Maciejowi Sieczce
Przewodnikowi w Zakopanem

 

Mój przewodniku! tyś mnie wiódł przez góry,

Dając mi poznać ich poezję świeżą,

Nagą, dziewiczą piękność tej natury,

Nie zeszpeconą mdłych legend odzieżą,

Nie rozdrobnioną na powszednie rysy,

Zdawkowe słowa, zdawkowe opisy.

 

Tyś ją pojmował swoim sercem prostem

Wiernie, jak staje wyciosana z głazów;

Nie pociągałeś fałszywym pokostem,

Co kryje nicość bezmyślnych obrazów,

Ale umiałeś jędrne znaleźć słowo,

Aby jej wielkość wyrazić surową.

 

Tyś mnie nauczył czuć ją silniej, lepiej,

Bez wykrzykników i przenośni bladej,

I w dzikich formach, które ona sklepi,

Nie szukać natchnień niemieckiej ballady,

Lecz na nią okiem spoglądać górala,

Co wszystkie wierchy rozpoznaje z dala.

 

Tyś mnie nauczył, drapiąc się na turnie,

Nie brać przyborów romantycznej muzy

I na klasycznym nie stąpać koturnie

Przez naszych żlebów kamieniste gruzy,

Ale wesoło, bez zawrotu głowy

Mijać głęboko wycięte parowy.

 

Pamiętam, nieraz siedząc na upłazku,

Rzeźbiłeś słowem Tatr skalisty wątek,

Każdy szczyt w wiernym schwytałeś obrazku,

Każdej doliny koniec i początek,

I piętr górzystych oznaczałeś biegle

Trawiaste kopy i lesiste regle;

 

Umiałeś kształty każdego olbrzyma

Z gór zębatego grzebienia wydostać,

Wskazać, jak drugich ramieniem się trzyma,

Jaką przybiera z każdej strony postać,

I na swych palcach przedstawiałeś żywo

Każde odrębne łańcucha ogniwo;

 

Ukazywałeś ciemne wód lusterka

W wgłębieniach, w śniegu błyszczące oprawie,

Siklawy w przepaść skaczące z pięterka,

Wnętrza wąwozów splątanych ciekawie,

Kierunek dolin i strumieni koryt,

Wszystkim właściwy nadając koloryt.

 

Wszystko, coś mówił - miało więcej wdzięku,

Niż romantyczna daje opisowość,

Bo mówiąc, miałeś pierś natury w ręku -

A każde słowo dziwną miało nowość,

Świeżą poezję górskiego powietrza,

Dla której rymów i porównań nie trza.

 

I nie prawiłeś mi spłowiałej bajki

O dziwożonach lub zaklętych skarbach,

Lecz dym puszczając z swej króciutkiej fajki,

Juhasów w żywych malowałeś farbach,

Życie w szałasach i życie na hali,

Dolę-niedolę pasterskich górali.

 

Ich ciemne twarze i kożuszki smolne,

Zgrzebne koszule, ciupagi i pałki

Więcej mi serce rozgrzać były zdolne

Niż wszystkie gnomy, ondyny, rusałki,

Co w Tatr poważnych wyniosłym łańcuchu

Tak wyglądają - jak kwiat przy kożuchu.

 

Żadne się bowiem widmo nie przyswoi

Tej wyniesionej pod niebo pustelni,

Gdzie tylko jeden duch na straży stoi,

Bez kształtów, w które chcą go wprząc śmiertelni:

Duch wszechświatowy, duch wód i kamieni,

Co się w milczącej unosi przestrzeni.

 

Przy nim już nie ma dla fantazji tworów

Odpowiedniego miejsca wśród tych wyżyn -

Wielka symfonia turni, hal i borów

Nie znosi ludzkich trefień i postrzyżyn,

Nie znosi skrzydeł przyprawnych z tektury,

Gdy sama cała wzlatuje do góry.

 

Ty czułeś dobrze, że wielkość przyrody

Nie potrzebuje bielidła i różu,

Że miło patrzeć na schodzące trzody,

Gdy z gór pędzone w szarym skaczą kurzu,

I że tatrzańskiej polany nie szpeci

Wkoło szałasu chwast na stosach śmieci.

 

Tyś czuł, że prawda piękna - chociaż naga,

Gdy jest odczutą silnie a głęboko;

Że tracić musi dzika gór powaga,

Gdy fantastyczną okryć ją powłoką,

I że nie trzeba robić z skał posągów

Ani wytwarzać różnych dziwolągów.

 

Tyś czuł, że każda z okolic mieć musi

Swój wdzięk właściwy i wyraz odrębny -

Że Tatrom trzeba bydła, a nie strusi,

Że zapatrzone w niebo wiejskie bębny

Piękne są - tworząc harmonię pastuszą,

Do której trzeba dostroić się duszą.

 

Twa estetyka prosta, domorosła,

Znała jednakże widnokręgi szersze,

I choć nie byłeś poetą z rzemiosła,

Co mierzy swoje uczucia na wiersze,

Choć nie goniłeś w laur zmienionej Dafne,

Poczucie piękna zawsze miałeś trafne.

 

I realizmu powszedniego mistrze

Nie mogą ciebie w swej zamieścić szkole...

Boś kochał wszystko jaśniejsze i czystsze

I nie lubiłeś pozostawać w dole,

Lecz rozumiałeś, że ludziom potrzeba

Piąć się - by wyjrzeć oczami do nieba.

 

Dobrze więc było mnie pod twoją wodzą

W królestwie głazów dni pogodne przeżyć,

Chwytać wrażenia, jak same przychodzą,

Piersi nieznanym uczuciem odświeżyć

I w samym źródle piękności i czarów

Ożywczą rosę z śnieżnych pić wiszarów.

 

Dobrze mi było, idąc za twym śladem,

Zdobywać z trudem mało znane szczyty

I z rączych kozic spotykać się stadem,

Przeskakującym granitowe płyty,

I na najwyższym ostrej turni zębie

Ogarniać wzrokiem nieprzejrzane głębie.

 

A chociaż czasem deszcz lał jakby z cebra

I trzeba było zmoczonym do nitki

Umykać na dół z skalistego żebra,

By gdzie w szczelinie czas przeczekać brzydki,

Tyś miał w zapasie zawsze myśl wesołą,

Co rozchmurzała zasępione czoło.

 

I słodko było gwarzyć z tobą potem,

Po całodziennym spoczywając znoju

Pod rozpostartym błękitów namiotem,

Ponad brzegami jeziorka lub zdroju,

Gdzieśmy budzili krzykiem echa dolin

I chleb chwytali - głodni jak Ugolin.

 

A gdy ostatnie gasły zórz kolory,

Wtedy i nasze przycichły gawędki...

Bośmy słuchali, co szumiały bory,

Co na kamieniach szemrał potok prędki,

Myśmy milczeli... a gwarzyły skały...

I tak wśród marzeń dzień nadchodził biały.

 

To wszystko jeszcze w mych myślach się kręci,

I wszystkie twoje starania i prace

We wdzięcznej u mnie zostały pamięci -

Więc dług wdzięczności wspomnieniami płacę,

Które, jakkolwiek spełzły na papierze,

Jednak gór tchnienie przechowują świeże.

29 sierpień 1879


ADAM ASNYK: POEZJE