II

 

...Jeszcze ta ręka przejrzysta i biała

W cichym powietrzu przede mną gorzała,

Jak srebrna chmurka, gdy słońcem wskroś świeci,

Kiedy mnie przestrzeń szeroka obleci

I chłód wieczorny, niesiony w powiewach

Po drżących wodach i po sennych drzewach.

 

Ziemia, już w rosach, pod nocną szła zorzę

I gwiazdy nagle tryskały w przestworze,

A dnia różaność, wsiąknięta w powietrze,

W przejrzyste tony szła, i w coraz bledsze.

Naraz psy wyciem obniosły się głuchem,

Z łąk się porwały żurawie łańcuchem

 

I, bijąc w skrzydła, leciały jęczące

Pod niewidzialne, zgaszone miesiące.

- O jasna! - rzekłem, bo takie jej miano

Dawało serce - o jasna, co pędzi

Z gwiazd starodawnych tę chmurę zerwaną,

Czerniącą niebios różane krawędzi?

 

Gdzie lecą owi powietrzni tułacze,

Rzucając ziemi jęk taki i płacze?..;

Jeszczem to mówił, gdy nagle nade mną

Dziwnie się cicho zrobiło i ciemno,

A ucisk taki w powietrzu był całem,

Że mi głos omdlał, zgasł, a idąc, drżałem.

Więc rzekła smętna moja przewodnica:

 

- Oto nie możesz wytrzymać bez lęku

Czerwonych cieniów martwego księżyca

I bicia skrzydeł, i jednego jęku

Ptaków lecących...

A mówiąc tak, stała,

Zwrócona ku mnie litośnie, i w twarzy

Ciszę uśpionych harf słowiczych miała,

I była jak kwiat, gdy się w rosach waży,

I dość mu tylko powiewu, co wzdycha,

By łez perłami posypać z kielicha.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A już my wtenczas byli wśród zieleni

Lip rozkwieconych, z których pachty miody,

Już idąc śladem smętnej mojej ksieni,

W domostwo ciche wszedłem i w ogrody,

Gdzie spokój rozwiał swe pióra anielskie

Na serca czyste i na rzeczy sielskie.

Pod lipą niewiast gromadka zebrana

Gwarzyła, brzęcząc, by rój pszczelny w ulu.

Naraz - głos jeden pękł, jak struna szklana,

A w głosie taka była ostrość bólu,

Że oczy moje pobiegły jak strzały

Za krzykiem w górę - i w górze zostały.

Tam, na północy, jak złota głowica

Wyrzuconego w błękity sztyleta

 

I jako żagiew, co śmierć ją podsyca,

Trupią jasnością gorzała - kometa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Więc oczy moje, jak dwie mewy drżące,

Spadły z powietrza pełne wielkiej trwogi,

Już na niewieścich twarzach szukające,

Kto tu dom rzuci i nie wróci z drogi,

 

Po kim tu będzie żałoba noszona,

Kto tu godziny będzie we łzach liczył,

Czyje tu serce pęknie, czyj śmiech skona?...

Wtem biały anioł, co mi przewodniczył,

Przejrzystym palcem wskazał mi twarz jedne...

Była tak jasna objawieniem klęski,

 

Taki z niej duch szedł bolesny a męski,

I takie widzeń przyszłości ekstazy,

Że teraz jeszcze myśląc o niej - blednę.

A gdym w nią patrzał jak w święte obrazy,

Pod moim wzrokiem ból pięćkroć ją zmienił:

Najpierw ją zdrętwił strach i okamienił,

 

Potem wichr jakiś przeleciał ją drżeniem,

Potem buchnęła czerwonym płomieniem,

Potem ją bladość obeszła opłatka,

Hostię z niej czyniąc, a potem sczerniała

Jak święta ziemia - i tak już została.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Schylił się anioł mój i szepnął: "Matka".

 


MARIA KONOPNICKA