Zaczęło się to od starego łóżka, cośmy na nim we trzech
sypiali.
Tego dnia ojciec zły czegoś z rzeki wrócił i siadłszy na ławie, ręką głowę
podparł. Pytała się matka raz i drugi, co mu, ale dopiero za trzecim razem
odpowiedział, że się ta robota koło żwiru skończyła i że szkapa tylko
piasek teraz wozić będzie. Zaraz mnie Felek szturchnął w bok, a matka jęknęła
z cicha.
Miał ojciec nad wieczorem po doktora iść, ale mu jakoś niesporo było.
Chodził, medytował, po kątach pozierał, aż stanął przed matką i rzekł:
- Co chłopakom po łóżku, Anulka? Sypiam ja na ziemi, toż i oni mogą.
Spojrzeliśmy po sobie. Dwie złote iskry zabłysły w siwych oczach Felka.
Prawda! Co nam po łóżku? Piotrusia tylko pilnować trzeba, żeby z niego nie
spadł.
- Dalej! jazda! - krzyknął Felek i zanim matka odpowiedzieć zdążyła, jużeśmy
we trzech siennik na ziemię ściągnęli, a Fełek kozły wywracać na nim zaczął.
Po ściągnięciu wszakże siennika okazało się, że desek w łóżku brakuje
dwóch, a bok jeden ze wszystkim odłazi. Nie chciał tedy "handel",
którego mi ojciec zawołać kazał, o łóżku ani gadać, pieniądze naliczone
miedziakami zgarnął w mieszek, związał i za chałat na piersi zasunął. Opuścił
mu ojciec dziesiątkę, potem dwie, potem złotówkę całą, ale się Żydzisko
uparło. Z sieni dopiero brodę do izby wsadził, postępując pół rubla bez
siedmiu groszy, jeśli mu ojciec i poduszkę sprzeda.
Zawahał się ojciec, spojrzał na nas, spojrzał na matkę; wszystkiego razem
miało być jedenaście złotych.
- Cóż chłopaki? - zapytał wreszcie - obejdziecie się bez poduszki
tymczasem, póki matka chora?
- Ojej'. - wrzasnął Felek przyduszonym głosem, gdyż właśnie na głowie stał,
a nie zmieniając pozycji poduszkę na izbę cisnął. Chwycił ją Piotruś i
na Felka rzucił, Felek znów na mnie, aż nam ją .,handel" z rąk wyrwał,
żebyśmy nie poszarpali.
- Ale bez poszewki! - odezwała się słabym głosem matka.
Natychmiast wyrwaliśmy "handlowi" poduszkę, którą już pod pachą
trzymał- i zaczęliśmy i niej poszewkę ściągać.
Po ściągnięciu wszakże poszewki okazało się, że poduszka w jednym rogu
rozpruta i że się z niej pierze sypie, Znów tedy "handel" jedenastu
złotych dać nic chciał, tylko dziesięć bez piętnastu groszy.
Targ w targ. zgodził się z ojcem na całe dwa ruble, ale żeby mu jeszcze kołdrę
naszą dodać.
Ojciec spojrzał na matkę. Była tak osłabioną i bladą, że wyglądała jak
martwa, leżąc na wznak, z głęboko zapadłymi oczami,
- Anulka?... - szepnął ojciec pytająco.
Ale matkę chwycił kaszel, więc odpowiedzieć nie mogła.
- My tam kołdry, proszę ojca. nie chcemy! - krzyknął Felek. - My się tylko
o tę kołdrę co noc bić musimy. Niech Wicek powie!...
- Prawda, proszę ojca! - potwierdziłem gorliwie. - Co noc się bić musimy, bo
spada...
"Handel" już kołdrę zwinął i pod pachę wsadził. Wybiegliśmy za
nim z tryumfem na podwórko.
- Wiecie? - krzyknął Felek chłopakom, co tam w klipę grali -
"handel" kupił nasze łóżko, kołdrę i poduszkę! Będziemy teraz
na ziemi na sienniku spali!...
- Wielka parada! - odkrzyknął blady Józiek od krawca z lewej oficyny. - Ja już
dwa lata u majstra na ziemi sypiam i bez siennika nawet.
Zaimponował nam. Sypianie takie nie było więc już, widać, wynalazkiem
naszym.
Tego dnia był u nas doktor, a ja biegałem aż dwa razy do apteki, bo matce znów
było gorzej; ale kiedy przyszedł wieczór, tośmy ledwie ziemniaki dojeść
mogli, tak nam pilno było na siennik, któryśmy sobie ułożyli w kąciku za
piecem. Felek to nawet z chlebem w ręku do pacierza klęknął i oglądając się
raz w raz na siennik, w trzy migi " Ojcze nasz" i "Zdrowaś"
przetrzepał, tak, żem ja jeszcze ofiarowania nie zaczął, a on już się w
piersi bił aż dudniało w izbie, i tylko katankę zrzuciwszy zaraz się od
pieca położył. Co prawda, to i ja miałem myśl, żeby się od pieca położyć,
ale mi się już z Felkiem zaczynać nie chciało, więc go tylko palnąłem w
ucho i położyłem się od ściany, a Piotrusia tośmy między siebie wzięli.
Zrazu zdawało mi się. że mi głowa gdzieś z karku ucieka- bom do poduszki
nawykł, ale potem podłożyłem sobie łokieć i dobrze.
- Czymże ja was, robaki, odzieję? - rzekł ojciec patrząc, jakeśmy się
jeden do drugiego tulili.
Obejrzał się po izbie, zdjął z kołka swój płaszcz granatowy i rzucił go
na nas.
Wrzasnęliśmy z uciechy i natychmiast powsadzaliśmy ręce w rękawy. Piotruś
tylko piszczał nic mogąc do nich trafić, aleśmy go z głową peleryną
nakryli, więc ucichł. Ojciec, nim się położył, raz jeszcze podszedł do
nas.
- No i cóż? Ciepło wam. bąki? - zapytał.
- Mnie tam ciepło! - odpowiedziałem z głębi płaszcza.
- A mnie jak! - krzyknął Felek. - O, proszę ojca, jak mi to gorąco,
I wystawił swoje długie, chude nogi, żeby okazać, jako o przykrycie nie dba.
Istotnie, przyjemne ciepło szło na nas z. pieca, bo ojciec koksu przed
wieczorem przyniósł, ogień rozpalił i matce herbatę gotował. Usnęliśmy
też zaraz. Ale nad ranem zrobiło się nagle bardzo chłodno. Pociągnąłem
tedy płaszcz w swoją stronę. Felek zrazu skurczył się przez sen. ale potem
i on płaszcz ciągnąć zaczął; a gdym nie puszczał, bo juścić od pieca
cieplej jemu niżeli mnie było, sam się głębiej pod niego wsunąć usiłował.
Przy tym wsuwaniu się musiał jakoś nacisnąć Piotrusia, bo malec nagle
piszczeć zaczął, a potem się na dobre rozbeczał.
Matka stęknęła z cicha raz i drugi.
- Filipie! Filipie!-rzekła słabym głosem-a zajrzyj no do chłopców, bo
Piotruś czegoś płacze...
Ale ojciec spał.
- Chłopcy! - odezwała się znowu matka - a czego tam Piotruś płacze?
- To Felek, proszę mamy! - odrzekłem.
- Nieprawda, proszę mamy, to Wicek! - zaprzeczył natychmiast zaspanym głosem.
Matka ciężej jeszcze stęknęła, a gdy malec nie przestawał płakać, zwlokła
się z łóżka, wzięła Piotrusia na ręce i zaniosła go na swoją pościel.
Zaraz też nam się placu więcej zrobiło, więc mi Felek dał sójkę w bok,
ja mu też i odwróciwszy się od siebie spaliśmy wybornie do samego rana.
W parę dni potem znowu przyszedł "handel". Nikt go nie wołał, ale
przyszedł tak, z grzeczności, jak mówił, dowiedzieć się, czy matka
zdrowsza. Zaraz też zaczął chodzić po izbie, oglądać szafę, stołki. Ale
ojciec pochmurny był czegoś i gadać wiele z nim nie chciał.
Nazajutrz "handel" znowu przyszedł. Tego dnia mieliśmy na obiad
ziemniaki z solą tylko, bo okrasy brakło; chleb też się jakoś skończył, a
Piotruś do ochrony bez śniadania poszedł. Mnie ojciec kazał worek na węgle
szykować. Szturchnął mnie Felek w bok, że to niby ciepło będziemy mieli,
bo wiatr strasznie po izbie świstał, i zaraz my się rozśmieli. Stałem już
z workiem chwilę, ale ojciec zapomniał widać o węglach, bo siedząc na
matczynym łóżku zadumał się i wąsy skubał. Chrząknąłem raz, nic
spojrzał nawet w moją stronę: chrząknąłem drugi raz, spojrzał, jakby mnie
nie widział; a na to właśnie "handel" wszedł i szafę targować
zaczął.
Przestępując z nogi na nogę czekałem jeszcze chwilę, ale mi okrutnie pilno
było, bo woda koło pompy zamarzła i Felek poleciał jeździć; zaryzykowałem
tedy i chrząknąłem raz trzeci. Jak się też ojciec nie odwróci, łąk nie
palnie pięścią w stół! Skoczyłem duchem do sieni, małom przez próg nie
padł, a "handel" też wyszedł nie bawiąc i na Żydka z przeciwka
palcem kiwać zaczął. Ojciec mnie tymczasem zawołał, choć mu się jeszcze ręce
trzęsły czegoś, szesnaście groszy odliczył i po węgle biec mi kazał.
Kiedym wrócił, ,,handel" i Żydek z przeciwka wynosili szafę. Ojciec ode
drzwi zastąpił, żeby dużo mrozu nie naszło, matka odwróciła głowę do ściany
i stękała z cicha.
Usunięcie szafy z kąta, gdzie stała, jak tylko zapamiętać mogę, odkryło
nam nowe widoki; przykucnęliśmy tedy wśród nagromadzonych tam śmieci i
rozpoczęły się poszukiwania. Felek znalazł guzik blaszany, który sobie
zaraz na rękawie przyszył, a ja wygrzebałem patykiem ze szpary dużą,
zardzewiałą igłę oraz bożą krówkę z podkurczonymi pod siebie nóżkami i
wyszczerbionym skrzydełkiem. Natychmiast zaczęliśmy na nią chuchać, ale była
zdechła.
Za każdym z tych odkryć wykrzykiwaliśmy radośnie, a ojciec nie mógł nas
napędzić do kaszy, którą nam zgotował na obiad i której tylko matka jeść
nie chciała. Przetrząsnęliśmy nareszcie wszystko, a przekonawszy się, że
już żadnych więcej skarbów w kącie nie ma. wymietliśmy resztę śmieci do
sionki.
Teraz dopiero spostrzegłem, że w miejscu, gdzie stała szafa, kawał ściany
bielszy się wydawał niżeli reszta izby; udzieliłem lej wiadomości Felkowi,
a że i matka w kąt ten patrzyła smutnym wzrokiem, wstał tedy ojciec od
kaszy, wyszukał w skrzynce dwa gwoździe i w ów jaśniejszy kawał ściany
wbiwszy, powiesił na nich matczyną suknię brązową od święta i tę drugą
modrą, codzienną, chustką je pięknie okrył i z boków obcisnął. Wyglądało
to bardzo dobrze, a Felek z Piotrusiem zaraz się "w chowanego" bawić
tam zaczęli.
Matce w tych czasach pogorszyło się jakoś; doktor jej kazał dobry rosół i
świeże mięso jeść, a choć płakała na taką utratę i jak mogła ojcu
broniła, to jednak coś przez tydzień do rzeźnika co dzień latałem, kupując
czasem i całe pół funta.
A ,,handel" to już tak do nas przywykł, że czy go kto wołał, czy nie
wołał, co dzień choć przez drzwi zajrzał. Już nawet Hultaj, pies stróża,
nie szczekał na niego. Po szafie kupił od nas "handel" cztery na
orzech bejcowane krzesła, cośmy na nich do obiadu siadali. Przy tych krzesłach
tośmy mieli uciechę, bo "handel" nie mógł więcej wziąć sam jak
dwa, a drugie dwa samiśmy nieśli aż na Ordynackie.
Na głowach my z nimi paradowali samym środkiem ulicy, a Felek tak wrzeszczał;
,,na bok! na bok!", że aż dorożki stawały. "Handla" zostawiliśmy
za sobą het precz, choć Żydzisko pędziło za nami krzycząc, żeśmy rozbójniki,
szwarcjury i inne tam takie żydowskie wymysły. Dopieroż na Ordynackiem dalej
bębnić w stołki. Rozlatywali się ludzie, myśleli, że ,,sztuki"; aż
przecie nas "handel" dopadł i chwyciwszy się za brodę na ono
zbiegowisko przy stołkach, trzygroszniak nam dał, żebyśmy sobie poszli.
Tak nam ta wyprawa zasmakowała, żeśmy się tylko pytali, co trzeba wynosić.
Szczególniej Felek coraz miał nowe pomysły. Jak tylko wrócił z ochrony
zaraz ręce za plecy zakładał, po izbie chodził i po kątach jak taksator
patrzył.
- A może by, proszę ojca. garnek żelazny? A może by balię albo zegar?
- Poszedł precz! - fuknął na niego ojciec, który teraz prawie ciągle był
czegoś zły i smutny.
- Felek! Co ty gadasz? - odezwała się słabym głosem matka, - A toć byś ty
niedługo duszę w ciele przedał?
Ja i Piotruś zaczęliśmy także silnie protestować.
- Ale!... Garnek!... jeszcze czego!...- A w czym to będziemy gotowali kaszę
albo i ziemniaki?
- Albo zegar!...- - dodał z oburzeniem Piotruś. - A jakże będziesz bez
zegara wiedział, kiedy ci się jeść chce albo spać?...
- Ojej!... - wołał Felek z miną skończonego libertyna - żeby o co, jak o
to!... A ty, czy zegar pokazuje, czy nie pokazuje, to tylko byś ciągle jadł.
- A ty sklepikarce po bułki latasz, żeby ci "kadryla" dała.
- Nie latam! - odparł zaczerwieniwszy się Felek.
- Latasz!
- Nie latam!
- Owszem, latasz!. Sam widziałem, jakeś "kadryla" jadł...
- Ja "kadryla"? Jak Boga kocham, tak nie jadłem!...
Tu uderzył się pięścią w piersi, aż echo jękło.
- No to chuchnij!...
Nastawił się Felek i chuchnął, aż para poszła. Z próby tej wyszedł z
triumfem. Nic nie zdradzało spożycia "kadryla", a z głębi zapadłej
brzuszyny dobyła się tylko czczość wielka.
Wszakże przegłosowany Felek nie tracił miny. Pewnego dnia obchodząc izbę i
poglądając po ścianach, wykrzyknął nagle:
- A rondel, proszę ojca! A moździerz! A żelazko!...
Struchleliśmy, słuchając. Rondel, moździerz i żelazko-to były niemal
klejnoty rodzinne. Na półce wprost drzwi ustawione, błyszczały olśniewające
złote prawie. Środkowe miejsce zajmował rondel. Jak zapamiętać mogę nigdym
nic widział, żeby się w tym rondlu co gotowało- Byłoby to profanacją po
prostu. Co sobotę wszakże czyściła go matka cegłą lub popiołem i tak świecący
stał z wystawionym na izbę uchem błyskając w same oczy, gdy się do stancji
wchodziło. Przy nim stał moździerz z tłuczkiem z jednej strony, a żelazko z
drugiej. Moździerz był rówieśnikiem moim. Kupił go ojciec, gdym na świat
przyszedł, aby matkę uradować i dobre jej serce za syna okazać. Żadnego
wszakże z jednolatków moich w podwórzu, ba, na całej ulicy, nie szanowałem
tak, jak szanowałem ten moździerz. Matka zdejmowała go raz do roku tylko, w
Wielki Piątek, aby w nim utłuc cynamon do wielkanocnego placka. Wtedy to
zwykle powtarzało się to opowiadanie, w którym ja i moździerz byliśmy
bohaterami, Właściwie różniliśmy się tym tylko, że mnie przyniósł
bocian darmo, a za moździerz trzeba było zapłacić. Nic więc dziwnego, że
istnienie tego moździerza uważałem jako ważniejsze aniżeli moje własne, zwłaszcza
patrząc na poszanowanie, jakiego stałe używał, podczas gdy ze mną różnie
bywało i wówczas, i potem...
Żelazko także nader rzadko zstępowało z wyżyn półki na poziom naszego
codziennego życia. Matka prasowała nim tylko półkoszulki niedzielne ojca i
swoje tiulowe czepki; reszta bielizny szła pod maglownicę. Raz nawet o to żelazko
pogniewała się matka ze stróżką, która je od nas pożyczyć chciała.
- Moja pani! -powiedziała jej matka bardzo stanowczym głosem. -
Taki "porządek" to nie na pożyczki, nie na ludzkie ręce!... To
kosztuje! To raz na całe życie sprawunek!...
Wszyscyśmy przecież pamiętali, jak na to stróżka drzwiami trzasnęła jak w
sieni język rozpuściła i jak się matce z gniewu i z oburzenia ręce trzęsły,
kiedy nam w chwilę potem chleb na śniadanie krajała. Od tej też chwili żelazko
niezmiernie poszło w górę w moim rozumieniu. Zaliczyłem je nawet w myśli do
tych rzeczy, które są raz na całe życie, jak chrzest na przykład,
bierzmowanie i granatowy płaszcz, o którym ojciec też mówił, że jest raz
na całe życie. A teraz, patrzcież państwo. Felek tak o żelazku mówił,
jakby to była warząchew albo stara miotła.
Spojrzałem na ojca; byłem pewny, że się Folkowi po uszach oberwie. Ale
ojciec oczy w ziemię wbił. skubał wąsy. Dobrze jeszcze, że matka spała na
tę chwilę.
Tego dnia nie latałem po mięso dla matki. Kości mi tylko ojciec za trojaka
kupić dał i krupnik z nich uwarzył.
Nazajutrz przyszedł zziębnięty i zacierając skostniałe ręce. od proga
zawołał:
- Ciesz się, Anulku! Wisła tylko patrzeć jak puści, bo się wiatr na zachód
obrócił.
Ale matka spojrzawszy na ojca klasnęła w ręce i aż na pościeli siadła.
- Filip'. - krzyknęła - a kożuch?
Teraz dopiero zobaczyłem, że ojciec bez kożucha wrócił. Nie miałem jednak
czasu wielce się rozglądać, gdyż ojciec Piotrusia za ręce chwycił i
siarczystego młynka z nim wywinął. Potem głośno się rozśmiał, Piotrusia
puścił i na łóżku matczynym siadłszy śmiał się aż mu łzy po twarzy
sczerniałej pociekły- Otarł je prędko rękawem starego Spencerka.
- I cóż. Anulku? Jak ci tam?... - zapytał,
Ale matka na poduszki opadłszy leżała jak nieżywa.
- Filip! - szepnęła wreszcie z wyrzutem. - Co ty?... Kożuch przedał?...
- Kożuch! Kożuch! - powtórzył ojciec. - No i cóż kożuch?... Wielka parada
kożuch! Dość go się nadźwigałem przez tyle czasu- A to ciężki, psianoga,
jak młynarskie sumienie... Aż lżej człowiekowi, że go z siebie zrzucił!
A gdy matka jęknęła z cicha, po włosach ją pogładził ręką i dodał:
- A też z ciebie, Anulku, krzywe drewno, że lada czego stękasz...
Był kożuch, nie ma, ta i straszna historia! Cóż to? Da mi kożuch jeść
albo za mnie komorne zapłaci, albo co? Wiosna za pasem, tylko patrzeć, jak
rzeka puści, a ja się tam będę w kożuchy fundował... A to, poczekawszy, i
w Spencerze za gorąco będzie, jak się robota otworzy...
Tego dnia znów był u nas pan doktor i znów do apteki biegałem.
- Zimno tu jakoś - mówił pan doktor wychodząc - i wilgoć czuć. Trzeba by
lepiej palić...
I wstrząsnął się otulając krótkim futerkiem. Ojciec słuchał ze spuszczoną
głową. Cały ten dzień był ojciec bardzo wesół; ale równo musiało mu coś
być, bo jak tylko matka nie patrzyła na niego, odmieniał się na twarzy,
zwieszał głowę, a oczy to mu się z siwych aż czarne robiły, taką w nich
żałość miał.
Całe pół puda węgla kupiliśmy na odwieczerz w sklepiku i ogień taki był,
że aż huczało w piecu. Ojciec lawę przysunął do naszego siennika i siadł
sobie na niej, matka też się obróciła, żeby na ogień patrzeć, i takeśmy
się wszyscy wygrzali, że to ha!
Upłynęło znów ze dwa tygodnie. Ojciec niewiele co zarobku miał; a to i w
domu roboty było dość: tu szmaty upierz, tu strawę uwarz, choć się tam i
nie zawsze warzyło, ot, nie jedno, to drugie, a z nas to najwięcej jeśli posyłka
jaka... Matce leż nie było ni lepiej, ni gorzej; wyschła tylko strasznie i na
twarzy zbielała jak chusta; ciężkie kaszle też na nią przychodziły coraz
częściej, osobliwie na świtaniu.
Zaglądały czasem sąsiadki do izby. dziwując się matce, że taka
zmizerowana.
- Żeby już albo w tę. albo w tę stronę Pan Jezus dał! - mówiła gwoździarka
do ojca.
- Tfu! - splunął ojciec. - Co tam pani takie rzeczy będzie gadała? Cóż to,
przykrzy mi się, czy co? Czy my to tylko na zdrowe czasy przysięgali sobie, a
na te chore to nie? Czy to ona przy kim, nie przy mnie, nie przy moich dzieciach
zdrowie straciła?...
I na tym się skończyło.
A mróz trzymał. Choć się i wiatr na zachód obrócił, zimnisko takie było
w izbie, że aż para szła- A zelżało trochę pod wieczór, to znów śniegiem
miotło tak, że świata widać nie było. Piotruś to już i do ochronki nie
szedł, tylko za piecem albo w nogach matczynego łóżka siedział, taki
delikacik! A my z Felkiem piguły ze śniegu robili i walili w siebie na
rozgrzewkę.
Jakoś się jednego dnia nie paliło w piecu. Ojciec matkę przyodział derką,
a mnie do sąsiadki posłał po kawałek cukru do ziółek. Ale sąsiadka nie
miała. Otworzył tedy ojciec do kuferka, czy jeszcze gdzie nie wytrząśnie
jakiej okruszyny, bo matka kaszlała tak, że aż się w piersiach coś rwało.
Zaraz my we trzech obstąpili ojca, bo w kuferku bywały różne rzeczy, któreśmy
rzadko kiedy widywali. Były w pudełku brzytwy ojca, były w drugim korale
matczyne, była czarna jedwabna chustka, co ją ojciec w wielkie święta na
szyję wiązał; była szuba matczyna z czerwoną podszewką, była żółta
serweta w kwiaty na stół, była kapa na łóżko z zielonego persu.
Ale tym razem zupełnieśmy się zawiedli; kuferek był pusty. W kątku tylko, w
czerwoną chusteczkę zawiązana, leżała kawalerska harmonijka ojca. Ojciec
potrącił ją raz i drugi, szukając odrobiny cukru, jakby się bał ją podnieść
i usunąć z kątka. Brzękła i umilkła. Ale Felek już wsadził rękę do
kuferka.
- A harmonijka, proszę ojca! - krzyknął podnosząc czerwone zawiniątko. -
Nie można by harmonijki?...
- Felek!... - zawołał matka słabym głosem z łóżka.
Ojciec się zaczerwienił. Felkowi chustczynę z harmonijką odebrał i włożywszy
do kuferka, zamknął go na klucz.
Tego dnia bardzośmy długo śniadania nie jedli: a obiadu to też nie było. Myślałem,
że mnie ojciec choć po chleb pośle, ale nie. Piotrusiowi tylko dostała się
wczorajsza kromka. Poszliśmy z Felkiem do sieni w klasy grać, bo nam się dłużyło
jakoś. Druga już może była albo i trzecia, kiedy matka zawołała mnie do łóżka
i rzekła zmęczonym, przerywanym głosem:
- Wpadnij no, Wicuś, do maglarki na Szczygłą - wiesz?
- Ojej... Co nie mam wiedzieć... Pod trzeci...
- Pod trzeci - powtórzyła matka. -To porządna kobieta, może kupi żelazko...
- Żelazko?... -powtórzyłem, niepewny, czy dobrze słyszę.
- Tylko żeby dopiero zmierzchem przyszła, żeby w podwórzu stróżka nie
widziała... No, idź...
Chwyciłem czapkę, kiedy mnie zawołała raz drugi:
- Wicuś!...
Ale kiedym podszedł, popatrzyła na mnie i rzekła:
- Nic już, nic! Idź...
Byłem we drzwiach, kiedy mnie zawołała raz jeszcze. Była wpółpodniesiona
na łóżku, zapadłe jej oczy otwarte były szeroko.
- I moździerz... - szeptała tak cicho, żem dosłyszał ledwie.
Skamieniałem. Doznałem wrażenia, jakby mnie samego sprzedawać miano.
- Moździerz? - powtórzyłem też szeptem nachylając się ku twarzy matki.
Dyszała ciężko, nierówno, w- piersiach słychać było świst ostry. Nic
odpowiedziała nic, tylko mnie przytrzymała za rękę. Dłoń jej była zimna,
wilgotna. Dwa czy trzy razy otwarła usta bez głosu, pożółkłe jej czoło
potem się okryło.
Chwyciła powietrza głębokim, do westchnienia podobnym oddechem,
- I rondel... - szepnęła z wysiłkiem.
- Rondel?... - rzekłem równie cichym głosem.
Skinęła tylko ręką, głowa jej opadła na poduszkę, oczy się przymknęły.
Wyleciałem jak oparzony trzymając czapkę w garści. W sieni spotkałem Felka.
- Słysz, ty! - krzyknąłem mu w ucho. - I rondel, i moździerz, i żelazko,
wszystko ci het przedajem!
- Siarczyste! - rozśmiał się Felek i wyskoczył w górę na tę uciechę.
trzasnąwszy się dłoniami po udach. Ten skok to była najlepsza sztuka w całym
repertuarze jego. Nigdy mu w nim dorównać nie mogłem. Rzucał się w
powietrze tak łatwo, jak ryba w wodę. Zaraz tez we dwóch polecieliśmy na
Szczygłą, bo Felek ambitny był i nigdy mi o włos .przed sobą nie dał.
Ale maglarka nie chciała wielce ze mną gadać- Powiedziała, że jej rondel
niepotrzebny, a moździerz i żelazko ma swoje. Wyszliśmy oburzeni.
- Dzisz babę! - krzyknął Felek. - Rondel jej niepotrzebny! Taki
rondel jak nasz i jej niepotrzebny.
Z błyszczącymi oczami czekała matka, a gdym jej o skutku naszej wyprawy
powiedział, westchnęła, jakby doznawszy wielkiej jakiejś ulgi.
Przed wieczorem jednak znów mnie zawołała i kazała bieżeć po
"handla". Wylecieliśmy obaj z Felkiem. uszczęśliwieni, że się
jeszcze ta sprawa nie kończy. "Handel" przyszedł, obejrzał żelazko,
obejrzał moździerz, obejrzał rondel i wykrzywiwszy wzgardliwie usta powiedział,
że to wszystko szmelc tylko chyba. Żelazko przepalone, moździerz mały,
rondel cienki i nitowany z boku... Za trzy te sztuki razem dawał dziesięć złotych.
Porwała się matka i na łóżku siadła.
- Co?... Dziesięć złotych?... Sam moździerz kosztował pięć złotych i
trzynaście groszy! A żelazko!... A rondel!.,.
- Nu, na szmelc... - zaczął "handel".
Ale nie dopuściła go do słowa i trzęsącą się ręką drzwi mu pokazywała,
- Idźcie!... Idźcie!... Niech was moje oczy nie widzą!... Nie wy jedni na świecie.
- i posłała nas natychmiast po innego "handla", po rudego, co od nas
stół ostatni kupił.
Lubiliśmy bardzo tego Żydka, bo koncepty różne, kupując ów stół, prawił,
a za odniesienie go na drugą ulicę mnie i Felkowi po orzechu dał. Prawda, że
Felków był dziurawy, ale cały dzień na nim gwizdał, że to niby kolej
odchodzi. Polecieliśmy tedy po rudego. Szwargotał na rogu przed sklepikiem z
tym pierwszym, który od nas wyszedł. Zaraz jednak worek z butelkami na plecach
poprawił i za nami poszedł.
Ale obejrzawszy moździerz, rondel i żelazko, dawał za nic tylko dziewięć złotych
i szesnaście groszy; mówił też, że moździerz to się i na szmelc nie zda.
Matkę aż febra trzęsła i choć się ruszyć prawic nie mogła na łóżku,
wyrwała przecież Rudemu rondel i puściła go na ziemię. Jęknął jak dzwon
rozbity.
Dziwnego wrażenia doznałem słuchając tego jęku. Zdawało mi się, że jęknęły
węgły naszej izby.
Matka zasłoniła oczy i zaczęła płakać.
Nim wieczór przyszedł, było u nas jeszcze z pięciu "handlów"; ale
co jeden, to mniej dawał; choć o dwa, o trzy grosze, ale mniej. Szwargotali, kłócili
się między sobą. wyrywali sobie moździerz i nasze żelazko, hałas był większy
niż na Pociejowie.
Felek tylko mnie poszczypywał z tej uciechy.
- To ci heca! - wołał dusząc się od tłumionego śmiechu i dla ulżenia
sobie wywinął pysznego kozła.
Powynosiły się nareszcie Żydy, zaduchu w izbie narobiwszy; rondel, żelazko i
moździerz stały rzędem przy matce na ławie. Patrzyła na mnie wzrokiem
smutnym, zmęczonym, osłupiałym prawie. A gdy mróz coraz większy na noc brał.
a Piotruś, zwyczajnie bąk niewytrzymały, piszczeć zaczął, że mu zimno, że
głodny, kazała mi matka bieżeć do stróżki i zapytać, czy żelazka nie
kupi.
Ale stróżka mie zapomniała widać owej matczynej omowy. Odęła się też
zaraz jak karmelicka bania.
- Jak będę miała kupować, to se nowe kupię! Co mi tam po starym gracie!
Kiedym to powtórzył matce, ognie uderzyły na nią.
- Nic, to nie! - zawołała głosem drżącym z gniewu. - Widzicie ją! Grat!...
stary grat!... Jaka pani! Jak pożyczyć, to jej było dobre, a jak kupić, to
stary grat! Poczekaj, ty flądro... jędzo...
Zakaszlała się i za piersi chwyciła, ale jej nie było co popić dać, bo ziółka
dawno wyszły.
- A to ci tyjatr!... - szepnął Felek szczypnąwszy mię do bolącego.
- Wicuś! - odezwała się matka przerywanym głosem - biegaj do tego
najpierwszego ,,hand1a", co dziesięć złotych dawał. Do tego czarnego,
wiesz? Niech przychodzi. - I przymknąwszy zoczone oczy szeptała :
- Za psie pieniądze przedam, zmarnuję, a tobie, jędzo, flądro, jedna wara od
starych gratów na ludzki dobytek wydziwiać... Nie użyjesz! Nie użyjesz!
I umilkła wyczerpana zupełnie.
Felek aż się piętami po łydkach bił, tak ze mną po Żyda leciał. Myśleliśmy,
że go, Bóg wie gdzie, szukać przyjdzie, a on prawie wprost naszej bramy stał.
ręce za pas u chałata założył i bokami spluwał. Zupełnie jakby czekał na
nas. Kiedy Felek podleciawszy szturchnął go w łokieć, błysnęły mu oczy
zmrużone jak kotu i pociągnął nosem. Poszedł za nami prędko, skwapliwie.
Ale i on teraz więcej dać nie chciał, jak "równe dziewięć złotych".
To ,,równe" mówił takim głosem jakby do onych dziewięciu złotych
przynajmniej z pół rubla dokładał.
Matka znów się zapaliła na twarzy.
- Człowieku! - krzyknęła. - A toćże tego nie ubyło. A toćżeście pierw
dziesięć złotych dawali! A toćżę to samo!
- Nu, to co, że to samo? - odrzekł flegmatyczie "handel". - Ja się
namyślał...
- Dajcież już tak dziesięć złotych, jakeście dawali. Miejcież
sumienie!...
- Nu. ja sumienie mam! Żeby ja sumienie nie miał, toby ja ośm złotych dał,
a że ja sumienie mam. to ja dam równe dziewięć.
- A żeby was Bóg ciężko skarał za moją krzywdę -jęknęła matka.
- Co to skarał! - szarpnął się "handel". - Za co skarał?... Czy
ja darmo chcę wziąć? Czy ja plewy daję? Nu, ja daję gotowe pieniądze.
Matka nic już nie odpowiedziała, twarz jej była tak biała, jak krążek opłatka.
Kiedy Żyd liczył pieniądze, Felkowi oczy latały za każdą dziesiątką. Co
tylko która była choć trochę starta, natychmiast ją z szeregu wyrzucał,
krzycząc, że fałszywa. Żyd sykał z początku, potem rozczerwienił się
tak, jakby go apopleksja tknąć miała, zamierzył się raz nawet na Felka,
doprowadzony do ostatniej pasji, aż nagle uśmiechnął się, dobył z
kamizelki grosz dobrze sczerniały i podając go Folkowi rzekł:
- Nu, ty mądry chłopiec! Ty urzędnikiem będziesz! Na, tobie na piernik!
Ale Felek grosza me brał.
- Tu patrzcie, gdzieście nie dołożyli trojaka - rzekł stukając palcem w
kupkę groszaków mającą przedstawiać złotówkę. - Tu dołóżcie, a mnie
nie zawracajcie piernikami głowy!
Żyd cmokał coraz silniej z podziwu.
- A kluger Bub - szepnął sam do siebie.
Nareszcie doliczyli się jakoś. Żyd z łoskotem żelazko, moździerz i rondel
do brudnego worka wrzucił, a mnie matka posłała po węgle i po chleb.
Kiedy ojciec przyszedł, palił się już w piecu ogień, a my popijaliśmy
kolejno wodziankę z żelaznego garnczka.
Ojciec w progu przystanął, popatrzył na ogień, na nas. potem po izbie
spojrzał, a kiedy wzrok jego zatrzymał się na opróżnionej półce, spuścił
oczy i na palcach do łóżka matczynego podszedł.
Niedługo jakoś potem zelżało. Ogromny huk pękających lodów na Wiśle słychać
było nocami. Węgiel jednak ciągleśmy jeszcze kupowali, bo wilgoć w izbie była
taka. że się po ścianach sączyło.
Stancja nasza wypróżniła się do czysta.
- Na glanc... -jak mówił Felek.
Poszła gorsza matczyna suknia, poszedł zegar, poszła balia, a kiedy i płaszcz
ojca granatowy poszedł, straciłem zupełnie wiarę w te rzeczy, które są
,,raz na całe życie", zwłaszcza po niedawnym doświadczeniu z żelazkiem.
Chodziliśmy teraz po pustej izbie, jakby po kościele, a Felek hukał złożywszy
przy ustach dłonie, żeby mu echo odpowiadało. Pan doktor wszakże przychodził
do matki, a i do apteki latałem. Garnek żelazny też jeszcze był. aleśmy
rzadko kiedy obiad gotowali; uwarzyło się ziemniaków na rano. to i na wieczór
były. a w południe tośmy latali za kotami gospodarza, bo okrutnie po dachach
wrzeszczały.
Jednego razu ojciec u kuferka na ziemi przysiadł, otworzył go i długo
medytował nad nim.
A była tego dnia duża odwilż. Z dachów ciekło, wróble się darły, a słońce
pierwszy raz tej zimy do naszej suteryny zajrzało. Ale matce było znowu
gorzej. Całą noc kaszel ją męczył, a pić to wołała więcej niż pięć
razy. Lekarstwa nie było. Felek wspiął się na palce i ojcu przez ramię
patrzył, Myślał, że Bóg wie, co zobaczy, a tymczasem nic. Ojciec tylko głową
kiwał, wąsy skubał i patrzył w milczeniu na czerwone, leżące na dnie
zawiniątko. Sięgnął wreszcie po nie, harmonijkę wyjął i siadłszy na
matczyny m łóżku grać zaczął.
Matka ożywiła się nieco słuchając, kazała sobie Piotrusia podać do
łóżka, a i my stanęliśmy w pobliżu.
Zrazu grał ojciec wesoło, a grając tak mówił do matki:
- Pamiętasz. Anulka, Bielany? Pamiętasz, jak my się to poznali? Jakem ci to
przygrywał idący?
- Pamiętam, serce - rzekła matka z cicha.
- Albo to, pamiętasz?... To ci było w Trójcę, na odpuście, na Solcu...
- Pamiętam - szepnęła matka.
- Tęgi sztajer'! - mruknął do mnie Felek szturchnąwszy mnie pod żebro.
- Miałaś wtedy tę różową w kratkę suknię i okrutnie mi się potem bez
ciebie cniło, coś ze trzy dni - mówił ojciec miękkim głosem. - A to
Anulka?...
- Tego nic wiem...
- Jak nie wiesz?... To przecie było na Woli, co my tam ze szwagrem poszli, com
to kuflem cisnął w tego Niemca, że się do ciebie przysiadł...
- A prawda!--. -o szepnęła matka.
Ojciec grał dalej. Harmonijkę na kolanie trzymał, rozciągał ją i zesuwał,
a po klapeczkach drobniutko palcami przebierał.
Jak żyję, nie słyszałem piękniejszej muzyki.
- Anulka! A to?... Jakże?...
- Pamiętam, Filipku! - mówiła matka - to było tej niedzieli, kiedyś na
zapowiedzie dał. W Czerniakowie my byli z nieboszczką matką...
- Po miesiącuśmy już wracali -dodał ojciec. -Graliśmy w zielone...
- A jak wtedy bez pachniał!... A co słowików śpiewało...
- A jaka ty wtedy śliczna była... Jak ta róża w kwiecie...
Felek szturchnął mnie w żebro.
- A jak ty wtedy grał. serce... Jak ty grał...
Uśmiechnęła się, westchnęła, zdawała się zasypiać.
Ojciec i teraz grał ślicznie. Z początku wesoło, raźnie, jak gdyby do tańca
same nogi nam podrygiwały. Potem jakby się do tej wesołości co przymieszało,
coraz smutniej, coraz smutniej, jakoby do płaczu, tak że i Felek pięścią
oczy raz i drugi wytarł; aż rozciągnął ojciec harmonijkę raz ze stron obu
i dobył z niej głos tak żałosny, jak na organach, kiedy umarłemu grają.
Matka spała. Często na nią teraz przychodził sen taki, jakby nagle kto
makiem oczy jej posypał. A budziła się potem osłabła, blada, z zimnym potem
na wychudłej twarzy.
Posiedział tedy ojciec ze zwieszoną głową, posiedział, po czym westchnąwszy
wstał, harmonijkę w ową czerwoną chustczynę owinął, pod pachę ją wsadził,
a nasunąwszy czapkę, na palcach wyszedł.
Kiedyśmy się we trzech na sienniku pod matczyną chustką znaleźli, mtrącił
mnie Felek w bok i rzekł półgłosem:
- Wicek!
- A co?
- Wiesz?... Stary to ci płakał przy tym graniu!
- E-e-e...
- Dalibóg! - przysiągł Felek palnąwszy się pięścią w piersi, aż mu w
nich coś jękło. - Przeciem nie ślepy, widziałem... Tylko mu te łzy po wąsach
kipiały...
- A cóż chcesz! - dodał po chwili -jak sobie człowiek tak wszystko jedno po
drugim rozpomni...
Westchnął ciężko, poleżał chwilę cicho i na bok się do pieca obrócił;
zaraz potem usłyszałem jego chrapanie. Ojciec tego wieczora późno do domu wrócił,
ale przyniósł matce lekarstwo, ogień rozpalił i zrobił herbaty. Długo tej
nocy usnąć nie mogłem, a w głowie ciągle mi coś grało, to smutno, to wesoło.
Śniły mi się też różności do białego rana. A to że ogród jest w izbie
i że bez na piecu kwitnie, a to że w' sieni słowiki śpiewają, a to że na
ścianie, tam gdzie dawniej zegar wisiał, teraz stoi srebrny księżyc w pełni...
Kiedym się obudził, Felek już stał na sienniku i zapinał pasek na opadających
go porciętach. Przez otwartą, srodze połataną koszulę sterczały mu
wychudzone żebra, z kołnierza wychylała się szyja cienka jak u wróbla, a
niezmiernie chude nogi czyniły go znacznie wyższym, niźli był w istocie.
- Felek! - zawołałem. - Cóżeś ty tak jak tyka przez ten miesiąc urósł?
- Głupi! - rozśmiał się Felek, - Ja tylko się wyciągam, żeby brzuch
mniejszy był.
Wyciągnął się przede mną jak struna.
- A co? - zapytał.
- A to wyglądasz jak śledź marynowany.
- To dobrze! - zawołał Felek. - Walę na pajaca.
A kiedym się śmiał:
- A co? - rzekł - zły chleb, myślisz?
I trzasnąwszy się rękami po udach w górę wyskoczył, kozła w powietrzu
przewrócił, po czym na cztery łapy jak kot cicho padł.
- Wiesz? - rzeki - to przez tego pędraka takem się wyciągnął i wskazał głową
na Piotrusia, który zwykle najwcześniej się budził i do garnka patrzeć szedł,
czy tam czego od wczoraj nie znajdzie.
- Jak idziem do ochrony - mówił dalej Felek - to ci całą drogę skomli, że
głodny. Muszę ci mu co dzień pół mego chleba fasować, żeby cicho był.
- E-e-e? - zapytałem niedowierzająco, czując, że ja bym się może na
bohaterstwo takie nie zdobył.
- Jak Pana Boga kocham! - przysiągł się natychmiast Felek, grzmotnąwszy się
kułakiem w suche jak szczapa piersi.
I patrząc na Piotrusia, który na swoich krótkich, pałąkowatych nogach, z dużym,
rozdętym ziemniakami brzuchem przez izbę się toczył, wybuchnęliśmy obydwaj
szalonym, niepowstrzymanym śmiechem.
- Czego wy się tam tak śmiejecie, chłopcy? - zapytała słabym głosem matka.
- A to z Piotrusia - odrzekł Felek - że taki gruby...
- Gdzie on tam gruby, biedaczysko! Z czegóż by on był gruby! - mówiła
matka. - Piotruś! - dodała. - A pójdźże do mamy, sieroto,
I uśmiechnęła się do niego, głaszcząc go po głowie, podczas kiedy my obaj
dusiliśmy się od śmiechu z tej "hecy" -jak mówił Felek.
Wesołość nasza jednak wkrótce zasępioną została.
- Wiesz co, Anulku? - rzekł tego dnia ojciec, siadając na matczynym łóżku.
- Trza będzie chyba szkapę między ludzi puścić.
- Szkapę? - zawołała matka i aż się na łóżku podniosła. - Bój się
Boga, Filip! A toć nas ona wszystkich żywi!...
Ojciec się ciężko na ręku wsparł i wąsy w milczeniu skubał.
- Żywi albo i nieżywi! - odezwał się po chwili. -Z kacierzem na rzece się
nie pokaż, woda rwie tak. że to ha! Koło żwiru nijakiej roboty nie ma.
piasku też licho co odchodzi, na plecach by to człowiek rozniósł, a tu na każdy
dzień sieczki kup, a i otrąb choć z garstkę, boć to owsa nie uwidzi w żłobie;
tera pomieszczenie, tera ściółka, a wszystko drogo.
Matka jęknęła tylko.
Struchleliśmy słuchając. Piotruś oczy na ojca wytrzeszczył i otworzył
usta; ja stałem jakby skamieniały.
Dopiero Felek taka mi sójkę w buk wsadził, że mnie aż zamroczyło.
- Słyszysz. Wicek! - krzyknął mi w samo ucho.
A toćżem nie głuchy! - huknąłem mu w ucho głośniej jeszcze.
I zaraz my wylecieli do sieni, bo nas taka żałość zdjęła, że tylko się
za łby drzeć.
Szkapę kochaliśmy niezmiernie. Jak tylko zapamiętam, na świecie zawsze był
ojciec, matka i szkapa. Felka potem dopiero bociany przyniosły, Piotrusia takoż:
ale szkapa należała do rzędu tych istot, które zawsze są, bo są. Wyobrazić
sobie po prostu nie mogłem ani jej początku, ani też jej końca. Szkapa należała
do nas, a my do niej: ani my od niej ani ona od nas nić mogła się odłączyć.
Było to tak naturalnym, żem zgoła nie pojmował innego porządku rzeczy. Kogo
by tam brakło w naszej gromadce, to by brakło, ale nigdy szkapy. Toć to była
cała
nasza uciecha.
Kiedy ojciec z rzeki do domu wracał, wybiegaliśmy - gdzie! aż w pół drogi,
byle prędzej szkapę zobaczyć. Co który miał, to jej niósł i do pyska
wtykał: kawałek chleba, ziemniak, znalezioną w podwórzu skórkę z
cytryny...
I szkapa nas kochała bardzo. Z daleka już rżała ku nam i przyśpieszała
kroku, strzygąc radośnie uszami, a kiedyśmy ją po szyi, po bokach klepali,
rozumiała wybornie tę pieszczotę i zwiesiwszy łeb swój ciężki, skubała
nas po włosach, po kurtkach Piotruś zwłaszcza był jej ulubieńcom; po prostu
rżała na ojca, żeby go wziął z sobą.
Kiedy ją ojciec wyprzągł, zaczynała się dopiero heca. Natychmiast Felek
wskakiwał na jej grzbiet kościsty, od starego chomąta obdarty, i podczas
kiedy szkapa zanurzała swój łeb ogromny w głębinach uwiązanego jej u karku
worka z chudą sieczką, on. przyklęknąwszy na jedno kolano lub stanąwszy na
jednej nodze, wywijał czapką i krzyczał:
- A to jest sławny jeździec z suteryny, co nigdy nie traci miny! Nazywa się
Feliks Mostowiak, herbu gnat! Ja chudy, ale chwat! Kto da więcej?... Na to
"kto da więcej" - wybuchaliśmy tak piekielną wrzawą, że aż
ludzie wybiegali z oficyny.
Po Felku gramolił się na szkapę Piotruś, aleśmy go ledwie podsadzić mogli,
tak go przeważała rozdęta brzuszyna. Szkapę z Piotrusiem oprowadzaliśmy w
tryumfie po podwórzu, nie dawszy jej spokojnie sieczki owej spożyć, a Felek
znów wywijał czapką i wrzeszczał:
- A to jest Piotruś herbu szczur! Ma dwie laty i osiem dziur! Dwóch
zębów nie ma na przedzie i na szkapie jedzie!... Kto da więcej?...
Skąd on tu to "kto da więcej" przyczepił, nigdym odgadnąć nie mógł:
Felek sam utrzymywał, że to już tak jedno do drugiego pasuje. I znów
wybuchaliśmy szatańską wrzawa, jakby nas nie trzech, ale ze trzydziestu było.
- Przypatrzta się. moi ludzie - mówiła stojąc we drzwiach tłusta
sklepikarka - co te? te bestie chłopaki Mostowiaków nie wyprawiają z tą kobyłą!
A toć to czyste małpy z "meranzieryi".
I chwytała się za boki, trzęsąc od śmiechu, aż jej oczy w tłustej twarzy
zupełnie ginęły.
- Oj, batem, batem - skrzeczała chuda kucharka z drugiego piętra. - Ma tu
dobrze na świecie być, ma tu Pan Bóg błogosławić, kiedy to ledwo od ziemi
odrośnie, a już się rozpusty chwyta! Nie poszedłby to jeden z drugim do
roboty, do "rzemiesła", do książki? W gębę to co wetknąć nie
ma, a taką sodomę-gomorę po świecie robi!
A Felek nuż się w lewo i w prawo kłaniać, nuż chudej kucharce od ust
buziaki posyłać, aż baba w największej pasji trzasnęła lufcikiem i z okna
poszła.
Do szkapy odnosiliśmy wszystkie sprawy życia, o jej względy i łaski ubiegaliśmy
się jeden przed drugim. Ona była ostatnią instancją w naszych sporach.
Korzystał z tego Piotruś niecnota i, kiedy się za pokrzywdzonego przez nas
miał, nie mówił ,,powiem ojcu" albo "powiem mamie", ale
,,powiem szkapie".
Tej pogróżki nie lekceważyliśmy bynajmniej; i często gęsto dostał Piotruś
jaki kąsek, szczególniej od Felka, byle tylko "nie powiadał
szkapie".
Nie mogliśmy bowiem znieść, kiedy tak patrzyła na nas smutnie jednym okiem
swoim, podczas kiedy na drugim, ślepym i zbielałym, powieka o siwej rzęsie
podnosiła się i opadała z wolna, jak gdyby z wyrzutem...
- Słysz, Wicek! - mawiał Felek. - Co ta szkapa takiego w tym ślepiu ma, co
tak świdruje?... A to bym ci wolał, żeby mnie ojciec paskiem przemierzył, niż
kiedy ona tak patrzy. Do samego ci hunoru człowiekowi sięga...
Szkapę czyściliśmy co dzień. Ale nigdy nie obeszło się przy tym bez
bijatyki o szczotkę i zgrzebło. Cośmy jej wtedy sierści nadarli! Cośmy naplątali
grzywy! Stała jednak szkapa cierpliwie, zmrużywszy zdrowe oko, i tylko od
czasu do czasu machała wypełzłym ogonem, jakby się oganiała od bąków.
Zaraz po Wielkiej Nocy zaczynało się pławienie szkapy. Jeszcze woda zimna była
jak lód, a my już zawijamy porcięta i dalej do rzeki. Jaki był tryumfalny
pochód! Chłopaki z całej ulicy chcieli i. nami lecieć, aleśmy ich odpędzali
biczem.
Dopieroż szkapę wodą chlustać, dopieroż jej pęciny i boki wycierać,
dopieroż jej przygwizdywać, jakeśmy to u ojca słyszeli. Największa bieda była
kiedy szkapa dla uwolnienia się od nas i naszej opieki parę kroków w wodę
dalej poszła.
- Utopi się! utopi! - wrzeszczał Piotruś i aż siniał, i przysiadał na
ziemię obu się rękami brzucha własnego trzymając. Brnęliśmy tedy po nią
i za ogon ku brzegowi ciągnęli, po czym zziajani, zmęczeni, wracaliśmy do
domu, szkapa naprzód, my za nią, mokrzy, ociekający wodą jak topielcy.
I tę to naszą kochaną szkapę ojciec by przedać miał?
Było to w naszym rozumieniu coś jakby skończenie świata.
Zaraz też wyleciawszy do sieni, palnąłem Felka w ucho, on mnie na odlew w
kark, ja znów nie bawiący grzmotnąłem go w plecy, on znów mnie pięścią w
bok, aż mi świeczki w oczach stanęły. Za czym my się oba za czupryny
chwycili i splątali jak kłębek, potoczyli razem do progu. A taka w nas żałość
była, taka z tej żałości srogość, że żaden pary nie puści!, me pisnął
nawet.
Zaraz też nam się po tej dzierce lżej na sercu stało.
Jużeśmy do izby wrócili, bo zimnisko ze dworu gnało, a ojciec precz jeszcze
perswadował matce:
- Tera ci się za nią siaki taki grosina weźmie; a jak przychudnie, boć już
i sieczki ujmuję, to kto co za nią da? Cóż. Anulka! Jak se myślisz, serce?
Matka westchnęła ciężko.
- I cóż ja se mam myśleć, mój Filipie?... Myślę, że nas Bóg ciężko
dotknął tą chorobą. Myślę, żem ci się kamieniem u szyi stała i do dna
cię ciągnę... O tych sierotach myślę...
Zakryła oczy ręką i zaszlochała głośno. Ojciec całował ją po głowie.
- Anulka!... Serce!... Anulka!... - powtarzał, aż nagle sam ryknął płaczem.
- Siarczyste!... - mruknął za mną Felek wycierając oczy kułakiem. Kilka dni
minęło, a o sprzedaniu szkapy nie było jakoś mowy.
Matka miała się coraz gorzej. Jej ciężki, chrypiący kaszel z twardego snu
dziecięcego po nocach nas budził. Raz w raz też zasypiała we dnie i mimo że
się nagle ciepło na świecie zrobiło, febra ją chwilami trzęsła, aż zęby
szczękały. Ojciec chodził po izbie zgarbiony, żółty, jakby mu z dziesięć
lat życia przybyło, a rękę na nas twardą miał i o byle co do czubów nam
sięgał, ale żeśmy się tam wiele nic nastręczali, dużą część dnia spędzając
w stajence.
Od kiedy zagroziła nam możność utracenia szkapy, stała się nam ona podwójnie
drogą. Rozrzewniało nas teraz każde jej parsknięcie, każde ruszenie ogonem.
- O... je! - wołał Piotruś wpatrzony w nią z zachwytem, gdy zanurzała w
żłobie łeb swój wielki, a podniósłszy go żuła gołą sieczkę, mrużąc
zdrowe oko.
- O... pije! - wolał, gdy łeb wsadzała do starego wiaderka, aby żłopnąć
raz i drugi wody którąśmy jej przynosili własnoręcznie.
Ja i Felek siadaliśmy z obu jej stron na żłobie i machając nogami przyglądaliśmy
się całymi godzinami każdemu jej ruchowi.
Ziemniaki nawet, któreśmy teraz już co dzień bez okrasy mieli, tuśmy
przynosili, aby razem ze szkapą obiad jeść. chociaż dzielić się z nią nie
było czym. bo nam samym jakoś się coraz szczupłej dostawało.
Weselej też było w stajence niż w izbie- bo słońce w same zęby świeciło
tu nam przez drzwi na ścieżaj otwarte, a do suteryny, do naszego kąta, jak
rok długi nie zajrzało nigdy.
- Ależ tu zimno u was - mówił pan doktor zachodząc do matki- - I wilgoć
straszna! Powinniście się postarać o suchą i ciepłą izbę dla żony -
dodawał, gdy go ojciec wyprowadzał do sieni - żona wasza nie może w takiej
izbie leżeć- Powietrze fatalne, zgniłe, żadnej wentylacji, żadnego światła-
Powinniście przecież dbać o kobietę, kiedy chora. Z nią coraz gorzej i musi
być gorzej w takich warunkach.
Ojciec gryzł wąsy i milczał ze spuszczoną głową.
- Mleka by tez jej trzeba świeżego, mięsa, wina kieliszek czasem... Tu
lekarstwa nic nie poradzą, tu dietę trzeba posilną prowadzić...
Poszedł już, już i na drugą ulicę skręcił, bom patrzył za nim, a ojciec
precz jeszcze w sieni stał, w ziemię patrzył i wąsy gryzł.
Aż nagle się poruszywszy, koszulę na piersiach szarpnął, woreczek ze
szkaplerzem rozerwał i dobywszy z niego srebrny pieniądz z Matką Boską, mnie
po węgle i po mleko postał przykazując, żebym nie powiadał matce, jak i skąd.
Nazajutrz w południe zabieraliśmy się właśnie do przedstawienia i już się
Felek na szkapę gramolił, gdy nagle ojciec do stajenki wszedł, a za nim pan
Łukasz Smolik, chrzestny Piotrusia naszego, dorożkarz z Pragi.
Zaraz mnie coś tknęło, więc szturchnąłem Felka i obaj stanęliśmy jak
trusie.
Pan Łukasz, próg przestąpiwszy, bat swój w kącie postawił, ogromny kościsty
nos w połę kapoty granatowej utarł i wyciągnąwszy chudą, długą szyję,
tabakę z wolna zażywał- Człowiek to był już stary, wysoki i dobrze
zgarbiony; oczki miał małe. czarne, świdrowate, brwi krzaczaste i chudy,
zarastający od spodu podbródek. Pod jego kościstym nosem sterczały żółte,
saperskie wąsy. którymi, biorąc tabakę, jak królik poruszał. Spod wielkiej
granatowej czapy wyglądały sine, białawym puszkiem porośnięte uszy, z których
prawe ozdobione było srebrnym kolczykiem. Do nas zaglądał pan Łukasz rzadko,
choć go kumoterstwo z nami łączyło; mówiła o nim matka, że kutwa, że na
groszach siedzi; czasem znów przepowiadała, że wszystko Piotrusiowi zapisze,
bo wdowiec bezdzietny był.
Kiedyśmy się tak. oniemiawszy nagle, przypatrywali panu Łukaszowi ojciec
jakby nas me widział-do żłobu prosto poszedł, szkapę odwiązał i po zadzie
ją dłonią uderzył.
- Ano, stara! -zawołał obracając ją łbem do światła. Szkapa zmrużyła
zdrowe swoje oko, a ślepym, osłupiałym, szeroko otwartym, zdawała się
patrzeć gdzieś daleko, daleko.
Pan Łukasz szczyptę tabaki u nosa trzymając zaczął się słodko uśmiechać
a przekrzywiwszy głowę patrzył na szkapę to z lewej, to z prawej strony.
- He!... He!... He!... A co to kumeczek przedawac chcesz?... Skórę czy kości?
Spojrzał ojciec posępnie spod oka i zaraz mu się wąsy podniosły, ale przełknął
tylko ślinę i rzekł:
- Skóra i kości zarobią u was, kumotrze, na mięso. Byle temu pochlebić
trochę owsem, to to będzie jak kluska okrągłe.
- A bodaj też kumeńka!--- - rozśmiał się znów pan Łukasz. - Pochlebić!
Pochlebić! Ale to owies drogi tera, kumeńku. Pięć złotych ćwiarteczka,
kumeńku! I siano też drogie...
- A drogie - rzekł obojętnie ojciec, ale widziałem, że mu się oczy zapaliły.
- Nastąp! Noga! Ano!... - zawołał uderzając szkapę, która przestąpiła
wlokące się za nią postronki.
- He!... He!... He!... - rozśmiał się słodziej jeszcze pan Łukasz. - I
szpacik, widzę, jest...
- A jest - odparł ojciec krótko, suchym głosem.
Pociągnąłem Felka za rękaw, jako że bezpieczniej mi się zdało bliżej
drzwi się trzymać, ale mnie tylko łokciem pchnął i szeroko otwartymi oczyma
to na ojca. to na przybyłego patrzył.
- U-u-u... szpat, psia... - mówił tymczasem pan Łukasz, wyciągając obrastający
podbródek z żółtej bawełnianej chustki. - U-u-u... szpat!... - ustami cmokać
zaczął. - Nie wyjdzie już ona z niego, nie! - dodał wciągając niuch tabaki
i kiwając głową.
Ojcu podnosiły się wąsy coraz wyżej, aż je ręką w dół szarpnął.
- Ja jej tam kumotrowi nie wpieram! - rzekł patrząc w ziemię. -
Dla mnie ona i ze szpatem dobra! Żeby nie choroba kobiety, tobym kobyły pewno
nie puszczał między ludzi! Toć żywicielka nasza...
Pan Łukasz zmilczał, a schyliwszy się. dłonie na kolanach oparł i po nogach
szkapie patrzył
- Łogawa może?... He!... He!... He!... - rozśmiał się pytając.
- Łogawa! Ta kobyla łogawa! - krzyknął ojciec, a już cały stał w ogniach.
-Żeby mnie tak Bóg skarał. jak ona łogawa! Pokaż, kumoter... Gdzie ona łogawa?...
- No... no!... - uśmiechał się słodko pan Łukasz -ja też tylko się pytam,
boć to przy kupnie konia jak przy żeniaczce: czego nie dopatrzyć, okiem, to
dopłacisz workiem...
- Ja ta nie machlerz! - rzekł porywczo ojciec, a już mu ręce latać zaczęły-
- Ja ta nikogo omachlować nie chcę! Co prawda, powiem a co nieprawda - nie.
- A co ona?... ślepa?... - zapytał nagle prostując się pan Łukasz i rozsunąwszy
palcami zmartwiałą powiekę szkapy, z bliska jej w oczy zajrzał.
Poruszył się Felek. a przestąpiwszy z nogi na nogę, szczypnął mnie, w słabiznę
tak, żem omal nie wrzasnął.
- A ślepa - odrzekł na podziw spokojnym głosem ojciec, choć znów mu się wąsy
zjeżyły. - Na lewe oko ślepa. Takem ją już kupił i taka je. U mnie ta nie
oślepła.
- He, he, he!... - rozśmiał się słodko pan Łukasz i znów do tabaki sięgnął.
-Tak mi też, kumeńku, mów! Ślepa!... U-u-u... szpetnie ślepa!...U-u-u!...
Otrząsnął palce i tabakę schował.
- Jak ona ślepa jest - rzekł pociągając nosem - to znów inszy interes,
insze gadanie...
Po twarzy ojca przeleciał nagły ogień.
- A cóż tam za insze gadanie ma być? - rzekł porywczym nieco głosem. - Ślepa,
to ślepa! Przecie jej kumoter na książce uczyć nic da, do szkoły nie pośle,
A ja kumotrowi powiadam, że druga ślepa szkapa lepsza je niż ta widząca. A
to kobyla drożna taka, żem jak żyjący przez
tyle lat dróżniejszej nie widział.
- Ale... ale!... - śmiał się słodko pan Łukasz. - Bogdaj cię też kumeńku,
z taką mową. Toć byś ty, kumeńku. wmówić we mnie chciał. że ślepa
szkapa najlepsza.
- Najlepsza, nie najlepsza! A równo, com dróżniejszej kobyły nie widział,
tom nic widział. A co o wmawianiu to najmniej, bom przecie katolik, nie Żyd.
Ojciec mówił z wolna, hamując się. ale glos mu kipiał.
Nagle, jakby nas dopiero co zobaczył, chwycił Felka za kark i. pchnąwszy go
we drzwi, krzyknął:
- A nie pójdziecie wy mi stąd, psienogi?...
Dmuchnęliśmy jak wiali ze stajenki i jak wiatr do izby wpadli.
W parę pacierzy potem wszedł ojciec uspokojony wraz z panem Łukaszem, jako że
nie godzi się o bydlę targu przybijać inaczej. tylko w izbie, pod dachem;
Cygany tylko nie pilnują tego. Zaraz też zaczęli sobie rękę dawać pan Łukasz
przez połę swej dorożkarskiej kapoty, ojciec przez
Spencer, co mu w strzępach na grzbiecie wisiał.
- Bóg świadkiem - mówił ojciec - że bym obcemu, a jeszcze też Żydowi za
żadne pieniądze kobyły tej nie przedał. Tak wiem przynajmniej, że w dobre ręce
idzie...
- He... He... He... - śmiał się pan Łukasz - po kumoterstwie! Po
kumoterstwie! Krzywdy jej nie zrobię...
- A jakby, nie daj Boże - tu głową wskazał na matkę, która jak martwa z
zamkniętymi oczami leżała - no, toć człowiek nie kamień, toć już tak po
przyjacielstwie darmo wywiozę...
Nie odrzekł ojciec nic, ani w tę, ani w tę stronę, tylko oczy spuścił i wąsów
szarpnął, a matka obudziła się z jękiem. Może nie spała nawet.
Kiedy pan Łukasz, zgiąwszy się we dwoje, z izby za ojcem wychodził, rzuciliśmy
się w te pędy, żeby do szkapy lecieć.
Ale ojciec odwrócił się nagle:
- Ani mi nosem za próg! - krzyknął ostro. - W izbie siedzieć...
I trzasnął drzwiami.
Byliśmy jak ogłuszeni. Patrzyłem na Felka, a on patrzył na mnie; oczy robiły
mu się coraz większe, coraz przeźroczystsze, usta i broda jak w febrze latały,
aż schwyciwszy się obu garściami za włosy: - Siarczyste! -wrzasnął i zaniósł
się wielkim płaczem.
Zaczęły się teraz dobre czasy. W izbie zrobiło się ciepło, grzyby po ścianach
róść przestały; od sklepikarki pożyczyliśmy drugiego saganka na kaszę.
Tylko że bez szkapy okrutnie się nam widziało smutno, a co który na stajenkę
spojrzał, to mu świeczki w oczach stawały. A i matka jakoś nie miała wskórania.
- Już ja będę umierać, Filipie... - mówiła takim cichuchnym głosem jak
ten wiatr letni. - Już się ty nie kosztuj na mnie.
To znów ni z tego, ni z owego jej się poprawiało; wołała, żeby jej piwa
zagrzać albo i mleka z masłem, a Piotrusia sama myła, czesała; opowiadała
nam wtedy, jak to ona ozdrowieje, jak do Częstochowy pójdzie, jak nas ze sobą
zabierze, jakie to my tam zobaczymy wieże, jaki kościół, jakie granie na
organach będzie. A miała wtedy płomień na twarzy, a oczy świeciły jej jak
próchno. Bywało tak zwykle wieczorem.
Ale gdy przyszedł ranek, leżała niby bez duszy, co dzień bielsza, a jak mgiełka
przeźroczysta. Ani w niej głosu, ani w niej tchu. ani żadnego chcenia. Porywa
się ojciec, ucho do ust przykłada, przykazuje nam cicho być - i słucha. Aż
westchnie głośno, jakby sam nagle ożył, i oczy do tego czarnego krzyża nad
łóżkiem podniesie.
Aż raz się nie dosłuchał jakoś.
Matka umarła w nocy tak cicho, że nikt nie słyszał nawet.
Piotruś przy niej tej nocy spał a i on nie słyszał. Wyszła z niej duszyczka
jak para; ani się tyle nie załopotała co wróbel, kiedy odlata.
Więc kiedy ojciec oderwawszy głowę od jej wyschłych piersi krzyknął, że
matka nie żyje, stanęliśmy przed łóżkiem w wielkim zadziwieniu patrząc to
na posiniałe usta, to na Piotrusia, który przy jej zimnych sztywnie wyciągniętych
nogach spał ciepły, rumiany, perlistym polem na czołku okryty... Taki ci pędrak,
że go śmierć łokciem trąciła, a on nic!
Zaraz się w naszej izbie tumult wielki zrobił, sąsiadek się naschodziło,
zaczęły radzić, głowami kiwać, wzdychać, a że nam ojciec tego dnia kaszy
nie gotował, a Piotruś jeść płakał, więc go sklepikarka pojęła do
siebie, a i nam po bułce dała.
- A to ci baba skruszała! - szepnął Felek, po czym ją zaraz pocałował i
bosymi nogami szastnął w zamaszystym ukłonie.
Cały ten dzień było mi tak, jakby mi kto do ucha szeptał: ,,Nie ma już
matki!... umarła już matka..." To zaraz wycierałem pięściami oczy, bo
mi się okrutnie płakać chciało.
Mimo to jednak bawiliśmy się tego dnia doskonale, bo taka u nas ciżba Była,
jak na Ordynackiem. Jak zapamiętam, nigdym tylu ludzi nie widział w naszej
suterynie; co kto przejdzie koło nas, to po głowach głaszcze, to się lituje,
to pociąga nosem.
Wczoraj jeszcze w całej kamienicy nikt na nas inaczej nie wołał, tylko łobuzy
albo urwipołcie; a dziś. jakby im kto gęby miodem posmarował: "Sieroty!
Sieroteńki! Niebożątka!..."
A Felek tylko się nastawia, a oczami mruga, a co kto przyjdzie, to mnie
poszturchuje.
- A to ci komedyje! A to tyjatr!.. - szepce i w ściśniętych pięściach robi
dwie skandaliczne figi, a język sam mu się spoza zębów wysuwa, cienki i
ostry jak żądło.
Ojciec tymczasem jak nieprzytomny po izbie chodził, co weźmie, to położy,
choć się tam w tej pustce nie było wielce czego jąć.
A baby nuż się po tej naszej biedzie rozglądać, nuż jedna drugiej na ucho
szeptać, nuż ramionami ruszać, a głowa trząść, a stękać.,- Myślałem,
że temu nigdy końca nie będzie, aż się nareszcie rozeszły, bo im obiad z
garnków kipiał.
Żeby nie to ludzkie litowanie, to byśmy i nie czuli tak bardzo, że matka umarła.
Z pół roku już się nic podnosiła w tej chorobie, a w ostatnich czasach samo
cichutko na pościeli leżała, jak i teraz. I teraz, kiedym na nią patrzył,
zdawało mi się. że spod rzęsów za Piotrusiem oczyma wodzi i uśmiecha się
leciuchno, i co tylko ma powiedzieć: "Gdzie on tam gruby,
biedaczysko!" Zupełnie jak dawniej, tylko że się tak świece nie paliły
przy niej.
Od świec tych padała na nią żółtość przeźroczysta, która mnie straszyła;
czułem też, że zimne miała ręce, gdy nam je ojciec pocałować kazał. Ojcu
jednak przy niej ciepło być musiało, bo nabiegawszy się cały dzień, a to
do kancelarii, a to do stolarzy, a to o furmankę - kiedy się ludzie rozeszli
na zydlu u łóżka siadł, ręką głowę podparł i patrzył: to na krzyż
czarny nad łóżkiem matki wiszący, to na głębokie cienie jej zamkniętych
oczu. Usnąłem, a on jeszcze siedział. Ale w nocy obudziło mnie ciche
szlochanie.
To Felek, który się przez cały dzień szastał i nastawiał, i z ludzi
wydziwiał, a mnie w boki szturchał - siedział teraz na sienniku, w otwartej
na piersiach koszulinie, rękami sterczące kolana objął, patrzył w pustą
izbę i płakał.
Trzeciego dnia spaliśmy jeszcze pod maglą w sionce, gdzie nam ojciec siennik
zaciągnąć kazał, kiedy we śnie usłyszałem jak gdyby znajome rżenie.
Zerwałem się; serce mi biło jak młotem.
Rżenie odezwało się znowu.
- Felek! Szkapa rży! - krzyknąłem chwyciwszy go za ramię.
Szarpnął się i na drugi bok przewrócił, ale gdy rżenie znów słyszeć się
dało, porwał się on także, na sienniku siadł i szeroko otworzywszy oczy - słuchał.
Przeciągłe, ciche rżenie odezwało się raz jeszcze.
- Szkapa! - wrzasnął Felek i porwawszy na siebie katankę, ku schodom suteryny
się rzucił.
Zacząłem się na gwałt odziewać, a tak mi ręce latały, żem do żadnego
guzika trafić nic mógł.
- Wstawaj, Piotruś - wołałem - wstawaj! Szkapa przyszła!
I trząsłem nim jak wiązką słomy, bo się niełatwo budził.
Istotnie, przed bramą, zaprzężona do prostego, zasłanego kilimkiem wozu, stała
nasza szkapa. U karku jej wisiał już Felek, objąwszy go oburącz, o ile dostać
mógł; przy wozie stał pan Łukasz. Smolik i częstował stróża tabaką.
Podnieśliśmy zaraz wrzask nie do opisania.
- Szkapa! Nasza szkapa! Nasza droga, kochana, stara! - wołaliśmy na przemian,
głaszcząc ją, klepiąc, tuląc się do niej. gdzie kto mógł. Piotruś gwałtem
gramolić się chciał na nią.
- Stęskniła się bez nas szkapa, co?... Przyszła do nas szkapa? Przyszła?...
Poczciwa, dobra, stara szkapa nasza.
I nuż jej zaglądać w zęby, nuż jej obmacywać nogi, nuż jej grzywe palcami
czesać. Ani nam w myśli postało, po co ta szkapa do nas przyszła, na co to wóz
ten czekał.
Ale i ona poznała nas także, i ona cieszyła się nami; przednią nogą, którą
szpat znacznie pogrubiał, uderzała po bruku wesoło, ochoczo jakoby krzesząc
dla nas iskierki radości; łeb jej to podnosił się, to schylał, nozdrza
parskały raźno; to znów na głosy nasze i śmiechy strzygła uszami, wyciągała
szyję, a donośne jej rżenie przenikało nas niewymowną rozkoszą.
Rżenie to zlewało się w jedno z trynitarskim dzwonem, który w tej chwili posępnie
bić zaczął. Jednocześnie rozległ się z suteryny głuchy odgłos młotka.
Aniśmy się spostrzegli, kiedy na wozie ustawiono trumnę.
- Wio! - zawołał pan Łukasz. Szkapa ruszyła, a my przy niej kłusem.
Na rogu ulicy obejrzałem się: gromadka sąsiadek i przechodniów już się
rozproszyła, a za wozem, na którym pan Łukasz siedząc powoził, szedł
ojciec sam, z czapką w ręku i zwieszoną głową.
Co do nas. biegliśmy tuż przy szkapie wesoło, ochoczo, ani na chwilę nie
przerywając rozmów i pieszczoty. Poranek byt majowy, promienne słońce zalewało
blaskiem ulice, most, Wisłę; z każdej akacji, z każdego gzymsu świerkały
wróble. Głośniej wszakże niż wróble szczebiotała nasza gromadka.
- Dzisz, Wicek - wołał Felek - jak ci to zgrubiała! Jakie ci to boki wyłożone
ma?... Dzisz, jakie ci nowe naszelniki... jaki ci kantar...
I my znów dalej chórem:
- Szkapa! nasza szkapa! Nasza droga, siara szkapa!
Ludzie oglądali się, za nami. Dziwnym się wydawał ten pogrzeb z trójką tak
dobrze bawiących się dzieci na czele. Zwłaszcza na moście, gdzie wolniej w tłoku
trzeba było jechać, robił nasz orszak pogrzebowy szczególne wrażenie.
Przechodnie stawali i wzruszali ramionami. Parę razy nawet krzyknął na nas
pan Łukasz, żeby za wozem iść. aleśmy ani na krok szkapy odstąpić nie
chcieli.
Słońce przygrzewało coraz silniej, droga stała się piaszczysta, żmudna;
szkapa ciągnęła swój ciężar z pewnym wysileniem: zdrowe jej oko mrużyło
się od blasku, na ślepym, osłupiałym, siadały rozdrażnione gorącem muchy.
Natychmiast ułamaliśmy kilka wierzbowych witek i zaczęli ją skwapliwie
oganiać. Sami nie czuliśmy zmęczenia. Boso. w lichych szarawarkach i kurtkach
łatanych dreptaliśmy obok szkapy wesoło, ochoczo, a krzyże cmentarne wciąż
rosły a rosły przed nami.
Że trumny nie miał kto nieść, puszczono nas z wozem za bramę. Ale tu czekać
trzeba było, gdyż grabarz dołka nie skończył kopać i dopiero teraz
pospiesznie wyrzucał z niego żółty piasek. Natychmiast zaczęliśmy rwać
dla szkapy szczaw zajęczy i soczystą babkę, której pełno było na drożynie.
Tymczasem ojciec z panem Łukaszem zdjęli z wozu trumnę i postawili ją nad
brzegiem dołka. Nie musiała być ciężką, bo kumoter, choć stary, prosto
pod nią stał; a jednak ojca tak zgięła do ziemi, jak ten krzyż padającego
Chrystusa, com go na stacjach bernardyńskich widział.
Zaraz też brzęknął cienkim głosem dzwonek, a w chwilę potem przyszedł ksiądz
w komeżce i kościelny z krzyżem i kropidłem. Spojrzał na nas ojciec surowo,
więc my poklękli z Felkiem, trzymając w garściach pęki świeżej trawy. Pan
Łukasz i ojciec poklękli także, grabarz kończył robotę. Raz, dwa, trzy
odprawił ksiądz swoją łacińską modlitwę, wspomniał imię i nazwisko
matki, ,,Ojcze nasz" mówić kazał, sam zacząwszy głośno.
Podniósł ojciec twarz i obie ręce w niebo; z jego wzniesionych oczu padały
łzy ciężkie, grube. Felek, tuż przy mnie klęcząc, trzepał pacierz z
wzrokiem utkwionym w szkapę.
Zrobiła się cisza taka. że słychać było leciuchne szmery wierzby i cykanie
świerszcza.
- O , je!...je!... -rozległ się nagle wśród tej ciszy cienki głos
Piotrusia, który pełne rączyny trawy i wiosennego kwiecia szkapie przed
pyskiem trzymał rozsypując bratki polne i białe stokrocie. Szkapa delikatnie
z rąk dziecka brała wargami trawę i żuła ją, przechyliwszy łeb i
melancholijnie zwróciwszy ślepe, zbielałe oko w słońce. Spojrzał ksiądz,
zmarszczył się ojciec, a ponieważ najbliżej klęczałem mu pod ręką.
silnie mnie za ucho pociągnął.
Wnet Felek zaczął się rozgłośnie pięścią w piersi bić, na znak jako już
pacierz i wszystko, co do niego należało, dokumentnie skończył, za czym
zerknąwszy na ojca, chyłkiem do szkapy pomknął, a i na mnie kiwnął. Ksiądz
też, trumnę pokropiwszy, z czego i nam się coś niecoś poświęcenia dostało,
z kościelnym odszedł.
Dołek jeszcze nie był wybrany. Grabarz na glinę natrafił i po trochu ją
tylko, jak masła na chleb, na łopatę brał.
Ojciec modlił się ciągle. Wszakże panu Łukaszowi pilno widać było, bo raz
w raz tabakę niuchał i na wóz pozierał, a w głowę się drapał, aż
schyliwszy się do ojca. poszeptał z nim małowiele, za ręce się ścisnęli,
potrzęśli raz i drugi z wielkim przyjacielstwem, po czym kumoter do szkapy
poszedł.
Jużeśmy ją wystroili jakby pannę młoda. Świeże, rozkwitłe gałęzie
akacji sterczały jej za uszami, za uprzężą. za chomątem, gdzie tylko co
wetknąć się dało. Pęk żółtych mleczów tkwił nad czołem pod skrzyżowanym
rzemieniem. Z grzywy opadały ostróżki i zajęcze maczki. Resztę zieleni
trzymaliśmy w rękach, aby szkapę od bąków opędzać.
Zaczął się teraz prawdziwy tryumfalny pochód.
Najpierw kroczył Piotruś nie patrzący drogi, nadeptując małe, świeże, z
żółtego piasku sypane grobki dziecięce, ile razy się na wóz obejrzał. Za
Piotrusiem szkapa - wyrzucała z cichym parskaniem łbem. obciążonym kwieciem
i zielenią, ja zaś i Felek, jak giermkowie, po lewej i po prawej stronie. Wóz
toczył się z wolna, to podnosząc się, to opadając na zapadłych grobach, a
za nami z głuchym, coraz głuchszym łoskotem padała ziemia na matczyną trumnę.