CHORZY W POCZEKALNI

 

Podobnie jak uliczni przechodnie banalni,

Jednacy w modzie, stroju, pozie i zwyczaju,

Niby pasażerowie codzienni tramwaju,

Siedzą chorzy w lekarza niemej poczekalni.

 

Na wrogo-nieznajome ścian patrząc obrazy,

Obojętni z pozoru, a trwożnie niepewni,

Obcy dla siebie zawsze, dzisiaj bliscy krewni,

Opanowują z trudem swych twarzy wyrazy.

 

I gdy zegar poważnie, aż grobowo, tyka,

Oni, siedząc wokoło uroczystym wianem,

Jak gdyby na śmiertelnym swym cenzurowanem,

Odgadują pierwszego w gronie nieboszczyka.

 

Tajemnych, groźnych chorób przerozliczne szczeble,

Jedni z twarzą jak z wosku, drudzy jak z papieru,

Wdychają chloroformu zapach i eteru,

Zazdroszcząc, że nie cierpią tutaj tylko meble.

 

Topiąc wzrok w Asklepiosie, marmurowym bożku,

Stojącym w ciemnym kącie, w gorączki wypieku

Marzą o dobroczynnym jakimś, zbawczym leku

W błogosławionych kroplach lub w cudownym proszku.

 

Myślą o swoim stopniu w termometru rurce -

I ci, u których wiary szczep był bezowocnym,

Roją dziś o lekarzu jako o wszechmocnym,

Wierzą w niego rozpacznie jako w cudotwórcę.

 

W pragnieniu życia przysiąc nań każdy jest skory...

Czuje dlań z góry wdzięczność, przyrzeka majątek,

Jeśli zśród tych skazańców wyjdzie jak wyjątek...

Wtem znów wpuszczają kogoś i znów wchodzi chory.

 

Zwrócili się, by wzrokiem ciekawym go dosiąc,

I gdy siadł, znowu wszyscy w bezruchu, w bezczynie,

W drzwi obojętnie białe patrzą jak w pustynię

Mroźną, gdzie jak nadziei blask lśni klamki mosiądz.

 

I wchodzi znowu jeden, którego tu władza

Drżącej nadziei wiedzie i zdrowia marzenie -

I rozrasta się głucho w tej izbie cierpienie,

I mury milczącego pokoju rozsadza.

 

Rozpiera się ból w twardych granicach komnaty,

Jak smok, który opiły po padliny próchnie,

Tyje z wolna, nabrzmiewa, rozdyma się, puchnie

I z cieśni się rozpręża na zewnątrz, na światy.

 

Zda się, że pęknie pokój ten... I nagle - pęka!

Z hałasem, hukiem, grzmotem!... I ściany, i kąty

Lecą jak wysadzone prochowymi lonty,

Tak je rozmiotła dzika, zbyt przewzbrana męka.

 

I z wolnych już stron czterech wali się i tłoczy

Tłum chorych, który gniecie się, a ciągle wzrasta,

Jakby już nie ulica, nie miasto, lecz miasta

I kraje, i świat cały zbiegły się z otoczy.

 

Najdawniej czekający, porwawszy się w trwodze,

Wraz z wrzaskiem napastników rozdzierają ciszę

I krzyczą, jęczą, wyją dawni i przybysze,

Czołgając się na klęczkach po twardej podłodze,

 

Błagalnie wznoszą ręce do swych tęsknot celu

I z szaleńczą rozpaczą, co zgrozą przeraża,

Łomocą w drzwi, jedynie nietknięte, lekarza,

Wołając: "Zbawicielu! Otwórz, zbawicielu!"

 

Cały świat ze skowytem szaleje cierpienia,

On, Wielki Niewierzący, co zmienił glob stary

W poczekalnię cierpiących, pełnych dzikiej wiary,

Wzywających zwierzęcym skomleniem zbawienia!

 

Aż od ich wściekłych miotań zadrżały posady!

Cały gmach, zbudowany z kamienia i stali,

W nicość, w proch, w zatracenie z gruchotem się wali,

W nieuniknioną przepaść wieczystej zagłady.

 

I gdy wszystko runęło z łomotem i trzaskiem,

Nad kurzem rumowiska, który świat zadymia,

Zawisła w górze jeno klepsydra olbrzymia,

Trupy pobitych szarym zasypując piaskiem.



POWRÓT