Otoczyć kazał król rynek cały i rozjąć panów przez straże, a turbować ich mocno za nieposzanowanie świętego Floriana, którego odpust był dzisiaj. Z kilku powalonych zwłóczono zbroje i macano rany; że zaś nieważne okazały się wszystkie, zostawiono ich na placu - kobietom na wytkliwianie się; opatrunki i coś lepszego potem. Tak mówiły do pani płatnerzowej straże gburne, powracając na zamek.
Ona bo była wszędzie: rządziła się na rynku jak ta gospodyni miasta.
Żonglerów jakby kto na sto koni wsadził; każdy z nich, gdzie mógł, nos wtykał, patrzał, wąchał, przyglądał się i zacierał łapy. A rzecz, widzianą tak osobiście, wyogromniał sobie - i już prawił w duchu, już myślą w innych gdzieś grodach opowiadał ludziom szumną awantiurę rycerzy w obronie Muz i poety.
Goliard miał wciąż jeszcze w uszach te łomoty mieczów i plugawe przekleństwa rannych rycerzy - zaś krwi widoku całkiem już nie lubił. Więc był bardzo zgnębiony tym wszystkim i cierpki duszą. Stoi Przed nim najdzielniejszy z obrońców jego: pan, który znalazł się na rynku nie orężnie, w stroju odświętnym, a gołymi garściami miecz zdobył i nim goliarda zasłonił. A teraz oto ranę na lewym ramieniu pozwala kobietom opatrywać sobie. I by nie słyszeć z bólu, zagaduje:
"Opowiadaj o sobie: gdzieś bywał? skąd jesteś?" To butne wyzwanie, niby spotkanego gdzieś na gościńcu, nie podobało mu się wcale. Nie chce jednak zrażać do się wybawcy swego. Więc popatrzał nań uważnie i jak gdyby odgadnąwszy coś niecoś, powiada o sobie:
"Pięćdziesięciu królów ziemie schodziłem." I trafił: jasne, gołębie wejrzenie spoczęło na nim. "I ja również! - słyszy głos jakby uradowanego dziecka. - W błędnym rycerstwie zjeździłem, by rzec słuszniej... Ty zaś skąd jesteś?" "Z gościńca" - mruczy goliard. "Ojczyzna szeroka!"
"Wielce gorzka dola nam, wagantom, gdy do tej Innej jedynym już tylko nawiązaniem te waśnie o nas po rynkach." "Więc czemu powody dawasz?" "Bo prawdę mówić mniemam!... Nieprawdy moje piękniejsze, ale o nie nikt tu nie stoi. Prawdy w żalu - bardzo gburne. Rzeczy grube każdy z nich usłyszy i pojmie - stąd sprzeczki. Zgiełk wnoszę w miasto, chociaż przychodzę opowiadać rzeczy najcichsze. Daruj mi, panie, zamęt, jaki wszcząłem, i tę ranę twoją. Dziękujęć za życie, któreś mi dziś przedłużył."
"Daj ci, Boże - na lepszą dolę." Uważnie przyglądają mu się te oczy dobre. "Za bękartów jakiego rycerza błędnego gotów bym was uznać, waganty, spotkawszy gdzieś na gościńcach świata - za liczne jego potomstwo z Cyganką może. Rozmaite bo sztuki umieją Cyganie... Duch zasię po ojcu w was pewnie... A i niedumne wy zresztą jak bękarty."
Czuł goliard, że i w niego tu coś trafia; żachnie się tedy:
Kędyż więc pójdę? gdzie się podzieję? co tymi czasy uczynić z sobą mam?! gdy panowie duchownego i rycerskiego stanu stracili dziś doszczętnie serc swoich ciekawość bezkorzystną."
"Pluń tedy na ich korzyści - i chodź ze mną"
"Dokądże to?"
"Szukać Graala."
Goliard w zdumieniu aż w tył odstąpił bacząc zezem: czy gada doń człek przy zdrowych aby zmysłach? Widzi: bary jak u niedźwiedzia, że ta główka rycerza na nich maleńką się aż wydaje - właśnie jak u niedźwiedzia; oczy zaś równie małe, niczym w futrze tamtej bestii srogiej - i dobre; nie można powiedzieć inaczej: dobre! Odgaduje więc w nim raczej wielki upór myśli, przydatny żołnierzowi, niźli zmysłów niełady.
Odczuwa żołnierz w goliardzie wielki niestatek chęci wszelkich - jak to u poety - a wraz i chytrą przenikliwość klerka w jego spojrzeniu. Oto spod kaptura dobywa się baranim śmiechem ten szyd niepowściągnięty: "He, he! - graalowe szukanie!"
I przypatrują się sobie oczami tak odmiennymi.
Aż goliard przerwał to milczenie, trybem klerków, którzy od szyderstwa w oczach do mądrego odęcia się tak łatwo przechodzą.
"Wyczerpuje sam czas wierzenia człecze" - powiada pociągając dłońmi po wisiorach kaptura niczym po bokach brody.
"Niewyczerpana jest wiara w sercu, które samemu sobie wierne pozostaje - jak chce pierwsze przykazanie graalowego szukania."
"I o tym wiesz już, panie?"
"Od was to wiem, poetów - i zamknąłem w piersi."
Markotnie coś się stało goliardowi, poskrobał się po kapturze.
"Mimo to nazbyt zawierzyłeś, panie, dzisiejszej opowieści żonglera."
Kułaczysko jak oklepiec chwyciło goliarda za ramię i zatrzęsło nim - nie z gniewu, widać, lecz z alteracji nagłej.
"Jakżebym ja nie miał zawierzyć żonglerowi?! Tyś goliardzie, człek mądry: posłuchaj i zważ...
I nad tym grodem jest zamek, i w nim królowa najpiękniejsza. (Możeś już słyszał co o niej? Nie?!) I jam jest rycerz straży - straży grodzkiej - u króla mego. Sprawowałem nieraz straż i na pokojach: wysztywnion i skamieniały w słup - jak trzeba. A z sercem rozłopotanym pod zbroją, przed oczyma pani, która tak często, tak bardzo często przebiegała przede mną: liczne miała sprawy na pokojach swoich. Jeszcze dziś słyszę te jej nucenia z dala, te szumy płaszcza, te szelestki i stąpania miękkie, gdym stał tam wysztywnion i skamieniały w słup - a coraz to bledszy i bledszy przed uśmiechem pani. A przedsię nikim byłem dla niej, kamieniem u muru, patrzącym bywało i na ramiona jej nie osłonięte wcale, i na pierś otwartą... - na nogi przymykałem oczy ku zdziwieniu pani: bo to był znak życia we mnie jedyny. Nie wolno nam, straży zamkowej, przemawiać do nikogo na świecie, oprócz króla samego. Zabawiało to panią przystawać przede mną z pytaniem: czemum taki blady, i baczyć na milczenie moje, oczyma zgadywać odpowiedź niemego; a dotykać rozmaicie zbroi mojej: niby czym człek żywy, czy głaz... Jeszcze dziś widzę przed sobą te rozchylone usteczka, oczy pod rzęs zatuleniem i ten uśmiech na policzkach, gdzieś tu, koło dołecz...! - gdym stał tam wysztywnion i skamieniały w słup, i coraz to bledszy, i bledszy przed tym uśmieszkiem pani... Aż zwaliłem się ciężko do jej nóg w rynsztunku całym - a chłop jestem duży. Nie dopuściła pani, abym sczezł z tej tęsknoty... Więcej nie powiemć, goliardzie. Bo i nie godzi się więcej powiadać o kobiecie rycerzowi... A teraz zważ: i ja zastawiłem miecz, aby płaszcz strojny kupić. Zważ dalej: i na tym zamku padł nocy niedawnej rycerz jakiś. (Może ci już opowiadano o tym na mieście?! Co?!) Wiedz tedy: ja go zabiłem na zamku komnatach, bowiem uchybił czci mojej pani." Hę?!" - goliard odął wargę.
"A teraz powiedz, mądry goliardzie: jakżebym nie miał zawierzyć opowieści żonglera? Krwią nabiegały mi oczy, gdym go słuchał w piekarni. Nie o mnież to? nie o mnie opowiada żongler? - biło mi wciąż w skroniach... A te żywe kamienie po kościołach teraz dopiero tłumaczyć mi się zaczęły swym duchem: leżą na grobach jak graalowe pątniki, które celu nie doszły, powalone w podrożu. Zaś ta na ich licach frasobliwość wieczna - żywe to wyrzuty sumień naszych: "Gdzie dążenia twoje?!" Obejdę wszystkie kościoły grodu, odszukam kamień taki i będę przed nim bił i bił czołem, aż chyba tę głowę nędzną roztrzaskam. Bo w jakież dosyty, w jakie zażywności, w jakie rozkosze ugrzązłem ja, bracie?! I w jaką pogardę dla się? A i w zbrodnię ponoć na pokojach królewskich? Im wyższe, im zażywniejsze te progi kochania, tym pewniej cudzą lub własną krwią zbroczyć je z czasem trzeba. A i mózgiem swym chyba. Bo o te progi łeb swój chyba rozbiję w pogardzie dla się! A dowiodła mnie do tego ta służba w straży: te dostatki, te piękne stroje, te kobiet bliskości nie ustające... Nie tak to za dobrej młodości bywało!... Ale gdy mi trzeci już koń padł (tu łzy zmąciły mu nagle słowa), gdy już trzeci koń pode mną padł w rycerstwie mym błędnym - a familia już więcej pieniędzy dawać nie chciała - wonczas w tej biedzie, w tej trosce bezradnej dałem się królowi do straży."
Szczere było ponoć to wszystko, razem z tym żalem do familii, bo załzawił się, spotniał jeszcze bardziej i zwiesił ciężko tę głowę stroskaną. Goliard odparł oburzeniem wielkim:
"I taki nawet szuka swego życia i sumienia w żonglerowej gębie! Toć i zwierz jaki na woli, w całej gorącości żądz swoich, piękniejszy chyba od bestii, jaką niedźwiednik oprowadza po rynku za kolec w nosie. A żaden żongler na świecie innych ludzi nie pokazuje po piekarniach - kobietom na wytkliwiania się tęskne i urabiania dusz swoich wedle takich wzorów. Więc nie bądź jak one!... Ilekroć nam się przytrafi zasłuchać w dolę czyją, ogarnia nas zawsze to zdziwienie, jak krewne, jak bliskie, jak zrównane nieomal są wszystkie dole człecze chocia pod różnymi gwiazdy i horoskopy."
Nie śmie rycerz przeczyć słowem mądremu klerkowi. Ale tą główką na potężnych barach potrząsa wciąż spornie.
"Nie równa życie nierówności człeczych. A naszą dążność czy niedotrwanie jeszcze nam i przed śmiercią wypłacić zdoła."
Tu już goliard białka oczu wytrzeszczył na niego; a palcem to na się wskazuje, to na niego, i z powrotem znowu: "Jaż to prawię gromko do ludzi czy on w cichości do sumienia swego?..."
I zdjęło go wielkie zawstydzenie przed tym wyznawcą słów Muzy niczym przykazań Pańskich.
On zaś ujmuje go pod ramię i zwierza mu się dalej słowem ciepłym:
"Omierzły mi do cna czcze drużby rycerskie: ich gawędy puste i swary całkiem głupie. Z mądrym chcę przyjaźń zawrzeć: z tobą, goliardzie. A i ty przyjaźni szukaj, przyjaźni wiernie się daj - jak chce drugie przykazanie graalowego szukania! Mnie się daj: jać sprostuję dumę, jać zagrzeję w piersiach wiarę stygnącą, ja cię powiodę!"
"Dokądże to niby?"
"Na szukanie Graala."
Goliardowi chciały zrazu opaść ramiona.
"I czegóż to żal ci jeszcze? Jakich to nadziei obietnice zostawiasz po grodach? Sameś mówił: nikt was dziś słuchać już nie chce - poetów; nie masz w sercach mężów ciekawości bezkorzystnej. Więc jaka na cię dola czeka? Szwendać się w głodzie po ulicach miasta? Lub może mieszczanom się dać: ich żonki i córy słowem Muzy gzić? żakom języki w gębach rozwiązywać?! Lub może na rynku swarzyć się wciąż z narodem? Nie zawsze znajdzie się taki, co cię obroni. Zgniotą cię wreszcie na rynku rycerzy tarcze i wdepczą w bruki mieszczan stopy... Hańba wahaniu twemu!... Bo tak nędzny koniec na cóż to pomieniać ci teraz wolno? Pomyśl: na szukanie Graala! Ą czymżeś ty żył - nie na ulicy, nie na rynku, a w cichościach swoich? - czym, jeśli nie wiarą poety w Graala? Tak ja o tobie mniemać muszę... Hańba wahaniu twemu, goliardzie!"
"Jaż to - myśli goliard - prawię gromko do ludzi czy on do sumienia mego?"
I to ramię jego, w porę przecie powściągnięte, jęło wykonywać teraz gesty dziwnie nijakie: owszem, przytwierdza - ale się zastrzega! - przytakuje - a jakże! - jednak coś tam...
Kręci niepewnie miękką rączką. Twardy niedawno pognębiciel słowem narodu na rynku, giął się teraz i zwijał, i wykręcał ni ten wiła bez kośćca: wymknąć się jakby chciał - przed mocnym nastawieniem prawdziwości cudzej.
Ale za ramię pociągnięty pokroczył. Stąpał nawet mocno, nie własnej jednak determinacji mocą. To jedno jeszcze tylko zdołał powiedzieć od siebie:
"Baśni żonglera w piekarni nasłuchałeś się, panie, a i poetów, widzę. Nasze słowo nie święte. A gęśle to już nigdy prawdy nie głoszą,"
Tak rycerz błędny i wędrowny poeta wyruszyli na szukanie Graala.