VIII

 

Piały kury

Na czas północny i na nowe straże

Gwiazd, gdy się pełnia odkryła księżyca.

A szliśmy wtedy przez stare cmentarze,

Nad których ciszą moja przewodnica,

Podniósłszy ręce w miesięcznej jasności,

Błogosławiła mogiły i kości.

 

- Błogosławieni, coście się wrócili

Do domu swego i swego początku

I którym oczy zmęczone nakryli

Garsteczką piasku i kwiecia użątku...

Błogosławiony głóg polny i zioła,

Co wam pierś martwą odziały i czoła!

 

Albowiem matce nie wróci nikt płodu,

Ani dziecięcia, aby je nosiła,

Jak w pierwszych czasach poczęcia i rodu.

A ta oddanych ma sobie mogiła,

A ziemia znów jest nimi obciążona,

Jako dni onych, nim wyszli z jej łona.

 

Błogosławiony grób cichy, co chowa

Umarłych prochy, iż wiatr ich nie miota.

Albowiem wielka spokojność grobowa

Jest im odpłatą za burzę żywota,

Co prędszy, niźli zawodnik w swym biegu,

Dobra nie widział, a już jest u brzegu...

 

Lecz tu nalezion wielki jest i mały

I wyzwolony jest jeszcze od pana,

A usta, które o grób swój wołały,

Już ukojone są i wszelka rana,

I wszelka żądza tutaj się popieli...

Błogosławieni, którzyście spoczęli!

 

A gdy mówiła, zapadłe mogiły

I opuściałe zdawały się kwiecić,

A brzozy szum swój i płacz uciszyły

I ze dna nocy szły gwiazdy im świecić;

I uciszyły się skrzypiące krzyże,

I wszystko stało w milczeniu i w mirze.

 

A dla mnie, którym szedł z onym aniołem,

Wielkim spoczynkiem były te momenty,

Bom był zmocowan dróg onych mozołem

I czułem w sobie krzyki i lamenty

Ducha, a one okropne widzenia

Głosem wołały we mnie - zapomnienia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 

Nagle pies zawył w oplotach, po rosie...

Ustał - i znowu zawył... Taka żałość

I taki ludzki ból był w onym głosie,

I taki jęk był, i taka omdlałość,

Że czułem, jak mnie skrzydłem nietoperza

Strach oblatuje i w piersi uderza.

 

A gdym miał mrowia tego pełne żyły,

Drugi się zaniósł i trzeci gdzieś wtórem;

I tak ku sobie te psy w pole wyły

Na wielki, srebrny księżyc. A dziś piórem

Nie wydam onej troski i nudności,

Jaka mi od nich do szpiku szła kości.

 

A zaraz potem wyszliśmy tu blisko

Na wieś spaloną i na zgliszczów kupy,

A za nią było świeże bojowisko,

Dokąd nam drogę wskazały dwa trupy,

Patrzące w księżyc bez zmrużenia powiek

I przeraźliwie ciche: koń i człowiek.

 

Dalej pięć było, dalej siedem, dalej...

Przestałem liczyć, bo wstały mi włosy,

Jak kiedy burza łan żytni powali,

A jedne w drugie wdeptane są kłosy,

Tak po batalii tej leżeli wałem,

Broń na broń wparta, a ciało pod ciałem.

 

A nim my przeszli te pierwsze okopy

Trupie, już na nas uderzył wiatr zgniły -

I w krwawej glinie zaczęły lgnąć stopy.

A ja, wspomniawszy na one mogiły

Ciche: - Uczyńmy - rzekłem - grób, o pani,

Iżby spoczęli ci nie pogrzebani!

 

A ona: - Nie jest mi to dozwolonym,

Ale ci wszyscy są tu w ręku Boga,

A Bóg ich w polu zostawia czerwonym,

Aby z nich zgniłość szła na świat i trwoga,

A iżby ludom te trupy się śniły,

Aż wszyscy cichej zapragną mogiły.

 

Lecz teraz idź a patrz! - I rękę jasną

Ściągnęła, kędy czarne jakieś mrowie

Pełzło na trupy...

...O, niechaj zagasną

Zgwałcone oczy w mojej nędznej głowie!

To byli... Chryste! Tą się hańbą spalę...

Nie! To nie ludzie byli! To - szakale!

 

Lecz jam ich widział i nic już nie zetrze

Tej okropności sprzed mojej źrenicy,

A choć dokoła tak czyste powietrze

I choć sam w sobie strzegę tajemnicy,

Czuję, że żyję i dycham w tym brudzie...

Nie! To nie były szakale... To - ludzie!

 

Cisi i szybcy, z worami zgrzebnemi,

Zdzierali trupy z odzieży do naga,

Piersi im gniotąc i szarpiąc po ziemi...

I nie wiem, skąd ta upiorna odwaga

I bezwstyd krwawy, i piekielne siły,

Bo i kobiety wśród tych hien były.

 

A tam, gdzie przeszli, pod jasność miesiąca

Bielała nagość ciał okropna, sina.

I zdało mi się, że noc sama drżąca

Ze zgrozy blednie i czas swój przeklina

I że trup który wstanie i zakrzyczy

Na te zmierzchniki, i nie da zdobyczy.

 

Jak nieprzytomny i jak obłąkany

Do mojej świętej tuliłem się z trwogą,

I tych pobitych czułem w ciele rany

I nie wiedziałem, gdzie stąpić mi nogą,

Bo wszędzie była krew, krew, krew i zbrodnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 

A pani moja i gwiazda przewodnia,

W Boga wpatrzona, szła cicha i biała,

Lecz owa jasność nad czołem jej - drżała.

 


MARIA KONOPNICKA