BUNT JESIENNY

 

Gdzież jest ta wywalczona z mozołem pogoda,

Ku której mnie przez lata wiodły strome ścieżki?

Jestem znów jak samotna, przydrożna gospoda,

Do której się o zmierzchu wdarły rzezimieszki.

 

Drzwi i okna wrogimi wyłamali siły

I wygnali spokojnych i radosnych gości.

Może to obraz nieco dziwaczny, zawiły,

Ale i sprawa moja nie ma się najprościej.

 

Czarnych chmur mi naniosły jesienne zawieje,

Miotają duszą moją jak najlichszą słomą,

Na cztery wiatry poszły z otuchą nadzieje

I tylko jedno pewne, że nic nie wiadomo.

 

O, cicha, niezmącona harmonio bez skazy,

Płaszczu, któryś mi dawał od chłodów ochronę

I który odwracałem już w życiu dwa razy,

Chyba nie przenicuję cię na trzecią stronę.

 

Precz, łatanino, marne partactwo krawieckie!

Nie będę na grzbiet wdziewał z łachmanów odzienia.

W tkaninę tę zakradły się nici zdradzieckie,

Nie chcę mądrości zszytej łatą wyrzeczenia!

 

Na nowo zacząć żmudną pracę Penelopy,

Choćby ją znów pruć przyszło od samego wątku!

Ruszyć z podnóżka gnuśnie wypoczęte stopy

I zmusić do wędrówki twardej od początku!

 

Obudź, serce, porywy tak jeszcze niedawne,

Wzbierz jako żagiel wiatrem i jak owoc sokiem,

Tryśnij z siebie jak wino bosko marnotrawne

I nad światem się rozlej pienistym obłokiem.

 

Przemierz raz jeszcze wszystkie szczyty i otchłanie,

Niech wiara twa zapory obala i kruszy,

Aż runiesz i z wszystkiego rozum ci zostanie,

Ta ostatnia kolumna na ruinach duszy.



POWRÓT