztornych korytarzy wystąpiły za bratem Łukaszem i na słoneczne ścieżki ogrodu. W kapturze na oczach, z dłońmi w rękawach, kroczył chmurnie po ścieżkach.
Omierzły mu pędzle i farby własne po ujrzeniu tamtego obrazu; obrzydło to czynienie powszednie rzeczy łatwych w bogobojnym mozole mnicha. Odpychał nawet myślą i pochwały przeora, dla którego każda postać spod pędzla brata była zawsze najpiękniejsza, bo zawsze do jednej podobna. Oderwała się dusza od swych cisz śród pracy, w wielkim spokoju sumienia. I rozterce oddała się sama.
Tym ci większej, że z myśli ukrycia, w czuciach zaledwie, wynurzały się nieraz najpiękniejszych obrazów zjawy. Ale zatajało to się jeszcze na poty w chaosie materii. Borykała się z nim dusza.
"By choć jedno dobre słowo czyje!... By choć ramię jakie dobre, ku pomocy bodaj złudnej!..."
I gotów był w tej chwili wzywać przyjaźni człeczej onym krzykiem świętego Hieronima w liście do któregoś tam mnicha:
"Ślę ci łzy tylko i rozpacz, i skargę, i ból rozłąki! Ile żaru, ile namiętności w sercu człeczym, tyle próśb było moich: "pozostań!..." A ty zlękłoś się samotnictwa mego! Tkliwością pożegnania łagodziłeś pogardliwość dla błagań moich: dzieckiem uczyniłeś mnie wobec siebie. Inną zaiste jest miłość wasza!..."
Aż się przeraził brat w przypomnieniu tych słów najsurowszego ponoć z pustelników, który wszak ojca i matkę odepchnąć nakazywał.
I zadumał się mnich nad tym, że nawet bólu rozstania się z druhem nie zaznał nigdy, bo go w życiu żaden nie nawiedzał przyjaciel - nad tym, że jego ducha zapłonienia gasną wciąż pod wejrzeniami niechęci śród braci.
Znękanie aż cielesne wiodło go po ścieżkach ogrodu. Skrzypiały pod nim tylko te kroki odludzia, okalała czyśćcowa w takich chwilach głusz... "Więc nawet świętym pustelnikom dopełniała się dusza w przyjaźni? A mistrzowi zza gór, który światy w sobie stwarzał, Raj się sam uwyraźnił w źrenicach miłowania?... Czytałże wszak przeor goliardowi z księgi, że co mistrz w duchu swym ledwie dojrzał..." w jej źrenic szybie widział wyraźniej.
"Grzechem szlochasz, mnichu, grzechem!" - biło w nim serce chore.
I przywołało do się jakby zjaw i słowo przeora. (nie raczył przeor nigdy karcić surowo mniszych myśli o kobiecie, w nazbyt wielkiej pogardliwości dla grzechu tego śród braci. Rzecze więc tylko słowem poważnym):
"Bluźnisz, bracie Łukaszu. Nie dałże ci Bóg stokroć dobrotliwszej pani, gdy pętlą moją nad księgą poślubiał cię samego Franciszka siostrze ochoczej: pani Pracy? Gdy cię ona opuści, smutek nierządny odbierze ci z pacierzy on Franciszka dar, klery wszystko nam w duchu uwyraźnia, a żywe serce nadawa wszystkim rzeczom świata: radość przed Bogiem!"
"Martwemu sercu rzeczy wszystkich służą pracownicy!" - rzekło z mnicha, nie jego już snadnie rozumieniem i słowem. "Więc i przeciw pracy??... "Bunt!" - warknie w piersiach mnicha. Trzykrotnym znakiem krzyża w powietrzu zażegnywa przeor zło w bracie już jawne:
"W imię krzyża! - który nas od cię odkupił! - rozkazuję ci, szatanie!..."
Całkiem opadł mnich na ścieżkę ogrodu; kurczył się i stulał pod habitem jak to zwierzę zachorzało pod futrem, gdy się serce nazbyt w nim rozłopoce. A biło tym gwałtowniej, że i przeora zjaw a słowo ułudą były tylko: ledwie tym upragnieniem człeczego serca, które w zachorzeniu ostoi wśród ludzi szuka, zawszeć pono jednakowo daremnie.
Samarytanka serc zachorzałych, cisza, przyniosła mu wreszcie swe ukojenia nierychłe. I poi z pełnego dzbana: krzepi. A zanim ozdrowi, użalić się pozwala u swego łona.
"Bunt jest we mnie! - zachłysnął się jakby mnich przy jej dzbanie. - I hardość! A pierś moja jest pełna gorzkości!"
"Gdzie słodycz twoja, mnichu, ogrójec twych cichych pacierzy? Gdzie miłość twoja wszystkich rzeczy świata w słońcu i kolorach? Dlaczego wyrzekłeś się jednak doznań wśród nich i czynienia? Dla kogo w ten grób wstąpiłeś milczenia?!... Gdzie radość twa dziś jedyna? gdzie najszlachetniejszym winem upojenie? gdzie żywe płomienie w ogniu piersi własnych?!"
"Dla niej!... przez nią!... przy niej!..." - zaszlochał mnich, czując w sercu swoim, że żadna to pani śmiertelna.
A gdy się podjął z ziemi, śród chudych krzewin klasztornego sadu dziwnie się uwysmuklał postacią zakonnika; rzekniesz: wystawiał się ciałem - spłonionemu duchowi za świecę obiatną.
I wskroś, poprzez splecione na oczach dłonie, widzi (przypominając słowa mistrzowe), jak tam, w górze... rozpłomieniona w krąg wieczystych żarzy stoi ona...
Wonczas poczuł mnich w sercu swoim: że i on się począł od tej świętej twarzy. Więc jej imienia nie szukał w pamięci.
Przychodzi na ozdrowieńce ta chwila, gdy oczy już nie spojrzeniem, lecz jakby uściskiem ogarniają rzeczy wszystkie. Gdy tym wzrokiem powiódł po zagonach ogrodu, wyrwał się nagle z objęć ciszy samej, strzepnął z siebie jak ptak to znieobecnienie w czasie. I zostawiwszy chodaki pośrodku ścieżki, popędził bosonóż ku studni.
Bo kędy rzuci okiem, słaniają się mdłe łodygi wczoraj i dziś nie podlewanych kwiatów. Już nie brzęczały nad nimi owady, odbiegły od tych smutków motyle. Lecz oto mnich z konwiami w rękach pośpiesza już z oddali.
"Pijcie! pijcie! pijcie!..." - szemrze wnet i pluska wszystko, jak gdy ulewa krótka przebiega w dzień skwarny nad sadem. A wonczas liście i kwiaty same ptakami swawoli trzepotać się zdają w słońcu i deszczu na przemian. Bo taka jest w onych chwilach migotliwość łez i uśmiechów w jaskółcze wręcz poloty i gony, taka radosność słoneczna omywa rosą życia by najsmutniejsze oczy.
Cienkim wieńcem okalały kwiaty pólka warzywne braci klasztornych. "Na rabatach wyłącznie wolno im było kwitnąć, za ramą z gruzu cegieł, w kształt warownego blankowania ułożoną u ścieżek, rzekniesz, ręką cierpliwego dziecka. Mogły się tu oczy jak pędzle namaczać w każdym kielichu barwy z osobna. I znosić do celi miody najsoczystszych kolorów: słoneczników złoto jasne, niejednej róży ochłodne aż purpury, nasturcji gorące czerwienie i bratków trójbarwne aksamity - na stroje, płaszcze i glorie dla świętych i królowych w przeora księdze.
Nie pochwalali bracia tego wszystkiego, powiadając, że kwiatami odwodzi się od pacierzy, duszę materią kusi. W obronie jedynego swego umiłowania na ziemi wszczynał brat nawet dysputacje z zakonnikami, wywodząc - jako pro primo: Nazaret kwiat oznacza, pro secundo: matka świętej Anny poczęła wąchając różę, pro tertio... Nie słuchaly mnichy.
A niechęć ich rosła; nie tyle za kwiaty może, ile za to malowanie. Ktoś tu inne ma prawa i łaski u przeora. Święty Franciszek nie pozwalał zajmować się księgami, by swarliwego ducha klerków nie wnosić między braci. Obserwancja całkiem się psuje!
On zaś zmęczone nad księgą oczy wynosząc z wieczora do ogrodu, myślał nieraz śród pacierzy, że nie ma chyba człeka (krom braci w klasztorze!), który by pod kwiatów wejrzeniem nie rozjaśniał ducha. Cieszył się wszak i on najsurowszy z pustelników, święty Hieronim, gdy mu dziewica Eustochium kwiaty i gołębie słała.
A teraz oto, gdy mnich skończył zraszanie i z rozkoszą ogrodnika jął grzebać w ziemi, niedawne przygnębienie jego i rozterka ustępować jęły niczyim mgła sprzed oczu.
Więc myśli o kwiatach, że są chyba tęczą i rozjaśnieniem świata; że najbardziej bezkorzystne uradowania się człecze chłonie ziemi rodzimej ciepło i rozsiewa za kwiaty - by potem co wiosna, co lato rozkwitały w słońcu tym wołaniem na ludzi Pawiowym: "Zawsze się weselcie!"
Bo szarych trosk siedliska, nie rozwidnione u okien tymi lampami czuwania, smutne są bardzo. I głupie w nich mieszkają panny.
A ileż to dusz samotnych umiłowaniem kwiatów i troską o nie warowało się smutkom! Nawet święta Klara sama...
Tak oto mówić do się, opowiadać swe zadumania kwiatom bodaj, przy krzątaniu się koło nich brała go zawsze nieprzezwyciężona ochota:
"Nawet święta Klara sama na daszek pod oknem swej celi nanosiła ziemi pod kwiaty, by ta jaskółka uwiła ziemne gniazdo swej potrzebie pieczołowitości i przywiązania: serca macierzyństwu! Bardzo niewiele było tam kwiatów. Ledwie czasem dla niego - by z bólem oczu ślepnących, omackiem przychodzący pod klarysek mury, znajdował to pozdrowienie z cisz. I wyczuwał, przez głuche mury nawet, jej ręce błogosławiące mu wciąż... A że słabo już wonczas widziały chore oczy Franciszka, jakże się tedy cieszyły jego palce, jakże się one cieszyły!... Bo, wonczas to, z tymi kwiatami jak z lutnią w dłoni, wyśpiewywał do słońca swój hymn radości joculator sanctus!"
Po niedawnym zraszaniu rześkie czyniły się tymczasem kępy na rabatach - w jędrnym sprężeniu łodyg i liści, a barw krasie niczym w zdrowia rumieńcach. Jakoż zaległa rychło nad kwiatami taka weselność barw i wejrzenia, że zwabione ku nim motyle zdały się jak te taneczniki na uczcie słonecznej. Bo płaty anemonów tak się gdzieniegdzie z motyli mieszały skrzydłem, że nie rozróżnisz: co się tu kłębi w pląsach, co wabi kwiatem, co prószy barw roziskrzeniem w słońcu. Tańczy i pląsa wszystko. I skrzy się zalotnością oczu niewidnych. Aż usłyszał i mnich tego tańca muzykę w nagłym przypomnieniu rybałtowych gęśli - onych z piekarni! - gdy kołem po ławach, spod chust czarnych i czółek bieli wyzierały kwiatów chyba samych lica i oczy jawne.
I zasłuchał się po niewoli w tę gędźbę przypomnianą.
Pod pierwsze tchnienie zachodu szumiały tak nad nim wszystkie jabłonki w sadzie. Rozwiały się kędyś motyle. Czerwonozłote odbłyski zorzy na drzewach sączą w dół ku kwiatom bursztynowe pyły. I klejnoty z nich czynią olbrzymie. Bo tym ogniściej rozpłonęły w tej chwili róż szkarłaty, tym głębsze stały się pod swym puchem szafiry irysów, tym soczystsze lilii nagie biele, wtopione w poświatę żarzy jak w złoto kart psałterzowych.
I chylą się w tej światła zastygłości wszystkie na rabatach róże, gdy dołem po ścieżkach rozsnuwać się jęły cieniów kobierce - jak gdyby na te dywany wstąpić miały słoneczniki zadumane w zorzach odwieczerzy...
I gasły zarazem ostatnie błyski niespokojnego na liściach światła: równa złocistości toń zalewa sad cały; jaśnieją w niej już tylko kształty, świecą kolory same. Uwyraźnia się rzecz każda postacią i duszą swoją. Zadumane zdają się w tej chwili drzewa i mury. Stworzenie całe spogląda na człeka, nie on zasię na nie.
Na dalekich gdzieś zagonach błysło nowej barwy płomieniem zgubione chyba skrzydło ptaka w przelocie? Nierychło spostrzegł brat na ciemnej w dali kępie zieleni różę złotopłomienistą. W tej właśnie chwili dobyła się tam z pąka. I choć jeszcze zmieszana, że jej ciche zjawienie się rzuca taki urok w przedwieczorną porę, wzywa przecie jawnie oczy wszystkie: "Zawsze się weselcie!"
W takiej to właśnie chwili najsamotniejszej, myśli mnich, bursztynową tonią światła, jak błogosławieństwem Bożym nasiąkłej - anioł zwiastował Marii,
Rychło przypomni to ludziom sygnaturka klasztorna.
Tymczasem cisza. Tylko te nagłe świry i gonitwy jaskółek, którym Pan Bóg w pobłażliwości wielkiej, ni tym dzieciom niesfornym, poigrać jeszcze pozwala - acz nie w porę: w ostatniej chwili przed pacierzem. Lecz i one ścichły niebawem; zagnały je matki na noclegi wczesne. I już tylko wilga, w ogrodzie ostatnia, powtarza trójgwizdem swoim to jedyne słowo, jakie natura głosić jej kazała: "Zo-fi-jo!"- słychać tak donośnie.
Mądrości Bożej imię, na Amen ptaszego za dnia chóru, śpiewa głos ostatni w mszalnej prawie ciszy letniego wieczora:
"Zo-fi-jo!..."
Marzy się ogrodnikowi kwiat Boga samego: kielich łez i uśmiechów, które nieba sięgły, korona wszelkiego piękna, jakie być może - żywe po wieki źródło rozradowania świata...
I jawi mu się tą cichą Postacią, która strzeże od złego granicy klasztornej.
Nie w purpurze i złota glorii wyjawia się myślom z żywego kamienia, lecz w modrościach niezabudek u strugi i w jaśminowych aż zapachach bieli. Widzi mnich: z kamiennej prawie surowości dziewiczych kształtów to miękkie wychylenie szyi na matczynego uśmiechu smęt i łagodność błogosławienia. Z jej objęć wyrywa się ramionami ku ludziom całe to radosne ciałko dzieciny: joculatory idą!...
Więc się wokół Matki i Syna czyni natłok główek ciekawych: wszystkie te panie widziane - tam, w piekarni! - tu się nagle zgarniają - na obraz - w całej sile przypomnienia. "A nie będzie w tym grzechu żadnego - odpychał mnich czym prędzej wątpienia wszelkie - bo nie urodą anioły przewyższają piękne na świecie kobiety, lecz szczęśliwością niebieską." Tak też namaluje one panie wszystkie: za anioły u niebieskiego tronu.
Pod jego stopnie bardzo nieśmiele zbliżają się waganty: dusze nazbyt snadź zahukane w życiu pogardliwością możnych, bo choć się podginają ich kolana ku uklęknieniu, każdy jedną rękę w tył wyciąga, poza się - kędy umknąć się wraz gotów pod niełaski wejrzeniem. Gdy w tej przypochlebnej pokorze wyraża się cała ich dola i natura ziemska, w gwałtownym sprężeniu drugiego ramienia jest jakby dusz tych krzyk, każdy w dłoni wyciągniętej podaje kwiat - za życia swego niechlebny plon: "Zmiłuj się nad nami!..."
Żaki niecierpliwe już się przepchały na klęczkach przed starsze towarzysze. I całują żarliwie popielicową obramkę modrego płaszcza na stopniach tronu. Ten żak z boku więcej miejsca sobie czyniąc odepchnął kamratów i całą głowę oto zatula w pochwycony rąbek Miłosierdzia. Goliard, że dłuższe lata żył na świecie, cięższe, widać, porachunki czyni pod dłonią na oczach. Gęśle swoje tym razem nie za votum daje, lecz jakby zwraca tam, skąd je był otrzymał. I zda się obliczać w sumieniu poety niedopełnienia wszystkich strun na gęśli, przez Boga darowanej. Żonglerzy i tu jeszcze, jak na świecie, pasą bardziej oczy niż dusze. Pieśniarz bosy, który za życia giezła się jeno dorobił i o niebieską nie troska się zawczas nagrodę: już gra, już śpiewa; sobie i Dziecinie. Gędziec kładzie dłoń poważną na strunach symfonii: jasną harmonią lazurów i tęczy grają kolory tu same.
Wraz z towarzyszami klęka reszta goliardowej familii: linochód w blaszkowym stroju rycerza z żerdzią popisów w ręku; siłacz wielki i gruby jak święty Krzysztof; gadkarz przepołowiony w podłuż na kraśną i zieloną połacie człeka; kuglce z mądrymi psami; rybałtki o malowanych twarzach i z niedźwiedziem swoim płowy poskramiacz znad Odry: zgoła tota joculatorum turba!
Tuż za nimi klęczy na obrazie i mnich sam z paletą i pędzlami w wyciągniętych dłoniach, cały w doznanym widzeniu oczu i tych dłoni - jak rankiem u żywego kamienia.
Zaś na samym przedzie obrazu, w postaci i doskoku capa, skoczek Bakchowy do wzdętej wargi nad bródką przykłada oto gorliwie organkową fletnię Pana...
Tu, w gwałtownym z nagła zaniepokojeniu sumienia, zatrzymały się myśli mnicha. I zgasło widzenie obrazu. Z zadumy jak ze snu ocknięty począł się brat trwożnie oglądać poza siebie, przepatrując ogród cały, wszystkie jego ścieżki głuche.
Nazbyt bo dobrze, i zgoła bez wiedzy, a z niesamowitą wyrazistością, wywołał z pamięci postać j e g o. Zda się woń bydlęcą jego kudłów capowych czuje w tej chwili i słyszy nieomal much bzykanie nad nim.
Takim jawił mu się wówczas po nocy, gdy z ogrodu bram wylegały na gościniec zbiegłe od rodziców żaki. A po przelocie tego żurawianego klucza dusz tułaczych w oćmę księżycowego blasku wystąpił na gościniec on sam. Szedł wolno, wielki jak koń, kolebał tłusty zad na skokach i radach kozła; a tak stąpając, na fletni przygrywał sobie. Wyprowadzał w światy trzodę swą błędną on sam - w postaci własnej: Zły pasterz.
Tak było wonczas po nocy.
A gdy tu, w klasztoru ogrodzie, śród słonecznego roziskrzenia kwietnych i motylich barw, wraz z mnichem i kwiaty same zdały się nasłuchiwać muzyki jakowejś - nie rybałtowe gęśle rozlegały się tu snadź, lecz jego fletni głos! A gdy wraz z mnichem zamyśliły się na przedwieczerz i kwiaty, gdy wydało się duszy samotnej, że jest jak kwiat miodu pełna, gdy coś dobywało ją z pąkowych zatuleń, jak te róże w sadzie, i ku Stworzeniu sprężało ramiona mnicha. - Panowej fletni był to pewnie czar!... I uwodzenie.
Oto nagły w tej chwili szelest, stuknięcie i plusk w ziemię miękką przerażeniem wstrząsa mnicha. Opodal słychać drugi - trzeci - szmer i plusk taki... Skokówże to czyich wybijany w miękką ziemię takt? czy źrzałe jabłka osuwają się z gałęzi w ciszy letniego wieczora?
Dziwnie swawolne rytmy wybijają te ziemi odgłosy! w taniec ciało proszą. Dziwnie taneczną zda się ta gędźba jego - gdy w zadumę letniego wieczora, jak w tęskliwość organowych dud, radość nagle wyskoczy - i pląsa skokami Pana. Istna serc młodych muzyka.
Więc słyszy ją znowuż?!... Słyszy w tej oto żywej chwili one fletnie Pana z gościńca porywów młodych:
Factus de materia
cinis elementi
. . .
Kapturem i dłońmi na uszach zagłusza mnich w sobie słyszenie wszelkie. To jedno wie już tylko: że z onych to elementów zrodziły się i jego obrazy nowel A i Najświętsze na nich Oblicze... (jakże się cieszy diabeł, jak pląsa tu wkoło, na fletni przygrywając sobie!....).
Goliarda i żonglerów duchem, a młodości za nimi porywem usidlał go szatan.
Nieprędko odróżniły uszy pod kapturem, czy jabłonki w sadzie zaszumiały znów na wtóre tchnienie zachodu, czy też sygnaturka zagrała tak szelestnie w oddali. Nie zerwał się z klęczek, by jak trzeba zejść z braćmi do krypty. Przytrafiło mu się to po raz pierwszy w życiu powołania. Wytrąciła się dusza z obserwancji dnia powszedniego i z zatajonym jakby urągowiskiem widzi, słyszy ciało swe tam wśród braci. I baczy z daleka: na tę powagę kołatów, z jaką zwykli bracia zstępować gęsiego do krypty; na to sadowienie się ich po stallach w rozruchu - po kilkanaście razy na dobę - uroczystym; na wychylanie się podgolonych głów z wiankiem włosów na ciemieniu i głuche zawieszanie oczu na obrazie ołtarza.
W rudym blasku lampy oliwnej czerni się tam, na deski pozłocie, surowa Matka kalwaryjskich boleści z wargą ściągniętą w podkowę jakby z pogardy dla zbirów Golgoty. Wznosi ramię groźne; a tych palców przydługich nachyleniem - z głębi ponurości swej - błogosławić jednak raczy: Bogarodzica!...
Szumi pod nią fala przesmutnego pacierza, jęczą, zda się, i wzdychają mury klasztoru.
Wtórują temu kawki u dzwonnicy.
Rzekniesz, dzwonu samego tony, że smutną snadź ręką, w rozpamiętywaniu Męki Pańskiej ze spiżu dobyte, kołują wciąż u wieży na kawczych skrzydłach smętu - dzwonu samego tony!...
I kraczą...
"Krew! krew!... zalewała oczy Chrysta na krzyżu: ty swoje przysłaniasz kwiatami, by nie widzieć kalwaryjskich życia dróg!..."
"W cierń! w cierń!... na czoło swe zamienił Chryst każdy życia kwiat, odtrąciwszy pokusy szatana!..."
Zawodzi w krypcie nad graduałem głos śpiewaka przodowny. Zaś po stallach mnisze brody żują swe litanie głuche...
A kawki u wieży kołują wciąż...
- wszystkich smutków duszy kiry uskrzydlone!...
- kalwarii samotnych płaczki rozżalone!...
"A! - a! - a! - a!... A! - a! - aa!..." - donosi z krypty mnichów chór wysoki.
I dudnią organów basy tym przyjękiem lamentacji:
"Zmiłuj się nad na-ami!..."
Dziwnie wąskie w tej chwili i sine wargi mnicha dygotały w takt pacierza niemą już suplikacją. Tym gorliwiej modliły się dłonie, jakby uchwytu jakiego szukając przed sobą - by na ślepo już zgoła okalać jakowyś kwiat u ścieżki, który pod te ręce przypadkiem się podchylił. Tak matka grzeszna w klęczniku gdy się jej dziecko cudzołożne i w czas modlitwy naprzykrza, ogarnie tę głowinę, przychyli ku niej czoła i tym gorliwiej zaszepta się w pacierze: "Zmiłuj się nad nami!..."
Ścichła krypta. Nawet kawki zamilkły wykrakawszy swe poruszenie. I znów te kołaty, to mnisze zarojenie się w murach, te gęste dreptania chodaków po schodach i korytarzach wszystkich. Odrywały się raz po raz w ciszę czyjeś kroki: chłonęły mury każde to życie z osobna - w samotnictwa przedgrobowy schron. Ostatniej stopy szmer u takiego progu użalił się chyba echu tej ciszy grobowej. Bo klasztor zamarł już cały.
Brata Łukasza w ogrodzie ogarnęło w tej chwili to ostatnie, nieludzkie już przerażenie samotności przed grozą idących smutków. Ledwie porwał się oto ducha zamierzeniem na rzeczy nowe, a stargał wraz ostatnie swe spójnie człecze: wytrącił się sam w kacerza jakby oddaleństwo i nęk.
Tą nagłą omartwicą murów jak gdyby równie przerażone porwały się znowuż kawki u dzwonnicy. I kraczą...
Jął się brat Łukasz tak dziwnie słaniać i przeginać pośrodku ogrodu, jak gdyby ciałem borykał się w tej chwili z ucieleśnionym już oczom jego potworem smutku. Szatan, odmieniwszy snadź nagle postać kozłonoga, dopadł go wreszcie upiorem. Oto zatrzepotał się mnich niczym ptak pod łasicą i runął na wznak- odchylał szyję.
Acedia upiorzyca obejmowała mu pierś skrzydłami wampira.