Powolny jak żółw i jak pień niemy linochód, melancholicus w kunszcie swoim, przekładał tymczasem górą na linie swe nogi pajęcze. Czynił to ze statkiem i bardzo roztropnie. Więc rychło uprzykrzyli sobie ludzie te sztuki pedanta. I rozwałęsali się po rynku. Dalejże kuglce na swe pomosty i nuże znów skakać przez obręcze, ognie łykać, podkowy łamać - co który umiał.
Z tego nieładu wszystkich spektaklów naraz i rozpierzchliwości widzów starał się skorzystać gadkarz: skoczył żwawo na swój pomost i wabił ku sobie cwanymi minami. Że zaś dzisiaj wszystkie już gadki, by najsprośniejsze, zdążył opowiedzieć ludziom, a ich szczodrość spod chudej była fary, więc pozazdrościwszy żonglerom w piekarniach, umyślił i on tu swoim ludziskom na rynku opowiedzieć romans - nie rycerski żaden, a grodzki: każdy rad wysłucha powieści prawdziwej, zwłaszcza gdy opowie rzeczy całkiem świeże.
Tedy gadkę swoją tak chytrze grodzianom wykłada, że choć wyśmiewa wszystkich, każdemu się zdaje: "O sąsiedzie gada!..." Więc słuchają wszyscy i wszyscy są radzi: "Ten bo z życia bierze!..."
Siedzi gadkarz na pomoście, dzwoni sobie nogami nad gromadą ludzi - i prawi. A coraz to niecierpliwiej szyję bokiem ku swej czapie wyciąga. "Datków coś bardzo niewiele!" Więc skrzywi się i przerwie opowieść ciekawą. I już tylko w milczeniu nogami nad ludźmi wydzwania wytrzymując na swej wardze spojrzenia ludzi.
"Nie dasz groszy żaden sknera?!... Diabli wezmą bohatera! Już się śmierć na niego czai..."
Mieszczanie ze śmiechem, ich żonki z nadąsaniem dorzucą przecie coś niecoś do czapy.
I powieść gładko się dalej potoczy: "Że zaś po miastach skąpo, jak widać, jest wszędzie, na weselu tej panny wołu więc nie będzie! Ale dobra pieczeń zawszeć się usmaży..." I żongler o tej pieczeni długo, smacznie gwarzy.
Aż skończy i zbierze aplauzu oklaski.
I ten nie chybiał powołania joculatora: wypogadzał twarze, ścierał smutki z oblicza świata: z widnokręgów ludzi swoich.
Tak myślał goliard, snując się po rynku. I marząc pewnie w skrytości, by choć raz jeszcze, raz jeden bodaj tylko! - jak to dawniej bywało - móc stanąć przed zacnym gronem oświeconych. Tymi słowy powitałby ich z ukłonem od proga:
"Wędrowny poeta sercom szlachetnym cnej radości przysporzyć pragnie..."
"Witaj!" - odrzeką. "Salve!" - dodzwonią czarkami.
I posadzą u stołu, zasłuchają się w słowo, opuszczą w skupieniu oczy na swe brody poważne.
Ale nie było progu takiego w mieście całym. A czynił przecie wszystko, co trzeba: i na rynku się pokazywał, i na kanonię zachodził wykręcając szyję ku oknom wszystkim, i u studzien przystawał jak należy - z ramionami skrzyżowanymi na piersiach i gęsią zwisła w kułaku. Nie zbliżał się doń pachołek żaden, żaden nie doskakiwał biegacz z zaproszeniem do panów. Na rynku zgiełk tylko odpustowy, po ulicach cisze: ledwie mniszych chodaków gdzieniegdzie kołaty i te dzwonki a sygnaturki klasztorów dziesięciu - kłótliwe w zgiełkach tonów, nie zestrojone wcale w miasta górną nutę - jakby na zaświadczenie, że i życiu tu samemu brak wszelkiego zestroju na rejestrach wyższych.
Więc gorycz powoli napełniała mu serce; już nie o to nawet, że nie pokarmiono go dziś nigdzie, lecz że mury w tym grodzie ponure, posępne kościoły... Dziewcząt na ulicach niewiele widać, a które się pokażą, nieładne są chyba, bo w oczach ich nie ma tego płomyka wrażliwości, który w naszych duszach zapala nieraz i najlepszych myśli światło.
A może po piekarniach biją w tej chwili wszystkie serca czujniejsze w tym mieście?
Zgadł chyba, bo niebawem tłumy wielkie wysypywać się jęły z niejednej bramy i wypełniać ulice. Jeszcze nie przybladły rumieńce ciekawości na policzkach kobiet, jeszcze nie przygasły ich oczy rozżagwione. Mijał je z żalem do ludzi, w kapturze ukrywszy się przed nimi. Aż go w tym osępieniu zagadnęli żonglerzy na ulicy: czemu tak bezczynnie po mieście się wałęsa, gdy zarobku dziś przecie pora.
"Kędyż pójdę? - odpowie im. - Nie spuszczają się już dla nas zamkowe mosty, nie otwierają opactw furty, nie czekają na nas u biskupów ławy i misy - nie biją już na nasz widok serca mężów duchownych i świeckich. Rynki gawiedzi tylko pełne, piekarnie niewiast próżnych..."
Odepchnęła wraz żonglerów ta pycha, na dnie goliardowego serca zawsze ukryta, choćby pod najskromniejszym osmuceniem twarzy. Takiego lepiej i w smutku poniechać - nie poradzą tu nic towarzysze.
Oto na chłodne ich milczenie podejmuje wreszcie spod kaptura swe oczy sępie - i pyta:
"Nie prawdęż ja powiadam, panowie żonglerzy?... Czymże było niegdyś wielkie imię wasze, które od jocus - gędźby - na igrę się wywodzi, a więc Apollinowego jest rodu? Baczcież! toć urągliwość mieszczan wasze gęśle mówione za jedno dziś waży z kuglców butlą, kulą i nożem. Co mówię! toż oni rzecz naszą za lichszą snadź mają, bo gdy się kuglcami i gadkarzem na rynku cieszą, naszym gęślom cóż to zostawili dzisiaj?... Owo żakom grodzkim języki w gębach rozwiązywać, zanim się w tych głowach myśli nawiązały, i mieszczki gzić! Powiedzmyż to sobie raz, panowie...!"
Milczeli żonglerzy, nieufnym zezem spozierając na goliarda. Więc on jakoś smętnie opuścił oczy, w ziemię je wbił i gada jakby do siebie już tylko:
"Zepchnęły nas czasy na rynki, między te mieszczany gorzej niż oziębłe, bo pełne niemej przedrwiny ze wszystkiego, co nie jest z ich trybu powszedniości. Na schyłek nam pono idzie, towarzysze! Jakby nie wszystkie trzy parki żywota były już z nami. Bo prawdziwie, po tych włóczęgach dziś naszych z grodu do grodu wałęsa się z nami ta jedna już tylko: Lachesis, zalotnica-żebraczka, obracająca koło rybałtowych dni! I to powiedzmy sobie wreszcie w oczy, panowie...!"
Goliardowe słowo spadało bo zawsze między ludzi jak młot, na wstrząśnienie myśli i serc oburzenie. Ale tego było dziś nad miarę wszelką! Żachną się zgodnie żonglerzy:
"Pychy nazbyt wiele ma w sobie ta żebraczka twoja."
"A znasz ty, laiku jeden i drugi, ostatnią tarczę oświeconych?!... Komy będę jak pies, przed czym mi dusza pokorę nakaże."
"Więc idź do kościoła."
"Pójdę!..."
Łzy chlupnęły znienacka w tej przekorze goliarda. I zatrzymały towarzyszy - kamrat bo z goliarda dobry zawsze bywa. Może by tak podzielić się z nim zarobkiem z piekarni? Że też w tym zatraconym mieście nie masz słuchaczów i dla poety!...
Ale spoglądali nań mimo to nieufnie - Muza, myślą, jest kochanką prostotliwych; niech klerk pilnuje damy Filozofii, gdy nie pilnował kościoła. Poeta bo oświecony na to tylko nieco barw życia w sztukę swą nagarnia, by niepokoje w sercach rozczyniać, ockniętą myśl porywać hardo na świata łady i dzierżce! Zacniejsza, Bogu i ludziom milsza jest nasza sztuka żonglerów: ciekawą mnogobarwność świata w piersi brać i głosić ochoczo każdemu, kto słuchać zechce; a więc nie po łacinie, oświeconym tylko, lecz mową i sercem pospólstwa... Błogosławiona niech będzie nasza dola wszelaka, skoro w torbie włóczęgi przynosi ludziom to rozsiewne uradowanie się życiu: opowieść!
Lecz te racje swoje woleli nieufni żonglerzy zachować dla siebie. Odezwać się? Wiadomo: klerk mądry! - tylko pomyli czucia. Milczeli tedy upodobnieni sowom, które i są, i wolą być za dnia ślepe, bo jeszcze przyćmiewają oczy.
Postawszy tak czas jakiś z goliardem na ulicy, rozeszli się wreszcie w milczeniu - każdy za swojej igry koleją i losem.
Żonglery tedy między kobiety, które ich teraz rozchwytywały po wieczernikach. Kto gębę sprawował, gardła nie żałował: pił za długie posty! Piłby przezornie i za posty przyszłe, gdyby tu i ówdzie jaka pani grzeczna nie prosiła na lepsze wywczasy: do alkierza swego. Wypyszniał się tedy wagant i na bogatym łożu.
A i tam nawet żonglery zacne dopilnowywali sprawy kamrata, który dziś nic nie zarobił, bajać kobietom różności o Muzach i o goliardzie. Niejedna z kobiet jaki wiersz goliardowy o Amorze przypomniała sobie (trafiają bo się po grodach i oświecone Panie).
Urastały w honorze Muzy po alkierzach, a z nimi i poeta; ale na honorach dla nich zawsze się ponoć kończyło.
Goliard snuł się po ulicach grodu. Poniechanie jest gorzkie.
Bardzo gorzkie czasem. I żal życia, i żyć już nie wiadomo po co. Za każdym progiem, zda się, szczęście samo pieści ludzi miękką rączką, wagant jak pies bezdomny o próg każdy się ociera - i przeklina dolę swoją. Nie żeby głodny był znowuż tak bardzo, ile że... "Nie łkajże, człeku, na ulicy!"
Kto zgadnie i powie, jakie to szczęścia przeciche roją się po głowie waganta? Jakich tęcz wianki splatać on gotów na te bodaj progi, po których wbiega oto z pośpiechem jakaś drobna stopa, już o chwilkę całą zapóźniona, ku swemu szczęściu?... Tyle doli wszelakich, tyle życia człeczego nagęszcza się w mieście!
Przysiadł gdzieś na progu, ni to pątnik zziębły u cudzego pieca. Jakoż z głębokiej sieni pod beczkowym stropem powiało nań chyba życia samego ciepłem serdecznym.
"Pobłogosław, Boże, wszystkim statkom i umiarom dusz!" Roił.
Oneż to rojenia niepohamowanej głowy - które poesim rodzą - oneż to wytrąciły go ze spójności katolickiego świata. "Pobłogosław, Boże, rządności serc człeczych..."
"Nie łzawże się, klerku, coram publice! - patrz, oglądają się za tobą."
Tak więc poszanowanie dla swej szaty oświeconego ustateczniło go na koniec. Jak ocknięty oglądał się wokół. Domek - widzi - coś bardzo mizerny! To otrzeźwia go nieco. Ale gdy pod czołem zajaśniała już rozwaga, w sercu smęt się wciąż jeszcze rozżala i gra w piersiach za rybałtowe gęśle same:
"Łzy za szczęściem na wydeptanym progu człeczej troski może - waszych to może zarojeń niedolę błogą? piękna jeszcze jedną ułudę - oto co znalazł wędrowny poeta u nędzarzów bramy. Znalezione zwraca. Zaświadcz, Muzo, ludziom tego domu pozdrowienie waganta...!"
Dobył zza rękawa pióro i inkaustu flaszę, pisze coś szybko na karcie. I przywiesza ją potem u kołatki bramy - za votum włóczęgi, za wianek spleciony z onych kwiatów, których dla garści równie ponoć nie ma - jak szczęścia samego na świecie.
Za czym, pogodniejszy już o wiele, poszedł dalej. Obył się dziś i bez słuchaczów oświeconych. Prostotliwym pieśń swoją podrzucił pod progi. Zasię datków od biedy człeczej nie wziął przecie. Sam szczodrym był.
Toteż i głodu nawet nie czuje już wcale. Pogwizduje sobie.
Dobra myśl dobre przywabia do nas trafy. Oto czyjeś ramię - życia samego wiankiem - spadło znienacka na szyję goliarda. I zawlokło go sprzed ócz ulicy do bramy, wraz zatrzaśniętej. Skoczka to była z wielką, księgą pod pachą.
"Masz!" - wtyka mu w obie ręce ciężar swój.
Nieprędko połapał się: co, gdzie, jakim cudem się dzieje. Aż się powoli rzecz cała wyjaśniła: w tym mieście - jako żywo! - Horacy się znalazł i już go dziewczyna z rąk czyichś wydębiła dla niego. Gdy pierwsze zdumienie minęło i na karcie w tytule stwierdzić się wszystko dało, goliard niewdzięczny, zamiast podziękowania, wyrzucił przed się kułak gniewu:
"To ogłupiałe dziś syny i dziewczynie w zalotach oddadzą - ojców skarby takie!"
"Nie każdej pewnie."
Jęła poprawiać włosy nieco rozwiane. A w tym podniesieniu głowy powiada doń jakby z góry:
"Od pół roku o niczym innym i we snach nie gadasz! Masz go wreszcie samego. A trzymaj mocno, by ci go nie wydarł jaki mnich przepisania chciwy lub jeszcze chciwszy spalenia."
Do goliarda przystąpiły tymczasem inne myśli, już nie do książki odnoszące się pono.
Skierował ku niej podejrzliwie białka oczu.
"No, i bywaj! - zakręciła się na pięcie - bo się śpieszę! Zaś to kapturzysko..."
Wystarczyło tych zwiewnych paluszków pomuskanie prędkie, by się zmylił zez goliarda w spojrzenie nieco milsze. Oboje oprą Horaca szanownie w kącie sieni, by się nie przewrócił. I dopadną do się piersiami.
"Żaden tak całować nie potrafi!" - pomyślała dziewczyna.
Ale tyle tylko, że się nacałować zdążyli, bo do bramy dobijają się już oto niecierpliwie zalotniki: obecna dziś w grodzie młodzież rycerska. Więc się śpieszy skoczka, bowiem przyobiecała im zatańczyć po raz drugi - na pokojach gdzieś pańskich. W pośpiechu już nawet nie całuje, a uderza wargami w policzki goliarda, by nie smęcił znowuż z tej przyczyny.
I wyszarpnąwszy nagle coś niecoś z mieszka, wtyka mu to w rękę, by podjadł sobie gdzie nareszcie: książka nie nakarmi go pono nazbyt suto - a nie poety rzeczą uganiać się po mieście za kęsem lada jakim.
"Nie czyń mi tego!" - syknie jak ukąszony. I natargnie z powrotem kaptur - przed ludźmi pewnie.
Bo skoczka otworzywszy bramę, wyskoczyła na ulicę. I daje się nieść brukom: podbijać, rzekniesz, kamieniom swe kroki prężne.
"Żadna tak stąpać nie umie!" - pomyśleć musiał goliard mimo osępienia.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, kroczyła szparko młódź rycerska cała.
Nie wszystka jednak z przytomnych tu dziś na odpuście. Innych bardziej dziś pono zagrzewało wino, bo oto ciągną z daleka z wrzawą na pół miasta.
I widzą: na kamieniu pod murem przycupnął jak kruk nad księgi szkarłatem klerk w czarnej szacie - zaczytał się pilnie, opadają na karty wisiory kaptura. Ą ich krzyków nad głową nie słyszy, zda się, wcale.
Więc się przypatrują temu ptakowi, który z wagantami spadł dziś na ulice grodu.
Rozkraczył się nad nim z rękoma na biodrach jakiś młody snadź władyka nad strażą i przygląda mu się jak zaciężnemu. Chłopak jest giętki jak wąż w swej kolczudze srebrzystej, a te mięśnie, rade życiu, grają mu gdzieś koło barków jak pod futrem młodego zwierza; prężny się widzi niczym skoczek, nawet w tej postawie butnej.
"Pozdrowienie Muzom!" - huknie nad głową goliarda.
"Niech opromienia młodość twoją, piękny panie." A on wraz do kompanii swojej:
"Człek, widzicie, towarzyski: w terminach odpowiada żwawo. Chodź z nami pić, poeto! U czoła stołu posadzimy cię, jak to za ojców bywało. Będziesz nas chwalił przy gęśli."
Goliard spokojnie kartę odwraca na znak, że się nie kwapi.
"Moja Muza na wasze rycerstwo nie patrzała, a sławić opojów nie będzie."
"Zadziornyś?!... Nawet wtedy, gdy o zarobek idzie? Lubię!" - Trzepnie go łapą w plecy.
"Poniechajcie mnie, panowie. Mam tu zacniejsze towarzystwo w ciszy."
"A nam się twego zachciało!... No, wstawaj, gburze! Ruszaj się?" - Poczną go trącać mieczami.
I uprowadzili ze sobą. A śmieją się i drwią z księgi, którą dźwiga pod pachą.
"Gdzie ducha skąpo, tam dufności wiele - odgryza się goliard w ich hałasie, - I nie tak za ojców bywało."
Ą gdy przez rynek przechodzili, oprze się im nagle nie pójdzie! O datki ich nawet nie dba, bo droższy mu w tej chwili czas i księga, przy której go zastali. A jeśli już koniecznie chcą go posłuchać, to tu właśnie, na rynku, miałby im coś niecoś do powiedzenia.
W kompanii nietrzeźwej - wiadomo - im rzecz bardziej nieoczekiwana, tym zgoda pewniejsza. Przyklasną z tumultem, gotowi na tarczach go nawet podnosić: "Tu nas pochwal, bracie!"
A goliard jakby odżył nagle, w tej myśli chyba, że na rynku tego miasta i on znalazł słuchaczów swoich.
Skoczy tedy na ławę u studni i wzniesie ramię.
"Panowie!...
Piękne jest żonglerstwo kamratów na rynku, piękne są skoczki tańce i nogi, piękną odwaga linochoda, odważny jest niedźwiedzia poskramiacz, zwinne jak w tańcu jest słowo gadkarza - zgoła: piękną jest każda zuchwałość i rączość ciała, i bystrego ducha żywość każda!
Atoli piękniejsza jest nasza stara igra! - śpiewa dumny poeta prowancki. Bo zważcież tylko, panowie! rzeczy kuglców, gadkarzy, a i żonglerów bywa po piekarniach tyle trwania, ile baczenia waszego- i otoście znów radości próżni, jak wonczas gdyście wychodzili z domu. Inną jest nasza sztuka poetów i inne jej piękności! One serca sięgając, w pamięci pozostają, bo czucia człecze rozszerzać zwykły. One jak na gęśli stroją w was te żyły serdeczne nienawiści i miłowania, na których życia waszego ton i - daj Boże! - chwałę sami wygracie.
Aliści, widzę, w rzadkie miny i cierpkie wejrzenia wasze powiadam ja to. Wyście tu oczekiwali gotowej dla się pochwały w rymach pobrzękliwych. Daremnie bym wam obiecywał bodaj dusz ocknienie ku nie doznanym jeszcze czujnościom - niech wesołki uszami kukli swych zadzwonią, sam tu pono zostanę... Więc to jedno już tylko powiem wam na rychły wraz koniec, panowie, rycerskiego i kupieckiego stanu:
Oto jest kraina zaniedbania, gdzie synowie, nazbyt dufni, wyrzekli się Muz, przy których urastali duchem ich ojcowie, i odtrącili je od się precz - między mieszczany. Ci zasię - ładem trybu swego, który wszystko w cechy i bractwa wiąże - między kuglce dowiązali Muzy: w jedną wagantów bandę i ordinem. A hersztem tej bandy ustanowili w duchu swym poetę. Jestem. Tu są zaś zacni towarzysze moi, goliardowa familia, rzeką mieszczanie; i prawdziwie sercem tak dziś moja, że niejeden z was, panowie, lichszy mi przy nich i zgoła żaden: człek bez twarzy!"
Urągliwym śmiechem z brzucha zatrzęsą się wokół rycerze.
"Oto jest kraina opieszałości, gdzie nad lampami duszy baczenie mają już chyba tylko niewiasty: mądre i głupie razem... A śmiejcie się! - wzburzył się nagle, wychylił głowę spod kaptura, wichrzył czuprynę. - Wiemże! przed kuglców pomostami bawicie swe serca rycerskie, zdając pieśni i opowieści, gędźbę i wiersze - zgoła: oświeconych igrę zacniejszą - kobiet i młodzieniaszków pieczy, zdając ich jedynie baczeniu lampę i oliwę p o w s z e c h n e g o d u c h a... A, śmiejcie się! - doskoczy już do nich z ławy - unde saepe lacrimor quando vos ridetis!... Idźcie na rynki bawić oczy i uszy. A wracając na swe zamki, to jedno weźcie na swe serca ucieszone w grodzie - ona krzywdę powszechności całej, jej capitis et cordis diminutionem!... Idźcie na rynki bawić oczy i uszy! póki w głowy i serca mężów tego kraju nie spojrzy ktoś obcy i nie rzeknie, jak powiedział niedawno na synodzie on biskup surowy: rudes! idiotae! illiterati!..."
Padła na rynek cisza nagła i krótka jak błyskawica, gdy wielkiego gniewu warknięciem szczękły raptem wszystkie miecze o swe tarcze i rzuciły grozę na tłumy.
Tarczami następują panowie na goliarda, by nie podnosić miecza na chama; jeszcze kilka kroków, a zgniotą go jak robaka pod stopą. Rzucą się waganty wyrywać kamienie z bruków; już je miotnąć mają na panów wybronię towarzysza.
Gdy - nie wiada skąd - rysiem spadnie przed one tarcze skoczka chyża. I wystawia na zgniecenie jawną pierś dziewczyny; a usta ma rozchylone zdumieniem i pogardą nad rycerstwem tak mizernym:
"Nie masz tu ani jednego, który by się zastawił za wolnego ptaka prawdę i szyję?!..."
I nie chybiła - tym właśnie przeciwstawieniem jednego gromadzie: do honoru obecnego tu może przypadkiem rycerza błędnego odwołała się bezwiednie. Nie chybiła zaś nade wszystko wyzwaniem swej urody.
Prysło koło zemsty w pomrukach gniewu. I rozdwoiły się mniemania panów. Zalotniki skoczki opowiedziały się za wagantami: że naród to wolny; że gbur, kto się na słowo igrców obrusza; że dawniejszy obyczaj za podniesienie ręki na gęślarza i lirnika karał ramienia odjęciem - tak uczyli króle uszanowania dla poetów, sami zasię pozwalali im mówić całą zawsze prawdę, choćby z srogim gniewem poety przeciw sroższemu jeszcze gniewowi królewskiego majestatu i jego pięści zaciśniętej na miecza głowni.
Te wszystkie racje oraz szanowne z nich tchnienie starych czasów ostudziły gniew panów. Więc niech goliard odszczeka ostatnie bodaj słowa.
Ale goliard niczego odszczekać nie chciał. Wszczęła się zwada. Niebawem nikt już nie słyszał się wzajem w tej wrzawie i nie rozumiał już wcale. Tu i owdzie zatrzaskiwały się ponuro przyłbic wizjery nad twarzami. Wpierano się w ziemię, mierżąc przeciwnika złym okiem spod larwy stalowej. Sapią - i czekają jak te koguty przypływu pasji ostatniej. Rzadko który okrzyknął się, jak trzeba:
"Wyzywamć!... Baczność miej!"
Najbardziej niepohamowanego miecza targnięcie się - od swej tarczy w górę - rozstrzygnęło wszystko. I rozległ się on łomot srogi w nacieraniu na się dwóch gromad.
Mieszczanie jakby ogłupieli nagle, zapatrzywszy się w ten rozruch na rynku ni to na dziwowisko odpustowe. Dopiero gdy krew bluzgnęła na kolczugi jasne i ktoś się tam zwalił z nóg z chrzęstem, rzekniesz, bezwładnym - jakby kto garść żelaziwa o ziem cisnął - dopiero wtedy zakołysał się tłum gwałtownie i wypadły z niego kobiety. Któraś z nich widziała krew, inna powalenie się pana, trzecia zaś, najdalej stojąca, usłyszawszy to wszystko, wrzaśnie piskiem przeraźliwym: "Zabili..." Wówczas jak stado gęsi w popłochu, z wielkim łopotem spódnic zaganiać jęły kobiety - to tu, to tam - wpadając w ulice na oślep i roznosząc po mieście te krzyki przeraźliwe: "Zabili!... Zabili!..."
Tym zamętem z ratusza wywołany wkroczył na rynek burmistrz z laską. Mało co baczy na rycerzy potyczkę, bo gniewają go przede wszystkim te nieporządki i trwogi roznoszone przez kobiety po mieście całym. Ku nim tedy kieruje swe spojrzenia srogie, Oto osoba tak otyła, jak pani płatnerzowa grodu, toczy się po rynku niczym beczka hałaśliwa i drze się o tego goliarda - za dziesięć młodych.
Nie masz bo w każdym grodzie bardziej przykrych niechęci niźli panów podstarzałych do kobiet już niemłodych. Do niej tedy doskoczy burmistrz z całą surowością i nakazem władzy:
"Cicho mi pani bądź! bo na ratusz wezmę... i czego się dobrodzika drzesz?!" - Gestem żaby rozczapirza dłonie i gębę przed babą tłustą.
"Takiego człowieka!... Takiego człowieka!..."
"Uspokój się pani: goliardowi nic się nie stało. Pewnie dlatego, że mu wisieć sądzono."
"Takiego człowieka!" - wysapuje kobieta w uspokojeniu swą alterację sprzed chwili.
"Jakiego znowuż t a k i e g o?" - wyżabia się przed nią burmistrz, każdym słowem akcentując jakby otyłość damy.
"Panie - przystępuje do niego z impetem - panie! człekże to w Salerno i Paryżu bywały, fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony, w filozofii biegły, w dysputacji artista, a nade wszystko poeta! vel magus" - uprzystępnia żarliwie ostatnie słowo burmistrzowi, który nie był z oświeconych.
(Żongler wgadał był to wszystko w kobietę, zalecając jej kamrata swego.)
Jakoż burmistrz stropił się nagle, nie chcąc uchybić aby jakimś tam może ważnościom po dworach pańskich. A stropiony uraził się bardzo:
"My ludzie pracy! - rzeknie. - Uczty u nas skromne; wagantów na nie nie sprowadzamy... To jedno wiem tylko: płacą miastu i dziewki nierządne - od kapelusza. Zaś ta gołota darmo włazi i wyłazi z miasta. Tyle tylko, że straży u bram grodu swe sztuki pokazać muszą, czy je aby naprawdę umieją. A to nie jest podatek żaden!"
"Tam się zabijają na rynku, a on tu w myślach podatki z biedy ludzkiej żyłuje!" - oburzy się do głębi pani płatnerzowa.
I mimo tuszy, duchem snadź krzepka, potoczy się żwawo pod miecze nieomal same.
"Panowie! - rozkłada ramiona matrony - panowie, opamiętanie miejcie!... Nie tak się rozstrzyga sprzeczki o Muzy!"
Rad nierad burmistrz biec za nią musi: nie daj Boże, zasieką i babę na rynku.
"Gdzie też dobrodzikę ponosi, na miłosierdzie Boskie?! I jakie tam znowu Muzy komu w głowie? Panowie tu juszą o - s k o c z k ę p i ę k n ą."
I wysapał z brzucha ostatnią pasję na wszystko, co się od rana dziś w mieście dzieje:
"Owóż Muza, jaka nawiedziła dziś mieszczan i rycerzy! Tymczasem jeszcze - baczę - bez kapelusza."