STANISŁAW RZEWUSKI

Powszechnie wszyscy o nas mówią, że jesteśmy lekkomyślni, że się nam nic nie wiedzie, dlatego że wielomówstwem ciągle ostrzegamy naszych nieprzyjaciół, i że żadna tajemnica między nami się nie utrzyma. W każdej bajce jest prawdy połowa, ale połowa tylko, więc wszystkiego wierzyć nie trzeba. Towarzyskość naszych obyczajów zapewne naraża języki na wielkie niebezpieczeństwo, bo po prawdzie powiedziawszy, gawędka całą naszą rozrywką w chwilach wolnych od zatrudnień. Szlachcic zajmuje się gospodarstwem, bo taki Pan Bóg przykazał, aby o dzieciach pamiętać, żeby boso nie chodziły. Ale jak się namozoli, natupta, nadrypci - czymże się rozerwie? U nas bibliotek nie ma, a choćby i były - czytać to i rozrywka, i trud; a człowiek potrzebuje czystej rozrywki. Ogród? To pańska rzecz; nie szlachcicowi w tym się kochać.

Jakem był na Szląsku, kiedy raz mnie wzięła chętka popróbować, czy się nie uda na wołach zarobić - jakoż, po prawdzie powiedziawszy, nie straciło się, bo taki koszt podróży się wrócił, i wywiozło się coś do oporządzenia domu, i żonie się dało kilka niemieckich fraszek, i z niezgorszym procentem pieniądz tam powrócił, skąd wyszedł, ale to nie warto tego, co się człowiek za tym namęczył. A poprzestawszy, że trochę świata obaczył, drugi raz już się nie chwytał tak niespokojnych zysków.

Otóż w Namysłowie poznałem się był z jednym tamtych stron obywatelem, który mnie widząc w kontuszu, sam ze mną szukał znajomości, a to z powodu, iż prozapią swoją z Polski prowadził i chciał się dowiedzieć o swoich imiennikach w niej pozostałych, A na moje szczęście mogłem mu dać objaśnienie, jakiego żądał. Bo on wyprowadzał się z domu Putkamerów, osiadłego w Nowogródzkiem i z którym od tego czasu jeszcze, kiedy kratek pilnowałem, ścisłe miałem stosunki. Mówił trochę po polsku, jako zwyczajnie Szlązak, a po łacinie, jak się należy. Ucieszył się, iż jego krwi u nas się powodziło, i zaprosił mnie do zamku swego, o letnią milę od Namysłowa, bo to był obywatel możny -i tydzień u niego przesiedziałem. A lubo jego gościnność nie była zupełnie taka [jak] u nas, co to gospodarz rad by siebie upiec, aby dogodzić gościowi, nie mogę się skarżyć, iżby wedle obyczajów już na pół zniemczałych nie był dla mnie wylany. Nie od tego byłem, by trochę wypocząć, ile że mnie konie były się rozchorowały.

Oprowadzał on mnie po swoim gospodarstwie, bo wedle ich zwyczajów to był dobry gospodarz. I podobało mi się, że jakoś dawna polska natura ich się trzyma, że roli pilnują, nie tak jak Niemcy, co ziemię swoją puszczają w dzierżawę, a sami w kamienicach siedzą i rynku pilnują.

- Jeszcze, widząc mnie porządnie ubranego, z pasem litym, a szczycąc się, iż z polskiej krwi pochodzi, oświadczył mnie, z wielką jednak delikatnością, że bardzo byłby szczęśliwy mieć całkowity strój polski na pamiątkę, i jakby się przemówił do mego kontusza i pasa. Mnie ruszyła ambicja, żem nie tandetnik, abym handlował odzieniem, i prosiłem go, by raczył ode mnie przyjąć ofiarę z mojego ubioru, gdyż do domu wracając, nowych znajomości robić nie będę, tylko o takie domy kołem zaczepię, którzy mnie i w kapocie radzi będą. Jakoż nazajutrz z rana, przepraszając go, że w kapocie go nawiedzam, oddałem mu, co tylko dnia poprzedniego miałem na sobie. A chociaż pas słucki do tysiąca złotych mnie kosztował, rad byłem go przekonać, że kiedy potrzeba, to my się nie rachujem i że darmo jego chleba nie jadłem. A lubo była to z mojej strony ofiara, a zatem nie bez jakiejś przykrości, takem go widział uszczęśliwionym z mojego upominku, że ażem się ucieszył z myśli przysłużenia się jemu. Że był podobnej mnie tuszy, ubrał się zaraz za moją pomocą i wyuczyłem jego sługi, jak mu pas zawiązywać. I cały dzień [chodził] w mundurze województwa nowogródzkiego, jakby nasz obywatel, chociaż był u Niemców baronem. Ale tego samego dnia, oprowadzając mnie po swoim gospodarstwie, zaszedł ze mną do obory, która jak pałac jaki wyglądała, tam wybrawszy najpiękniejszych dwanaście krów i buhaja, prosił mnie, bym to przyjął. Ja mu się wymawiałem, że nie w pretensji żadnego oddarowania ustąpiłem mu moją starzyznę, ale on mnie tłomaczył, że jako od koligata jego krwi, nie wahał się przyjąć ode mnie to, co mu tak jest szacownym, więc sama słuszność każe mi uprzejmie przyjąć to, co mi z dobrego serca ofiaruje. Jakoż przekonał mnie, iż nie było na swoim miejscu pokazać się zbyt trudnym. Czule podziękowawszy odesłałem bydełko z moimi ludźmi i tak szczęśliwie doszło do domu, co wielką pociechą było dla mojej Magdusi, która i kochała się w bydle, i na nim się dobrze znała. A sam jeszcze zostałem dni kilka, póki moich koni konował nie wykurował.

Otóż więcej tygodnia, com bawił w zamku okazałym, u możnego obywatela, prócz domowników żywego ducha nie widziałem, choć sąsiadów miał mnóstwo, bo tam żaden magnat nawet takich obszernych włości jak u nas nie posiada. To mnie mocno zadziwiło: jak można takie życie prowadzić, wszystko mieć do przyjęcia ludzi, a nie widzieć ich u siebie. U nas by obywatel zwędził się z nudów, a on się nie nudził, bo miał wielką bibliotekę i różnego gatunku zbiory. To jakieś kwiatki zasuszone w papierze, to robaczki szpilkami pokłute, to muszle rozmaitego kształtu, to kruszce wszystkie, jakie tylko są na świecie, a których nazwiska tak recytuje, jakby litanię do Najświętszej Panny, że ani się zatnie, bo on to wszystko mnie pokazywał i tłomaczył. To kiedy się napracuje w polu, to te swoje drobiazgi przepatrzy, przeczyści, przekłada - i tak mu czas schodzi. A jak mnie mówił, to każdy u nich obywatel ma podobne rupiecie i nimi się bawi, że mu gawędy nie potrzeba. My, szlachta, tego u siebie nie mamy ni się na tym znamy, a cała nasza zabawa z ludźmi obcować. Kiedy szlachcic przyjdzie do wioszczyny, jako zwykle w niej domu nie zastanie, zaraz go stawi nad folwarkiem, a tak, żeby gościniec było widać, aby przez okno wyglądać, czy kto nie łaskaw nawiedzić. To jeśli się spostrzeże, że z daleka kurzawa się podnosi, ledwo serce nie wyskoczy z radości, że może ktoś o nim nie zapomniał. A kiedy nadzieja nie zawiedzie, to dopiero szczęście! Ugaszcza się łaskawcy, oprowadza się go do stajni, popisuje się przed nim pracą swoją, wypije się z nim, a nagawędzi się, że ledwo nie płacze przy pożegnaniu. Kiedy dusza się wylewa, trudno czasem, żeby się coś i nie wymówiło, bo serce do ust się przedziera. Ale było na to lekarstwo. Za dawnych czasów, kiedy się ważna rzecz powierzała, wymagano przysięgi na dochowanie jej w tajemnicy. Jak kto się zwiąże przysięgą, to choć mu czasem język zaświerzbi, zaraz mu staje straszny sąd Boży przed oczyma; a jak człowiek zastanowi się, jak tam i piecze, i kole, zaraz mu język świerzbić przestanie. Kiedy się ukartowało w Częstochowie, aby króla porwać z Warszawy, czego potem pan pułkownik Łukawski gardłem swoim przypłacił, to więcej trzechset było nas w zmowie; ale żeśmy przysięgli sobie wieczne milczenie, tak się ono dochowało, że dotąd nawet całkowity ten wypadek tajemnicą jest pokryty. Panom Łukawskiemu i Strawińskiemu życie obiecano, jeżeli[by] wydali, kto do tego należał: woleli być straconymi niż kogokolwiek pociągnąć, bo przysięga nie fraszka. Dawno to wszystko minęło; już i ojczyznę przeżyliśmy, a przecie pomimo tylu, co w to wchodzili, nic się nie objaśniło; co piszą, to tylko domysły. I ja bym milczał, ale będąc ostatnim żyjącym, co do tego dzieła należał, może się kiedyś o tym i wypiszę, raz, że nie mamy się czego wstydzić, bośmy w niczym nie przestąpili obowiązków obywatelskich, a po wtóre, żeby pana Kaźmierza Puławskiego oczyścić od krzywdzącego podejrzenia, jakoby on chciał królowi życie odebrać. Teraz wspomnę tylko o pierwszej myśli tego przedsięwzięcia, gdzie i skąd ona się wylęgła.

Jakby rozbójnicy jacy tułaliśmy się w Niepołomickiej Puszczy po przegranej pod Oboma, gdzie pan Szyć odbił pana Puławskiego, już w rękach Dońców będącego. Zaszliśmy aż w głąb puszczy. Było nas przeszło tysiąca ludzi niedobitków, ale to był rdzeń barskiej konfederacji. Porozpalaliśmy ognie, że było widno jak wśród dnia, chociaż noc była ciemna; ale późna jesień i taka wilgoć, że ognie nas dosuszyć ledwo mogły. Byliśmy zmęczeni; duch nas tylko pokrzepiał, ale członki ledwo się ruszały. Nam nie żal cierpieć, ale, mój Boże, serce się rozdzierało, widząc naszych panów, do zbytku i miękkości nawykłych, leżących na błocie.

Ksiądz Marek siedział na kłodzie i pacierze swoje odprawiał, a na drugiej kłodzie siedział pan Puławski, zamyślony, i dłubał drążkiem w ognisku, jakby się nim bawił. A obok księdza Marka na łokciu oparty leżał na wpół JW. Rzewuski, chorąży litewskie i stękał, bo rana, którą był dostał w nogę przy dobyciu Krakowa; a która się nigdy nie była zupełnie zagoiła, odnowiła mu się i wielkie mu czuć dawała boleści, rozdrażniona niewygodą. A każdy z nas by mu rad swojego zdrowia udzielić, bo to był pan z rzadkim sercem, z wielkim dowcipem i skromnością. Ksiądz Marek obwinął był mu nogi w swoją opończę, którą z siebie zdjął, a sam w jednym habicie siedział. Ale to wszystko jego bólów nie zmniejszało, stękał a stękał. Na koniec się odezwał:

- Oj, boli, boli! Kto w Boga wierzy, dobij mnie, bo dłużej nie wytrzymam! Księże Marku, ja patrzał na twoje cuda: zrób tak, żeby mnie noga nie bolała; większą u Boga mieć będziesz zasługę, niż że brewiarz odmawiasz.

- Panie chorąży, ja ci nie poradzę. Wola Pana Boga, byś cierpiał.

- Otoś mnie dopiero pocieszył, księże Marku. A co ja winien, żeby nade mną, nędznym, Pan Bóg się pastwi

- Nie bluzń, panie chorąży, i nie wchodź w rozporządzenia Boże, a ufaj, że one są sprawiedliwe. Oj, żebyście wiedzieli, jaka jest potęga w cierpieniach, wszyscy byście radzi byli cierpieć. Kiedy bydlę cierpi, żal mnie, bo ono doświadcza nienagrodzonej krzywdy, ale człowiekowi kiedy Pan Bóg cierpienie posyła, daje mu wielki skarb, byle z niego chciał korzystać. Uderz się w piersi, panie chorąży, a wyznaj, że chociażeś z takich, co, daj Boże, aby wszyscy nie gorszymi byli, masz z Panem Bogiem rachunek do zmazania. Teraz cierpisz na ciele, a bywało, żeś mu nadto dawał rozkoszować; to twój spowiednik lepiej wie ode mnie, a coś nabroił, to diabeł na swojej karcie napisał; a jak cierpisz, to mu rachunek mażesz, jak będziesz umierał, będzie papier biały i już nie będziesz nigdy cierpiał. Chorąży dobrodzieju, żebyśmy tu tylko mieli żyć z sobą, tobym na pazury brał, by tobie ulżyć, ale że ufam, że zawsze będziemy gdzieś z sobą mieszkać, to mniej się o tobie frasuję, bo wiem, że niezadługo będziesz mnie przypominać, jak dobrze wyszedłeś na tym, żeś się trochę umęczył.

- Oj, trochę! Nie daj ci, Boże, tego "trochę" doświadczyć, co ciebie ni kula, ni kartacz nie chwyta; bo sam widziałem nieraz, że tam leziesz, gdzie łatwo innemu dostać po kościach. Ja wiem, że za grzechy pokutować trzeba, ale czyż tak koniecznie, żeby od pięty do golenia szybami rozpalonymi mnie głaskali? Niech mnie bolić przestanie, a ja wolę pokutować jak święty: pacierze posty, a wreszcie dyscypliny.

- Każdą pokutę zniesiesz, byle nie tę, którą Pan Bóg zsyła. A czyś pomyśliwszy się odezwał, panie chorąży? Jak sam wybierzesz pokutę, to jeszcze zadanie, czy Pan Bóg ją przyjmie, czy nie. A ta, którą On sam posyła, pewnie jest Mu miłą. Panie chorąży, dotąd mówiłem z tobą jako z chrześcijaninem, z człowiekiem; a teraz pozwól, niech się odezwę do regimentarza generalnego naszej konfederacji. Kochasz ojczyznę, służysz jej z takim poświęceniem, a cierpieć dla niej nie chcesz?

- To już nadto, księże Marku! Ja za ojczyznę cierpieć nie chcę? A byłże kiedy dla niej większy ode mnie męczennik? Ojciec i brat jęczą w Sybirze, moja żona ode mnie rozłączona, moje dzieci porozproszane, mój majątek złupiony. A ja jakież życie prowadzę? Konfederacja nieświeska - biję się; ona rozwiązana, a ja po dżumach tułam się w Turecczyźnie; wracam do ojczyzny i moskiewskie więzienie w niej znachodzę. Radomska konfederacja mnie uwalnia, a tu mnie ojca w kajdanach wleczą. Konfederacja barska nastaje - szósty rok się biję. A ty, księże, co wszystko wiesz, wiesz, ile łez i krwi dla ojczyzny wylałem; czterdziestu lat nie mam, a jużem zgrzybiał, tyłem cierpiał dla niej; tylko się żyje, aby jej się wywiązać. Żebym wiedział, że jej pomogę, toby nie żal cierpieć, nie żal i za moje grzechy cierpieć, których tak wiele jest, ale pozwól na biedę popłakać, bo już ci ja nie z żelaza. Ja do ciebie, mój księże Marku, szczęścia nie mam.

- Panie chorąży, przepraszam, żem cię nieco obraził; ale ile mnie to pociechy robi, żeś się tak obruszył na samo wspomnienie, że nie chcesz dla ojczyzny cierpieć. Tak dzielni mężowie dla prawnuków swoich wyrobią pomyślne czasy, choć ani oni sami, ani ich dzieci nawet ich się nie doczekają. Ale co to za dziwne pokolenie będzie to, dla którego pracujem! To będą olbrzymy. A gdybym nie wiedzieć jak wam tłomaczył, nie zrozumiecie, do jakich dzieł Pan Bóg ich przeznacza i dlaczego to wszystko jest tak związane, że ojczyzna musi skonać i po drugi raz się odrodzić, ażeby oni swojego powołania dopełnić mogli. Oni będą więksi od was, a przecie wy będziecie wzorem dla nich i uwieńczoną będzie pamięć wasza, bo Pan Bóg wzbudzi wieszczów, którzy wygrzebają was z zapomnienia i wystawią was, jakimi jesteście. Na tych wieszczach nie poznają się zrazu, a oni będą zwiastunami rozwiązania długo brzemiennego czasu. Ale wielcy potomkowie wasi będą ich czytać z uniesieniem w odnowionej ojczyźnie, bo już stara, ta, w którą patrzym, będzie tylko w wieszczów tworach - a tak pamięć wasza nie zaginie ani ich wdzięczność. Panie chorąży dobrodzieju, nie wątp o moim przywiązaniu; źrzenicy oka mojego tyle nie miłuję, ile ciebie.

Oto widzisz w mojej rubryceli zapisane imię Stanisława Ferdynanda, bo co dzień za tobą się modlę. A oprócz twojego imienia i innych znajdziesz, jeszcze żyjących, za których powodzenie Boga proszę, obok umarłych, dla których spoczynku błagam, a patrz, jak wielkie niektóre nazwiska. A tu jeszcze znajdziesz mianowanych tych, co dopiero za lat kilkadziesiąt się narodzą, a których mnie Pan Bóg objawił. Co to będą za ludzie, jak się pokażą! A ja już zawczasu za nimi się modlę, bo im kto większy między ludźmi, tym więcej modlitw potrzebuje. A prawda, panie chorąży, że jak podniosłem myśl twoją do następnych czasów, to i ból ci już znośniejszy - a przecie...

Tu wpadł ksiądz Marek w jakieś zachwycenie, a my tylko milcząc patrzali na niego, bo coś było w nim, że nie można było wątpić, iż on, święty człowiek, z Bogiem rozmawiał. Zapominaliśmy o nędzy naszej, kiedy on mówił, a nie tylko my, cokolwiek więcej ukrzesani, ale nawet i prostaczkowie, co podzielali nasze trudy, leżąc na przemoczonej ziemi, głowy podnosili, by go słuchać; i mówiłby do jutra, a żaden by nie zasnął. Skrzepłe dopiero członki rzeźwiły się jakąś siłą nieznajomą; radzi byśmy odnawiać boje, by naszą odwetować przegranę, albo twardsze jeszcze pociski znosić dla szczęścia tych prawnuków, którycheśmy, nie znając, miłowali; bo to będą nasi mściciele, krew krwi i koście kości naszych. Ten sam duch, to samo czucie i ich będzie ożywiać. Jako obywatel nie samoistnym życiem, ale wspólnym wszystkim obywatelom, tym nawet, co się jeszcze nie narodzili, oddycham. Tego wspólnego życia umierając żaden z nas nie straci, rozszerzywszy go w sobie ofiarami, pracą, krwi przelewem, cierpieniami, choćby nawet tylko ciągłym o ojczyźnie myśleniem, złoży go do coraz zwiększającej się skarbnicy. A jeżeli niektórzy z nas haniebnie odstępują - im ściślej się kojarzą z zabójcami, im zupełniej siebie zaprzedają, tym więcej wyrabiajmy w sobie to uczucie, które nam Pan Bóg powierzył, byśmy go wypiastowali, a z którego trzeba Mu będzie złożyć rachunek.

Po kilkogodzinnym spoczynku obóz na nowo przybierał postać ruchu i czynności. Pieśń Bogurodzicy już powitała była nadchodzące zorze, słyszeć się dawały rżenia koni, rozweselające obozy, z troków obdzielaliśmy strawę tym wiernym towarzyszom, bo kiedy jeździec swojego konia nakarmi, to jemu samemu bieda znośniejsza.

Zowiesz się polską królową

-śpiewali pancerni,


Bądź nam obroną gotową -

odpowiadali husarze. A wodzowie, siedząc na kłodach, przy ognisku jeszcze z sobą rozmawiali.

- Panie Kaźmierzu - mówił pan chorąży litewski, już nieco uspokojony, ale jednak jeszcze cierpiący (blisko ich zjadałem chleb ze schabem, co go mnie był udzielił pan Korsak, porucznik piatyhorców, nieustraszony w boju starzec, a mój szczególny dobrodziej. Nigdy nie traciłem ani słówka z tego, co mówiła starszyzna, i dobrze to zachowałem w pamięci, że na starość powoli wszystko wydobywam.). Patrz, panie Kaźmierzu - mówił nasz regimentarz do pana Puławskiego - co to my cierpieć musiemy z łaski tego czartów pomazańca, który swojego dziada pokazać nie potrafi, a któremu się uroiło nad starożytną szlachtą panować. My tu leżym, tam gdzie by myśliwy poczciwego psa nie położył, a ten pieczeniarski syn wylęga się na puchach podobnych jemu panów rady, co mu za chleb Rzeczypospolitej swoje żony zadzierżawiają. Anie łatwiejszego jak tego babiarza na nasze gody zaprosić.

- Diabła tam, panie Stanisławie! On, słyszę, w Warszawie tak otoczony jak obraz cudowny w czasie odpustu.

- Nie wierz waćpan temu, panie Kaźmierzu! Ja wszystko własnymi oczami namacał; nie jest to lis tak ostrożny, by go z jadźwiny nie przywabić. Wiesz, że nie na j dawniej byłem w Warszawie.

- Ale, ale! Dobrze, że mnie o tym wspominasz, panie regimentarzu, bo bijąc się ciągle, nie miałeś czasu o tej podróży twojej mówić. Teraz ku temu pora. Jakże to było?

- Oto wiesz, że najstarszy mój syn w konwikcie warszawskim u jezuitów. Stojąc tedy pod Kozienicami, nimeś przybył nad nami objąć dowództwo, byliśmy w zupełnej nieczynności. Ja się bić chciałem i o to się kłóciłem z panem Zarębą, ale ten mnie pokazał wyraźny rozkaz od Generalności, by nic nie rozpoczynać, póki generał Demulier nie przybędzie. Jegośmy się nie doczekali, a tylko czasu nakwasili. Aż tu mi się przyśniło, że mój chłopiec obłożnie zachorował; takem się nafrasował, że bądź co bądź, postanowiłem sobie go nawiedzić. Przebrałem się w opończę jako szlachcic na zagrodzie o służbę starający się i puściłem się samopas do Grójca. Tam zaszedłem na przedmieście do czynszowego szlachcica prosząc, by mnie dla miłości Pana Boga przyjął. Był mnie rad gospodarz, gorzałeczką mnie poczęstował, prażuchami ze słoniną nakarmił i dał mi się wyspać na słomie w swojej izbie. A jak by nie było, sześć mil piętami gościniec nabiwszy w jednym dniu, jego przyjęcie było mi milsze nad wszystkie biesiady nieświeskie. Ale gdyśmy i gorzałeczką, i gawędką jeszcze się bawili (szlachcic miał o czym mówić, bo i po klasztorach kiedyś sługiwał, i lat kilka furmanką się bawił), wymówił się, że nazajutrz z żoną i z podkarmionymi gęsiami na parokonnej fornalce puszcza się do Warszawy. A ja, mu przerywając: "Ach, tatku, ach, dobrodzieju, zabierz mnie z sobą, azaliż przy asędzieja szczęściu służby nie znajdę dla siebie." - "Panie bracie - odpowiedział mnie - to trudna sprawa; moje chabety mizerne, a jak na furę trzy kojce pełne nałożę, a do tego moją imość, co ją, jak widzisz, mospanie, porządnymi połciami Bóg obdarzył, to ja piechotą iść muszę, bo i beze mnie tego aż nadto, że fornalka idzie noga za nogą. A gdzież waćpana umieścić? Ja bym rad dogodzić, ale jest nad czym myślić, jak by to zrobić." Poczciwą miał twarz stary, że można mu było się powierzyć, i miałem pokusę dobyć zza nadra parę czerwonych brzęczączek i prosić go, by Żydka najął dla mnie. Ale wstrzymałem się, bo taki diabeł nie śpi, a coś imośc przebąkiwała, że król przez Grójec przejeżdżał, że bardzo piękny, że jej chłopca głaskał i że nie wie, czego chcą od niego konfederaci. Już to wiesz, panie Kaźmierzu, że wszystkie baby dusze za niego by oddały. "Żeby cię pomsta wzięła, przebrzydła czarownico!" - pomyśliłem sobie - tu trzeba być ostrożnym, bo chociaż gospodarz dobry szlachcic i o nas inaczej trzymał, jakoż bo nawet był ofuknął żonę: "Co waspani znasz, to nie gęsi karmić; żeby tam było nic potem, toby do tego nie należał JW. Krasiński, nasz starosta, z którego łaski my grzędy ryjem" - ale widać było pomimo tego, że był osiodłany. Nie chciałem wpaść w podejrzenie, po pańsku występując; trzeba się było chudopacholstwa jeszcze trzymać. Tak ja mu:"Wiesz, panie ojcze, że łatwa rada: imość z gęsiami na fornalce, a ja z waćpa-nem piechotą przy koniach."

"Tać by to było nieźle, ale moją imość znają na rogatkach, bo co dwie niedziele popod nimi przejeżdża z drobiem albo ze mną, albo z sąsiadem. Ale jak nas dwóch zobaczą przy koniach, żeby czasem nie zatrzymali, by opytać, skąd, dokąd i po co? Żeby to waćpan miał o czym czas tracić, toby parę dni o swoim chlebie się tłomaczyć byłaby mniejsza. Ale jak widzę, panie bracie, niewiele mieć musisz grosiwa przy duszy - niech cię to nie obraża, bo nie taisz się z tym, że szukasz kawałka chleba, a twoja opończa nieosobliwsza. A i my, jak widzisz, niewieleśmy od waćpana bogatsi nie swoim, ale kupnym owsem gęsi karmiemy, bo całe nasze gospodarstwo - nasz ogród, a cały majątek - dwa podjezdki. Zestarzeliśmy się, krwawo pracując, a nie możemy przyjść do cynowego naczynia, jak to po szlachcie bywa, ale na glinie z drewnianych łyżek jemy jak chłopi. A czy się zarobi, czy się straci, co roku trzeba i czynsz zapłacić, i dyrektorowi, co chłopców uczy, żeby kiedyś na ludzi wyszli. A Bóg świadek, że chciałbym waćpanu pomóc."

Potem naradziwszy się z swoją babą, która lubo zawojowana przez Poniatowskiego, niezgorsze miała serce, powrócił do mnie z tym, co uradzili: "Panie bracie, chyba tak zrobimy: ja, choćbym rad być w Warszawie, w domu zostanę, a jutro skoro świt żona z kojcami na fornalce. a waćpan piechotą z batogiem; tylko na koni krzycz, a nie zacinaj, bo żona takiego wrzasku narobi, że odrzekniesz się podróży, i na fornalkę nie siadaj jak piecuch. A jak ci Pan Bóg dopisze, że się w jakim dworze umieścisz, a dobrze, nie zapominaj o Małużeńskim, herbu Lis, co ci przysługę robi. Bo to tak u nas z dawien dawna: waćpan się dziś mnie kłaniasz, choć nie ma komu, a ja za rok waćpanu. A jak się kiedy wzmożesz, bo wszystko u nas być może, a mnie już nie będzie, pomagaj moim synom. A teraz żonkę ci powierzam, byś mi ją szczęśliwie do Warszawy zawiózł."

I tak, mój panie Kaźmierzu, pan chorąży wielki litewski, regimentarz konfederacji barskiej, Orła Białego kawaler, pani Małużeńskiej służył za furmana. Ale była szlachcianką, i zacną, choć ubogą - równy równemu służyć może. I szczęśliwie trafiliśmy, gdzie nam było potrzeba, a przy rogatkach nas nie zatrzymano; zostawiłem imość przy Żelaznej Bramie, obiecując jej, że kupca jej przyprowadzę, a sam poszedłem do kapucynów, moich dobrych znajomych, a co są dla mnie wylani; raz, że ich klasztor w Olesku naszej fundacji, po wtóre, że jak wiesz, wszystkie u nas klasztory zawsze za dobrą sprawą. Ale przez drogę nieraz myśliłem sobie: "Oj, żeby jaki bryś z Poniatowskiego psiarni mnie poznał, lepsza byłaby dola gęsi, com ich przywiózł, niż moja."

To ja, obwitawszy się z naszymi podściwcami, poszedłem z ich kanalarzem, który mnie od razu poznał, bo bywał w Podhorcach na kweście u ojca mojego, do Żelaznej Bramy i pani Małużeńskiej przyprowadziłem kupca. Brat kanafarz zaprowadził ją ze wszystkimi gęsiami do blichu, gdzie blicharz, na dewocji mieszkając, co ułatwiał wydatki klasztorne i przez, którego ręce pieniądze przechodziły - za wszystko bez targu zapłacił, co zaceniła, bo ja już był to ukartował. I pożegnałem ją, prosząc, by się mężowi ode mnie kłaniała. Cały dzień u gwardiana siedziałem, a wieczorem poszedłem do jezuitów, których nie miałem powodu się obawiać, bo ich miłość ojczyzny nie mniejsza niż u kapucynów. Jakoż tam kilkadziesiąt zakonników, z których większa połowa wiedziała, kim jestem, a przecie byłem bez obawy.

Mojego Adasia uściskałem; przebył on wprawdzie febrę, ale już był zdrów, znacznie podrósł. Co to za piękny chłopczyk, panie Kaźmierzu, a jak się uczy! Będzie kiedyś z niego pociecha dla Rzeczypospolitej. To ja pięć dni przebyłem między kapucynami a jezuitami i po mieście się szastałem, a kto był mi niepotrzebny, ten mnie nie poznał. Otóż późno nocą, wracając do kapucynów, u których stałem, zawsze napotykałem Poniatowskiego, bez straży, że gdybym miał czym, w łeb bym mu wypalił jak psu, a nikt by się i nie dowiedział, kto mu się przysłużył. I przyznam ci się, panie Kaźmierzu, i wam kolegom, że tak tego człowieka nienawidzę, że ile razy go spotkałem, jakby jaka pokusa do mnie przystępowała, że żałowałem, iżem się nie opatrzył pistoletem pod opończą. Może, gdyby jego nie stało, pokój byłby w Rzeczypospolitej.

- Deus avertat!  - wykrzyknął pan Puławski. - A to byśmy dopiero wskórali. Ze wszystkich stron króle nas przypierają, daliby nam, żebyśmy jednego z ich braci zamordowali.

- To się też z uniesieniem tylko mówi, my pany i szlachta, a nie zbójce, a co się nie godzi, to nie godzi.

Aż tu pan Cyriak Potocki, starosta żydaczewski, który z królem miał osobiste zajście od tej pory, kiedy to jeszcze on, będąc w stanie rycerskim, sejm był zerwał, dla uciśnienia synów ministra Bruhla, któremu pan Cyriak był mocno obowiązany i za którego wstawieniem znaczne starostwo otrzymał. I o to wyzwał go był na pojedynek, a jego się nie doczekawszy, plac ostrzelał; a był dzikiej odwagi. I przysłuchiwał się tej rozmowie jako i my, i cały czas chędożył broń swoje; zerwał się z swojego miejsca:

- Panie regimentarzu, nie cofaj tego, coś pierwej powiedział, święte były twoje słowa. Jak tego tchórza, tego niewieściucha się pozbędziem, z Polski zrobi się raj. On nam potrzebny jak piąte koło w bryce. Ja panu służę do Warszawy, bo jużeś doświadczył, jak teraz do niej trafić; ja panu do chorążyca będę asystował, a powraca jąć do kapucynów, jak tylko spotkamy tego, co go pan starosta augustowski, szanowny wódz. nazywa bratem królów, co nas przypierają, moją ręką jego ubiję i z tego będę się chlubił przed całym światem.

- Dobrze mówi pan żydaczewski - odezwał się pan Korsak.

- I ja z nim trzymam! - krzyknął pan Franciszek Dzierżanowski - z jego łaski zginął pan Sawa i pan Pstrokoński, i dwóch braci rodzonych naszego naczelnego wodza, i tylu mężów, co ich i naliczyć nie można, i cały mój pułk w onegdajszej potyczce, co w nim ledwo półtorasta koni zostaje - a my byśmy go mieli żałować, a zasię!

- Zgoda, zgoda! i Litwa trzyma z Koroną - odezwał się pan Kiersnowski i pan Staniewicz.

- Zgoda! zgoda! - zaczęto krzyczeć. - Poniatowskiego zabić, i kwita! Jak się trochę uciszyło:

- Panowie bracia - odezwał się pan Puławski - z woli waszej odebrałem nad wami dowództwo i chociaż, jak to mówią, bywaliśmy pod wozem, czasem siedzieliśmy na wozie, podchlebiam sobie, że waszego zaufania nigdy [nie] zawiodłem. Ale jeżeliście ufność we mnie stracili i chcecie po swojemu robić, odbierzcie mi władzę, a ja jako prosty żołnierz z wami służyć będę; ale do takiej roboty, by królowi życie odbierać, należeć nie chcę. Czy wy nie widzicie, że tylko pozoru szukają? Dziś Poniatowski ubity, a za tydzień i Prusacy, i królowa węgierska do nas przyjdą, a tu z jednymi Moskalami ciężka sprawa. A potem, bądź co bądź, a poczciwie róbmy. Czy to była rzecz słyszana, żeby Polak krwią królewską ręce swoje mazał?

Na to pan Cyriak:

- Co to mnie za król, co go ktoś tam narzucił! Pan starosta nadto na rozum bierzesz, a jeżeli niełaska tak działać, jak my sobie życzym, to niech pan nas nie straszy, że od nas odstąpi. Strachy na Lachy! Szanujemy pana, daj Boże, byś zawsze nas prowadził, ale kiedy pana nie stanie, znajdzie się taki, co konfederacją zaprowadzi, gdzie potrzeba, a nie będzie się oglądał ani na króla, ani jego jakichś braci.

- Hola! Hola! - powstał ksiądz Marek - a co to za wiatr waćpanu do głowy zawinął, panie Cyriaku? Czy nie waćpan chcesz nas prowadzić zamiast pana Puławskiego? Tłomacz się waćpan: jak króla Poniatowskiego sprzątniecie, co uradzicie? czy nie waćpana na jego miejscu ogłosić? I dla tej nadziei bunty podniecać w obozie i na naczelnego wodza powstawać?

- Ja na pana starosty nie powstaję i umiem mu być posłusznym, kiedy trzeba, ale jako konsyliarz konfederacji radę daję; będzie ją wola przyjąć lub nie. Ja nie teolog ani minister, tylko zwyczajnie szlachcic i żołnierz, ale co się myśli, to szczerze się przed swoimi mówi; mnie to nie o starostwo moje chodzi, co z łaski tego bękarta mnie odsądzili - mniejszać o to: mam ja swój kawałek ziemi, a nie potrzebuję baki świecić jak on u Niemców albo porubstwem się bawić dla pieczeni. A potem, księże Marku, jeśli go bym ubił, to mam słuszność za sobą: on mnie nie stanął, gdziem go po rycersku zaprosił; mam prawo w łeb mu strzelić. A potem... żartuj sobie ze mnie, jak chcesz, księże Marku, a taki, choć mówi pan starosta, nasz wódz, że jak Poniatowskiego sprzątniem, to wszyscy się na nas rzucą, ja mówię, że nikt nie ruszy, a Moskale, jak obaczą, że nie ma za kim się bić, do siebie powrócą, a dopiero urządzim siebie, jak sami zechcemy.

- Ciekawy jestem wiedzieć, jak ty byś nas urządził, panie Cyriaku?

- Łatwiej, niż się spodziewasz, księże Marku. Ja za piecem nie wychowany i przypatrzyłem się, jak się po ludziach dzieje. Byłem z księdzem Sierakowskim, moim wujem, w Rzymie i papieżam widział, i mówił do mnie - a ksiądz Marek tam nie był - i jechałem na Wenecję, gdzie króla nie ma, tylko waszeci patron panuje, a przecie dobrze wszystkim się dzieje. A za cóż u nas Najświętsza Panna nie miałaby sama panować i jej zawsze ma być dodany jakiś król, to Sas, to Piast!

Ale my mu wszyscy przerwali mowę:

- Wybaczaj, panie, ale na to nie ma zgody: ani w domu bez gospodarza, ani w Rzeczypospolitej bez króla. Trzeba nam króla, ale Sasa. A ksiądz Marek na nas z góry:

- A cicho, dzieci, a w nie swoje rzeczy nie wdawajcie się. Bijcie się, a starsi uradzą. A pana Puławskiego słuchajcie, bo Pan Bóg chce, aby do końca on wami dowodził. Już dnieć zaczyna, zapewne pan Puławski na koń siąść wam wkrótce każe, a najlepiej Rzeczypospolitej zaradzimy, jak będziemy posłuszni.

A pan Puławski:

- Panowie bracia, teraz na koń, a o panu Poniatowskim w swoim czasie pomyślim, jak go dostać.

I kazał trębaczom zatrąbić marsz, a my wszyscy na koń -i doszliśmy aż do Częstochowy. Ale pan chorąży litewski z księdzem Markiem od nas się odłączyli zaraz po wyjściu naszym z Niepołomickiej Puszczy. Pan chorąży dostał się do Preszowa i widziałem go później w Nieświeżu, kiedy już było po wszystkim. A księdza Marka już odtąd nigdy nie widziałem.

Otóż tak rzucona była myśl pierwsza, która wyszła od pana chorążego litewskiego, myśl wielka, ale która dlatego tylko skutku nie otrzymała, bo pan pułkownik Łukawski -daj mu Boże wieczne odpocznienie - podrwił głową, jako się może kiedy o tym wspomni.


PAMIĄTKI SOPLICY