VI
A wstawszy, szli
śmy dalej....Kraj by
ł pustyI czarny, jakby po przej
ściu zarazy.O, nigdy tego nie wypowiem usty,
Jakie mi drog
ę zabiegły obrazyI jakie trupy spotka
ły mnie sine,Otwarte maj
ąc oczy, aż przeminę.
I nigdy tego nie wydam j
ęzykiem,Jaka tam cicho
ść była przeraźliwaI z jakim ptastwo lecia
ło w niej krzykiemOd gniazd zburzonych, i jakie
łuczywaZ drzew osmalonych nad drog
ą tam stałyI nie
żywymi gałęźmi kiwały...
Gwa
łt czyniąc oczom oślepłym prochami,Szed
łem tą drogą krzyżową i czarną,Jako ów pielgrzym, id
ący znad ArnoPrzez kr
ęgi piekieł. A taki nad namiBy
ł ucisk, taka głuchość i martwota,Jaka ma nasta
ć przy końcu żywota.. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Od bolesnego odbiwszy si
ę grodu,Wyszli
śmy w pole szeroko zdeptane.A ju
ż się rosy perliły zachodu.I wskro
ś nad ziemią lireczki szły szklaneSkowro
ńczych głosów, które się na łunyNios
ąc, powietrzne potrącały struny.
A id
ąc onym polem we mgłach sinem,Pod las my przyszli i pod wielkie drzewa,
Gdzie stercz
ąc z zgliszczów sczerniałym kominemSpalona chata sta
ła. Smolne trzewaBelek i tramów dym jeszcze dawa
ły.Przy chacie sad wi
śniowy, kwieciem biały,
I d
ługi żuraw studzienny. Pod płotemW zgrzebnej koszuli i twarz
ą do ziemiLe
żał pastuszek mały, włosów złotemNakrywszy piasek, r
ękoma drobnemiRozkrzy
żowany, jak orlik, szerokoW tym polu, krwawym dzieci
ęcą posoką.
Przy nim fujarka i nó
ż, i wierzboweGa
łązki młode z zastygłą krwi rosą...Przypad
łem z jękiem i martwą mu głowęPodj
ąwszy, niosłem tę dziecinę bosą,By jej mogi
łę dać i z mchów posłanie.A nios
ąc brzemię to, wołałem: - Panie!...
I pod krzy
ż go tam złożyłem wioskowy,I na pier
ś drobną upadłem sierocie.A z krzy
ża Chrystus poglądał surowyZ twarz
ą sczerniałą, z koroną w pozłocieBlasków zachodnich, i zda
ł mi się krwawićPi
ęciu ranami swymi...
Nie móg
ł zbawić,O, nie móg
ł zbawić, ziemio, krzyż ten ciebieI pró
żna miłość ta, i ta ofiara!Ty jad przekle
ństwa pożywasz w twym chlebieI zawsze jeste
ś pogańska i stara,I nienawi
ścią żyjesz, a widomyTwój znak to wilcze plemi
ę i miecz Romy!. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A gdy
śmy weszli w las, uderzył we mnieP
łacz bardzo rzewny i kwilenie ciche.Wi
ęc idąc na ten głos w najgęstsze ciemnie,Ujrza
łem w trawie dzieciąteczka liche,Jak wyci
ągały wychudłe rączynyPo k
ąsek chleba, a ten był - jedyny.
Tak z puchów gniazda dziobeczki piskl
ęceStercz
ą dokoła z wrzaskliwym szczebiotem,Jako tych dwojga g
łowiny i ręce...Na twarzy matki chmura: - A co potem...
Co b
ędzie potem, gdy chleba zabraknie?...Doko
ńczyć nie śmie i sama - nie łaknie.
I nagle wielkie przej
ęło mnie drżenieO ten drobia
żdżek nędzny, o te dzieci...Gdy wtem, przez ciemne drzew onych zielenie,
Czerwona strza
ła słoneczna nadleciI g
łów tych dotknie krwawością zachodu.... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Poblad
ł mój anioł i rzekł: - Zginą z głodu.