IV
A widząc mnie tak wzburzonym do głębi,
Jak mętna fala, gdy ją wicher tłucze,
- Oto polecą, jak stado gołębi
I jak żurawi wędrujących klucze -
Rzekła Beatryx i wielką tęsknotą
Nakryła czoło, niby chmurą złotą.
A pomilczawszy, rzekła: - Ale onym
Ptakom jest dano do gniazd wracać z wiosną;
Ci zaś na piasku zostaną czerwonym
I pod błyskami komet kędyś posną,
I żadne słońce już ich nie obudzi...
Zaprawdę, Bóg ma w nienawiści ludzi!
A wtem ją objął mrok, jak chusta mglista,
I szła tak, oczom moim zasłonięta,
Skargą tą ciemna, a łzami przejrzysta,
I tą żałobą przeciw Bogu święta.
I bił cień od niej, z światłem na przemiany,
Jako gdy z nocą świt walczy różany.
A ja, żem wiedzieć chciał ich dalsze losy,
Tych dzieci, rzekłem: - Kto czyni te żniwa?
Gdzie posieczone są zielone kłosy,
I kto ten zagon w runi zaorywa?
- Więc się zwróciła ku mnie i, spokojna
Jak śmierć, odrzekła dźwięcznym głosem:
- Wojna.
A gdy ten wyraz padł w ciche przestrzenie,
Jaskółki spod strzech porwały się czarne,
A z piór ich padły drżące, długie cienie
Na wód błękitność; i wyszły tchy parne
Z wody, jak z ludzkiej piersi, kiedy cicha
Przemówić nie śmie, tylko ciężko wzdycha.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nagle tętenty zagrzmiały po drodze.
Spojrzałem: w zwartym jechali szeregu,
Kaski na czołach, pałasze przy nodze,
Ludzie w kurzawie, a konie w pian śniegu.
Dobosze w bębny takt biją miarowo,
A jeźdźcy sadzą z zwieszoną w dół głową.
I tak przed nimi w podróżnym tym pyle
Kraj znikał... Kto wie, nikł może na wieki,
A żaden nie śmiał przyzostać się w tyle
Ani obrócić za siebie powieki;
I tylko jeden na koniu się zniżył,
Garść ziemi chwycił i do ust przybliżył.
A ta, którąśmy mijali, zagroda,
Wielkim w nas płaczem buchnęła i jękiem.
W sadzie, u płota, urodna i młoda
Stała kobieta z dzieciątkiem maleńkiem
U piersi, z oczu spuszczonych ku ziemi
Sypiąca łzami, jak skrami srebmemi.
Więc zapatrzony w Dolores tę białą
Stanąłem. Tętent ucichał w oddali.
Kurzawa spadła i tylko zostało
Drżenie w zbóż młodych chwiejącej się fali
I droga, w słońcu lekkim pyłem wzdęta,
I jakaś straszna pustka, i przeklęta...
A pani moja, która tam wraz ze mn
ąStała, rzęsami nakrywszy źrenice,
Surową miała twarz i bardzo ciemną,
A ponad czołem wielką błyskawicę
Siną, od której ognie szły w czerwieni...
A kiedym milczał, rzekła mi:
- Straceni.