I

 

O, jak ja dzisiaj spojrzeć się odważę

W ten cichy błękit i w te ludzkie twarze,

Jak ja podniosę oczy gorejące

Na złote gwiazdy, na jasne miesiące,

Ja, co widziałem straszliwą rzecz ziemi:

Krew przelewaną rękami bratniemi,

Ja, co widziałem, jak słońce ją pije,

I nie upadłem w proch, i jeszcze żyję?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ktokolwiek jesteś, co nosisz oblicze

Mogące zblednąć albo żarem spłonąć,

Ktokolwiek jesteś, co znasz tajemnicze

Głębie boleści i umiesz w nich tonąć,

Ktokolwiek jesteś, co ludzką masz duszę,

Pójdź: jeśliś kamień nawet, ja cię wzruszę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sam, w czterech ścianach, co mnie zamykały,

Z myślami mymi w świat smętkiem sczerniały,

Z dłonią na oczach, przed pustą sztalugą

Zadumałem się głęboko i długo.

Bo już mnie chwytał ten duch. co po ziemi

Mogił przelata skrzydłami mrocznemi

I krzywdy ludów, i stare cierpienia

W piorun przekuwa i w burzę zamienia,

A czarę pomsty na wody wylewa...

Już byłem harfą, co drży i co śpiewa,

I miałem serce, jak kamień spękany.

Co me ma krwi ni łez, ale ma rany.

A kiedym dumał tak, uczułem nagle

Gorący oddech, co mi podniósł włosy.

Jak łódź. tchem morza chwycona pod żagle,

Chwieje się, pręży i puszcza na losy,

 

 

Tak ja powstałem, już pełen płomienia

I wnętrznych głosów, i żaru, i drżenia,

I pędu w sobie...

Przede mną, u proga,

Postać się jakaś przejrzysta bieliła.

Ledwom ją uczuł, już była mi droga,

Już mi szły od niej moc jakaś i siła,

 

Już serce drżące z piersi mi się rwało

Za tą dziewiczą, milczącą i białą.

Ponad jej czołem, jak tchnienie wilgotne,

Gdy na zwierciadło rzuca pary mętne,

Takie się światło paliło ulotne,

Bez złotych blasków, przyćmione i smętne.

 

Wielem zapomniał od onej godziny;

Lecz dotąd widzę ten u jej warkoczy

Miesięczny płomyk, srebrzysty i siny,

A także głos jej pomnę - i jej oczy.

Oczy to były, jak gwiazdy, zgaszone

We łzach i były dziwnie zadumane;

Mogły przed Bogiem brać świat ten w obronę

I wzejść bławatkiem nad pola orane,

I duszy sięgnąć tajemną swą władzą...

Już czułem, że mnie te oczy prowadzą,

Choć jeszcze usta, jak pąki zamknięte,

Nie odsłoniły słów - ciche i święte.

 

Czy znasz anioły, które w polu głuchem

Nad mogiłami po rozstajach płaczą,

Jakoby brzozy szeptały tam z duchem

Albo wiatr trącał o lirę śpiewaczą?

Czy znasz anioły, które w pustych chatach

U wygaszonych ognisk siedzą ciche,

A głowy mają w piorunowych kwiatach

I usypiają dzieciąteczka liche

Pieśnią, co będzie im się kiedyś śniła

Aż po wiek życia?... Ona taką była.

Więc patrząc na nią strwożyłem się w sobie

I rzekłem: - Oto jest z tych bożych jedna,

 

Co w ciemnym lampy zapalają grobie

I zapomniane prochy biorą ze dna

Na siew przyszłości. - I wstrzęsło się moje

Serce nadzieją wielką - i omdlało.

Aż ona, widząc, że tak przed nią stoję,

Dłoń, jak mgła, lekką podniosła i białą,

A obróciwszy się na zmierzchy sine:

- Idź za mną - rzekła - pójdziem w łez dolinę.

 


MARIA KONOPNICKA