Od wczoraj jakiś niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel
dziwi się i częściej niż zwykle nakłada krótką łajkę patrząc w okno.
Tych ludzi nie widział on tu jeszcze. Gdzie idą? Po co przystają z
robotnikami, śpieszącymi do kopania fundamentów pod nowy dom niciarza
Greulicha? Skąd się tu wzięły te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrzą tak
po sieniach? Skąd mają pieniądze, że idą w pięciu do szynku?
Stary Mendel kręci głową, smokcząc mały. silnie wygięty wiśniowy
cybuszek. On zna lak dobrze tę uliczkę cichą. Jej fizjonomię, jej ruch. jej
głosy, jej tętno.
Wie, kiedy zza którego węgła wyjrzy w dzień pogodny słońce; ile dzieci
przebiegnie rankiem, drepcąc do ochronki, do szkoły; ile zwiędłych dziewcząt
w ciemnych chustkach, z małymi blaszeczkami w ręku przejdzie po trzy, po
cztery, do fabryki cygar na robotę; ile kobiet przystanie z koszami na starym,
wytartym chodniku, pokazując sobie zakupione jarzyny, skarżąc się na drogość
jaj, mięsa i masła; ilu wyrobników przecłapie środkiem bruku, ciężkim
chodem nóg obutych w trepy, niosąc pod pachą węzełki, a w ręku cebrzyki,
kielnie, liny. siekiery, piły. Ba, on i to nawet wie może. ile wróbli gnieździ
się w gzymsach starego browaru- który panuje nad uliczką wysokim, poczerniałym
kominem - w gałęziach chorowitej, rosnącej przy nim topoli, która, nie ma
ani siły do życia, ani ochoty do śmierci i stoi tak czarniawa, przez pół
uschnięta, z pniem spustoszonym, z którego na wiosnę wynika nieco bladej
zieloności. On, może nawet nie patrząc w okno, samym uchem tylko rozpoznałby,
czy Paweł, stróż, zamiata ulicę nową swoją, czy też starą miotłą.
I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdański wiedzieć, kiedy już od lat
dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie pod tym samym oknem swoi warsztat
introligatorski ma i tak już przeszło ćwierć wieku przy nim w fartuchu swoim
skórzanym stoi. a podczas kiedy sucha, żylasta, a dziś już nieco drżąca ręka
dociska drewnianą śrubę prasy, oczy jego spod brwi gęstych, nawisłych,
siwych, patrzą w tę uliczkę, która jest wśród wielkiego miasta jakby odrębnym,
zamkniętym w sobie światem.
Świata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy się powiększa, a
kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube,
pełne kurzu foliały zatęchłych papierów, wie, jak pachnie pomada małego
dependenta, któremu zszywa akta pana mecenasa; wie. kiedy przyjdzie Joasia od
pani radczyni z żądaniem, aby jej za "śkło pięknie wsadził"
laurkę z powinszowaniem, na której złocisty anioł odkrywa się i pokazuje
kawalera z bukietem róż w ręku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkający
na strychu, wie, z której strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka żądając,
aby jej "niebiesko i ze złotymi sznurkami" oprawił przepisane na
listowym papierze poezje Czesława i Gawalewicza.
On wszystko wie. Wszystko, co można widzieć na lewo i na prawo siwym, bystrym
okiem, co można na prawo i na lewo usłyszeć uchem i co przemyśleć można długimi
godzinami, stukając jak dzięcioł młotkiem introligatorskim, równając i
obcinając wielkie arkusze papieru, warząc klej, mieszając farby.
I jego też znają tu wszyscy. Obcy człowiek rzadko zajrzy; każdy jakby
swój, jakby domowy.
Stary, łysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem ,,dzień
dobry" i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroźnik zaczepia o jego klamkę
swoje długie, konopne sznurki, które dysząc kręci w wąskiej wpółwidnej
sionce kamieniczki; chudy student z facjatki, z nogami jak cyrklowe nożyce,
wsadza zmierzchem w jego drzwi głowę na długiej, cienkiej szyi i pożycza od
niego łojówkę, którą ,,zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkę
popisze"... Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew czarną w
zamian za kolorowe skrawki papieru, z których sobie jej chłopaki sporządzają
latawce, słynne na całą ulicę; synek gospodarza całymi godzinami przesiedzi
u niego, czekając na wolną chwilę, w której Mendel da mu tektury do
podklejania wyciętych z arkusza żołnierzy, a tymczasem dziwuje się wielkim
uszom nożyc, waży w ręku młotek, wtyka nos w garnczek z klajstrem, próbując
go niemal. Wszystko to tworzy jakąś atmosferę ciepłą, poufalą, atmosferę
wzajemnej życzliwości. Staremu Mendlowi dobrze w niej być musi. Mimo sześćdziesięciu
i siedmiu lat rześki jest jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje się na jego
typowej, zawiędłej w trudach twarzy.
Włosy jego są mocno siwe. a długa broda zupełnie biała. Pierś zaklęsła
pod pikowanym kaftanem często zadychuje się wprawdzie, a grzbiet zgarbiony
nigdy jakoś nie chce się rozprostować, ale tym nie ma się co trapić, póki
nogi i oczy starczą, póki i w ręku siła jest. Kiedy mu duszność dech
zapiera, a w zgiętym grzbiecie ból jakiś krzyże łamie, stary Mendel nakłada
w małą fajeczkę tytoń z poczerniałego, związanego sznurkiem pęcherza i
kurząc ją, wypoczywa chwilę. Tytoń, którego używa, nie jest zbyt wyborny,
ale daje laki piękny, siny dymek i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to
jeszcze w sobie szczególnego, że widać w nim różne rzeczy oddalone i takie,
które już dawno minęły.
Widać w nim i Resię. żonę jego, z którą dobrze mu było na świecie
trzydzieści lat, i synów, którzy się za chlebem rozbiegli jak te liście
wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smutki różne, i pociechy, i troski; a
już najdłużej to w nim widać jego najmłodszą dziewczynę Liję, tak wcześnie
wydaną i tak wcześnie zgasłą, po której mu tylko jeden wnuk pozostał. Gdy
stary Mendel rozpala swoją fajeczkę, jakieś ciche mruczenie dobywa się z ust
jego. W miarę jak pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które
już nigdy nie wrócą, mruczenie to rośnie, potężnieje, staje się jękiem
niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego Żyda, ma też smutki swoje i tęsknoty,
które zagłusza pracą.
Tymczasem sąsiadka przynosi w jednej ręce garnczek z rosołem, w którym pływają
kawałki rozmiękłej bułki, a w drugiej przykryty talerz z mięsem i jarzyną.
Stary Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go wszakże, tylko
postawiwszy na małym, żelaznym piecyku, czeka. Czekanie to trwa niedługo. O
samej drugiej drzwi izdebki otwierają się głośno, hałaśliwie, a w nich
ukazuje się mały gimnazista; w długim, na wyrosi sporządzonym szynelu, w dużej,
zsuniętej na tył głowy czapce, z tornistrem na plecach. Jest to chłopak
dziesięcioletni może, który po matce, najmłodszej córce starego Mendla, wziął
piwne, o złocistych blaskach oczy, długie, ciemne rzęsy i drobne usta, a po
dziadzie nos orli i wąskie wysokie czoło. Szczupły i mały, chłopak
mniejszym się jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie
tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ciągłej
o niego obawie. Przezroczysta cera chłopca, jego częsty kaszel, jego wątłe
piersi i pochylone barki budzą w dziadzie nieustanną troskę. Wybiera też dla
niego najlepsze kawałki mięsa, dolewa mu i dokłada na talerz, a kiedy chłopak
się naje, klepie go po ramieniu i zachęca do zabawy z dziećmi w podwórku.
Malec rzadko kiedy namówić się pozwala. Jest zmęczony lekcjami, ciężkim
szynelem, siedzeniem w szkole, drogą, dźwiganiem tornistra; ma też dużo zadań
na jutro. Powłóczy nogami chodząc, a nawet wtedy, kiedy się uśmiecha, piwne
jego oczy patrzą z melancholią jakąś.
W kilka chwil po obiedzie malec zasiada przy prostym sosnowym stole, dobywając
z tornistra książki i zeszyty, a stary Mendel zabiera się do swego warsztatu.
Choć chłopak cicho się sprawia i tylko szeptem półgłośnym powtarzając
lekcje, kiedy niekiedy zaledwie stuknie stołkiem, na, którym się buja podparłszy
na stole oba chude łokcie, znać przecie, że staremu introligatorowi
przeszkadza coś w robocie. Co i raz odwraca on głowę, by spojrzeć na chłopca,
a choć po klajster ręką sięgnąć może, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go
potrzeba, aby po drodze uszczypnąć wnuka w liczko blade, przejrzyste, lub pogłaskać
go po krótko przyciętych, miękkich i ciemnych jak krecie futerko włosach. Chłopiec
przyzwyczajony jest widać do tych pieszczot, nie przerywa przy nich bowiem ani
swego żarliwego szeptu, ani kołysania się na stołku. Stary introligator
wszakże zupełnie i tym jest zadowolony, a przyciszając klapanie pantofli,
powraca na palcach do swego warsztatu.
W piątek przed wieczorem scena się odmienia: malec uczy się przy oknie, kołysząc
się mozolnie na stołku, nie mającym tu swojego rozpędu, a na sosnowym,
pokrytym serwetą stole sąsiadka zastawia rybę, makaron i tylko co przyniesioną
od piekarza tłustą, pięknie zrumienioną kaczkę. Cynowy, o dziwnie powykręcanych
ramionach świecznik z gałkami oświeca izbę uroczyście, świątecznie.
Stary Mendel ma na sobie wytarty już nieco, ale jeszcze piękny żupan czarny,
przepasany szerokim pasem, za który z lubością zakłada spracowane ręce.
Siwe jego włosy pokrywa jarmułka, a skrzyp nowych z długimi cholewami butów-
napełnia izbę jakimś radosnym szmerem. Gdy już stół zastawiony został, chłopak
się myje, przyczesuje swoje krecie futerko na drobnej, podłużnej głowinie,
zapina świeży kołnierzyk i czyste mankiety, a założywszy ręce w tył stoi
poważny i wyprostowany, podczas kiedy dziad sięga na policę po zwinięty tałes
i po modlitewnik.
W chwilę potem rozlega się wargowy, brzęczący śpiew modlitewny starego Żyda;
głos jego przechodzi wszystkie spadki od niskich, spiżem brzmiących, do
wysokich, na których śpiew jego przechodzi w jęk i w żarliwy jakiś lament,
w akcenty namiętne, błagalne, tkające. Pod wpływem śpiewu tego małego
gimnazistę ogarnia dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje się bledszą
jeszcze, wielkie oczy to rozszerzają się nad miarę, to mrużą się i zachodzą
łzami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera mu
usta. Na szczęście dziad zamyka wkrótce stary modlitewnik i błogosławieństwem
rozpoczyna szabasową ucztę.
Zdarzyło się raz latem, że chłopaki od Kołodziejskiego ślusarza i od
szewca Pocieszki zebrali się przed otwartym oknem starego introligatora, a zaglądając
przez nie do oświetlonej szabasowym światłem izby, robili sobie z tej
modlitwy śmiechy i głupią uciechę.
W tej chwili wszakże przechodził tamtędy stary proboszcz, a spojrzawszy
przelotnie w okno i widząc modlącego się Żyda, który z takim jękiem wołał
po swojemu do Boga, uchylił kapelusza. Scena była niema, ale nad wyraz
wymowna. Chłopaki zemknęły, jakby ich wiatr zdmuchnął, i nie było odtąd
wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zakłócony został.
Przedwczoraj dopiero...
Właściwie i przedwczoraj nie stało się nic. Tylko malec powrócił ze szkoły
bez czapki, zdyszany, jak zając zgoniony. Zrazu nic mówić nie chciał;
dopiero po długich badaniach wyznał, że jakiś obdartus krzyknął na niego:
,,Żyd!... Żyd!...", więc on uciekał i czapkę zgubił, i nie śmiał
wracać po nią.
Fala gniewu uderzyła staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostował się, jakby urósł
nagle, splunął, a polem chłopaka twardo za ramię ująwszy, do stołu pchnął
i obiad w milczeniu spożył.
Po obiedzie nie wrócił do warsztatu i fajki nie nakładał, tylko sapiąc, po
izbie chodził. Malec także do lekcji się nie brał, ale patrzył na dziadka
zalęknionym wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak gniewanym nie widział.
- Słuchaj, ty! - przemówił wreszcie, stając przed chłopcem, Mendel - Jak ja
ciebie małego sierotę wziął i chował, i za niańkę tobie był, i za matkę
także był, i piastował ciebie, nu, to nie na to ja ciebie chował i nie na to
ciebie piastował, co by ty głupi był! I jak ja ciebie uczyć dał, jak ja
ciebie do szkoły posyłał, jak ja tobie książki kupował, to też nie na to,
co by ty głupi był! A ty ze wszystkim głupi rośniesz i nie ma u ciebie żadnej
mądrości! Jakby u ciebie mądrość była, to by ty tego nie wstydził się,
nie płakał, nie uciekał, że kto na ciebie "Żyd" krzyknie. A jak
ty tego płaczesz, jak ty uciekasz i jeszcze taką piękną, nową czapkę
gubisz, co pięć złotych bez sześciu groszy kosztuje gotowymi pieniędzmi,
nu, to ty ze wszystkim głupi jesteś, a te szkoły, te książki, te nauki to
wszystko na nic!
Odsapnął i znów mówić zaczął, ale już łagodniejszym głosem:
- Nu, co to jest Żyd? Nu, jaki ty Żyd? Ty się w to miasto urodził, toś ty
nie obcy, toś swój, tutejszy, to ty prawo masz kochać to miasto, póki ty
uczciwie żyjesz. Ty się wstydzić nie masz, żeś Żyd. Jak ty się wstydzisz,
żeś ty Żyd, jak ty się sam za podłego masz, dlatego żeś Żyd, nu, to jak
ty możesz jakie dobro zrobić dla to miasto, gdzie ty się urodził, jak ty
jego kochać możesz?... Nu?...
Zachłysnął się i znów przed chłopakiem stanął. Tym razem jednak patrzył
na jego zlęknioną twarzyczkę z jakimś rozrzewnieniem. Położył mu na głowie
rękę i rzekł z naciskiem:
- Uczciwym Żydem być jest piękna rzecz! Ty to pamiętaj sobie! A teraz się
ucz, żeby ty głupim nie był, a czapkę to ja tobie inszą kupię, to ty nie
potrzebujesz płakać, bo to głupstwo jest!
Malec pocałował w rękę dziada i wziął się do książek. Stary
introligator bardziej jednak był poruszony tą sprawą, niż to chciał dziecku
okazać. Długo bowiem po izbie chodził, nie kończąc pilnej, zaczętej roboty
i spluwając po kątach, jakby się goryczą jaką nakarmił. Nie przetrawił on
tej goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdyż bardziej zgarbiony i postarzały
niż zwykle nazajutrz wstał; kiedy chłopiec podpiąwszy rzemienie tornistra do
szkoły ruszył, stary poszedł do okna i patrzył za nim niespokojnie, długo.
Niepokój ten nie opuszczał go i przy pracy nawet. Częściej niż zwykle pod
wpływem jakiegoś rozdrażnienia nakładał krótką fajeczkę i podchodził do
okna, i patrzał podejrzliwie w tak dobrze, tak dawno znaną sobie uliczkę. Pod
wpływem też tego rozdrażnienia zapewne ruch jej, jej głosy, jej tętno inne
mu się jakieś niż zwykle wydały.
Gdy jednak malec powrócił ze szkoły wesół, bo piątkę dostał, rozbawiony
nową czapką, która mu na oczy wjeżdżała, stary o swoich przywidzeniach
zapomniał i czy to sam dla siebie, czy dla uciechy dziecka gwizdał przy
robocie jak za młodych czasów.
Po obiedzie wpadł po akta dependent pachnący piżmem.
- Co słychać? - spytał.
- Wszystko dobrze, broń Boże od złego! - odrzekł Mendel Gdański.
- Podobno Żydów mają bić?... - rzucił pachnący dependent z głupkowatym uśmiechem.
- Nu, jak bić, to bić! - odrzekł Mendel pokrywając wrażenie. Jakie na nim
te słowa wywarły. - A kto ich ma bić? Urząd?...
- I... Urząd by tam - rozśmiał się mały dependent.
- Nu, jak nie urząd, to i chwała Bogu! - rzekł Mendel.
Rozśmieli się obaj. Młody dependent głupkowato. Żyd z przymusem widocznym.
Zły był, że ta rozmowa toczyła się przy dziecku. Spojrzał na chłopca spod
brwi nasuniętych. Malec wlepił w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero kiedy
ten za progiem był, spuścił je na karty książki pociemniałe, pałające.
Stary Mendel jakby nie widział tego, zaczął znowu gwizdać. Ale gwizdanie to
miało coś w sobie ze świstu przytłoczonej wielkim ciężarem piersi, nuta
przycichała, głuchła, zasypiała, aż urwała się zgrzytem czy jękiem.
Zmierzchało już w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisnął się gruby
zegarmistrz w popielatym haweloku, jakiego stale używał w tej porze.
- Słyszałeś pan nowinę? - zapytał siadając na brzegu stołu, przy którym
uczył się malec.
- Nu - odparł Mendel - co mnie po nowinę? Jak una będzie dobra, to una i
wtedy będzie dobra, kiedy una nie będzie nowina, a jak zła, nu, to na co ja ją
słuchać mam?
- Podobno Żydów mają bić - rzekł tłusty zegarmistrz kiwając nogą w wyciętym
trzewiku z błyszczącą stalową sprzączką.
Stary Mendel zamrugał kilka razy nerwowo, koło ust przebiegło mu nagłe drgnięcie.
Wnet opamiętał się jednak i przybrawszy ton jowialnej dobroduszności rzekł:
-Żydów? Jakich Żydów? Jeśli tych, co uni złodzieje są, co uni ludzi
krzywdzą, co uni po drogach rozbójstwo robią, co uni z tego biednego skórę
ciągną, nu, to czemu nie? Ja sam pójdę ich bić!
-Ale nie! - rozśmiał się zegarmistrz. - Wszystkich Żydów...
W siwych źrenicach Mendla zapalił się błysk nagły. Przygasił go jednak
wpółspuszczoną powieką i niby obojętnie zapytał:
- Nu, za co uni mają wszystkich Żydów bić?
- A za cóż by? - odrzucił swobodnie zegarmistrz. - Za to. że Żydy!
- Nu - rzekł Mendel mrużąc siwe oczy - a czemu uni do lasa nie idą i nie biją
brzeziny za to. że brzezina, albo jedliny za to, że jedlina?...
- Ha! ha! - rozśmiał się zegarmistrz - każdy Żyd ma swoje wykręty! Przecież
ta jedlina i ta brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyrosła!
Mendel aż się zachłysnął, tak mu odpowiedź na usta nagle wykipiała.
Pochylił się nieco ku zegarmistrzowi i głęboko zajrzał mu w oczy.
- Nu, a ja z czego wyrósł? A ja z jakiego gruntu wyrósł? Pan dobrodziej mnie
dawno zna? Dwadzieścia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszedł
jak do karczmy? Zjadł, wypił i nie zapłacił? Nu, ja tu nie przyszedł jak do
karczmy! Ja tu tak w to miasto urósł, jak ta brzezina w lesie! Zjadł ja tu
kawałek chleba, prawda jest. Wypił też wody, i to prawda jest. Ale za tego
chleba i za tej wody ja zapłacił. Czym ja zapłacił? Pan dobrodziej chce
wiedzieć, czym ja zapłacił?
Wyciągnął przed siebie obie spracowane, wyschłe i żylaste ręce.
- Nu - zawołał z pewną porywczością w głosie - ja tymi dziesięciu
palcami zapłacił! Pan dobrodziej widzi te ręce?
Znów się pochylił i trząsł chudymi rękami przed błyszczącą twarzą
zegarmistrza.
- Nu, to takie ręce są, co ten chleb i te wodę próżno do gęby nie nosiły!
To takie ręce są, co się pokrzywiły od noża, od obcęgów, od śruby, od młota.
Nu, Ja nimi zapłacił za każdy kęs chleba i za każdy kubek wody, co ja tu
zjadł i wypił. Ja jeszcze i te oczy przyłożył, co już dobrze patrzeć me
chcą, tego grzbietu, co nie chce już prosty być, i te nogi, co nie chcą mnie
już nosić!
Zegarmistrz słuchał obojętnie, bawiąc się dewizką. Żyd sam się roznamiętniał
swą mową.
- Nu, a gdzie ta zapłata moja jest? Ta zapłata moja jest w szkole u dzieci,, u
tych paniczów, u te panienki, co się uczą na książkę, co piszą na kajetu,
nu. Una i w kościół jest, jak tam z książkami ludzie idą... Nu, una i u
wielmożnego proboszcza jest, bo ja i jemu oprawiał książki, niech un zdrowy
żyje!
Tu uchylił jarmułki. a potem dodał:
- Moja zapłata w dobrych rękach jest.
- Tak się to mówi' - odparł dyplomatycznie zegarmistrz - ale Żyd zawsze Żydem!.,.
Nowe iskry zagorzały w oczach starego introligatora.
- Nu. a czym un ma być? Niemcem ma być? Francuzem ma być?... Może un koniem
ma być? Nu, bo psem to un już dawno się zrobił, to un już jest!
- Nie o to chodzi! - rzekł patetycznie zegarmistrz. - Chodzi o to.
żeby nie był obcym...
- O to chodzi? - odparł Żyd przechylając się w tył i cofając łokcie. -
Nu, to niech mi tak od razu pan dobrodziej powiada. To jest mądre słowo! Ja
lubię słyszeć mądre słowo Mądre słowo to jest jak ojciec i jak matka człowiekowi.
Nu, ja za mądre słowo to bym milę drogi szedł. Jak ja mądre słowo usłyszę,
to mnie za chleb siarczy, jakby ja wielki bogacz był, wielki bankier, nu, to ja
by za każde mądre słowo dukata dał. Pan dobrodziej powiada, coby Żyd nie był
obcy? Nu, i ja tak samo powiadam. Czemu nie? Niech un nie będzie obcy. Na co un
obcy ma być- co ma obcym się robić, kiedy w i tak swój? Pan dobrodziej myśli,
co jak tu deszcz pada. to un Żyda nie moczy, bo Żyd obcy? Albo może pan
dobrodziej myśli, co jak tu wiatr wieje, to un piaskiem nie sypie w oczy temu
Żydowi, bo Żyd obcy? Albo może pan dobrodziej myśli, że jak ta cegła z
dachu leci, to una Żyda ominie, bo un obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi
powiem, że una jego nie ominie. I wiatr jego nie ominie, i deszcz jego nie
ominie' Patrz pan dobrodziej na moje włosy, na moje brodę... Uny siwe są, uny
białe są... Co to znaczy? To znaczy, co uny dużo rzeczy widziały i dużo
rzeczy pamiętają. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widziały wielgie
ognie i wielgi pożar i wielgie pioruny na to miasto bić,a tego. coby od te
ognie i od ten pożar, i od te pioruny Żydy były uwolnione, to uny tego nie
widziały! Nu, a jak noc jest na miasto, to una i na Żydów jest. to i na Żydów
wtedy nie ma słońce!
Odetchnął głęboko, ciężko.
- Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na tańce bywa?
Gruby zegarmistrz skinął głową i zakołysał się na stole, brzęcząc
dewizka.
Pochlebiało mu to, że introligator uważa go za człowieka światowego i mogącego
jeszcze zabawiać się tańcami. Żyd gorejącymi oczami patrzył w jego twarz płaską,
ozdobioną szerokim. mięsistym nosem.
- A smutku swego, swego kłopotu pan dobrodziej ma?
Zegarmistrz podniósł brwi, przybierając minę niezdecydowaną. Właściwie
pragnął się on okazać wyższym nad podobne drobnostki, jak kłopot i smutek,
ale że nie wiedział, do czego Żyd zmierza, milczał więc dyplomatycznie.
Stary introligator odpowiedzi też nie czekał, tylko mówił dalej głosem
wezbranym, pełnym:
-Nu, jak pan dobrodziej na tańce bywa i swego smutku też ma, to panu
dobrodziejowi wiadomo jest, że się ludzie do tańca, do wesołości zejdą i
po wesołości się rozejdą, i nic. Ale jak te ludzie do smutku się zejdą,
tak się uni do płakania zejdą, nu, to już nie jest nic. To już ten jeden
temu drugiemu bratem się zrobił, to już ich ten smutek jednym płaszczem
nakrył. To ja panu dobrodziejowi powiem, co ja w to miasto więcej rzeczy
widział do smutku niż do tańca i że ten płaszcz to bardzo duży jest. Ajaj,
jaki un duży!... Un wszystkich nakrył, i ze Żydami też!
Odwrócił się bokiem i spojrzał za siebie w okno.
- Mój panie Mendel! - rzeki zegarmistrz tonem wyższości. - Gada się to tak i
owak, ale każdy Żyd, byle pieniądze miał...
Stary introligator nie dał mu dokończyć, ale podniósłszy rękę trząsł nią,
jakby się od natrętnego owadu opędzał.
- Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowę! To jest mowę od wszystkie głupie
ludzie. Jakby Żydowi pieniądz za wszystko miał być, toby jemu Pan Bóg od
razu kieszeń w skórę zrobił, abo i dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeń w skórę
nie zrobił, nu, to na to, że Żydowi pieniądz tyle ma być, co i każdemu.
-Ma być! - zawołał triumfalnie zegarmistrz podnosząc tłusty podbródek i
muskając się po nim. -Ale nie jest! W tym sęk, że nie jest...
Uśmiechnął się Mendel wpół smętnie, a wpół filuternie.
- A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam właśnie sęka nie ma, tylko jest
dziurę. Ajaj, jakie dziurę!
Spoważniał nagle i kiwał głową patrząc w ziemię.
- Pan dobrodziej myśli, co ja te dziurę nie widzę? Ja ją widzę, że una się
zrobić mogła, to jest źle, ale że una dotąd nie załatana jest, to jeszcze
gorzej. W te dziurę to dużo mocy wpada i w słabość się obraca. I dużo
rozumu wpada, a w głupstwo się obraca. I dużo dobroci wpada, a w złość się
obraca... Chce mi pan dobrodziej wierzyć? Te dziurę to nie Żydki zaczęły
pierwsze drzeć. Nu, że uni ją potem darli, to ja wiem, to ja nie skłamię,
nie powiem, że nie! Ale najpierw to ją zaczęła drzeć zapomniałość na to,
co wszystkie ludzie od jednego Boga stworzone są.
Złożył dwa pierwsze palce u prawej ręki. jakby tabakę brał, a wystawiwszy
mały. dodawał tym gestem precyzji dowodzeniu swemu.
- To była pierwsza nitka, co tam w to i-miejsce pękła- Nu, tak jedni zaczęli
do siebie ciągnąć, a drudzy mów do siebie, i tak się już dalej rwało. Pan
dobrodziej powiada, co dla Żyda pieniądz wszystko jest? Nu, niech i tak będzie!
A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan dobrodziej? Pan dobrodziej myśli, temu.
co Żydki chytre są?" To się pan dobrodziej myli. Pan dobrodziej zna ten
słup na Ujazdów? Nu pan dobrodziei się śmieje' To jak tam na ten słup położony
będzie hunor i mądrość, i wielga sławność, i wielgie herby, i wielga
familia, i wielgie urzędy, i pieniądze też. nu. to jeden wlizie na siup po
ten hunor ,y drugi po te mądrość a trzeci po te herby, a czwarty po te sławnosć.
a i taki się znajdzie, co po te pieniądze wlizie. choć msze rzeczy przy nich
są, Ale jak na ten słup położone będą tylko pieniądze, a nie będzie ani
hunoru ani sławności, ani mądrości. to po co ludzie będą na ten słup liźć?
Jak pan dobrodziej myśli? Po pieniądze uni będą liźć i po nic więcej? A
te z dołu co się przypatrują, to będą krzyczeć: Ajaj, jaki to chytry naród,
po pieniądze tylko lizie, pieniądze u niego wszystko! A im kto mniejszy będzie
albo na głębszym dołu stał, to mniej widzieć będzie, a głośniej jeszcze
krzyczeć. A tylko te wysokie ludzie, te na górze stojące, widzieć będą, co
na ten słup nic innego położone nie jest, i tym, co po to liżą, co ta położone
jest, nie będą się dziwowali, a krzyczeć to uni też nie będą. Co na nasz
słup leży? Pieniądze tylko leżą, tak my po pieniądze liziem. Ale to nie
jest pierwsze złe. Pierwsze złe to jest takie, co dwa słupy są i co na nich
nierówne rzeczy leżą.
- Jeszcze by - rozśmiał się impertynencko zegarmistrz. - W teorii zresztą -
dodał poważniej - masz pan może i słuszność. Ale w praktyce inaczej to się
okazuje. Was, Żydów, lęgnie; się jak tej szarańczy, a zawsze to żywioł
cudzy...
Stary introligator znów zamrugał nerwowo razy kilka i znów siwe swoje oczy w
połowie rzęsami przysłonił.
- Mądry człowiek, choćby w garści dwa kamienie miał i trzy choćby miał,
to tylko jednym w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami od razu cisnął
na starego Żyda... Ale to nic nie szkodzi. Ja ten jeden podniosę i ten drugi
też podniosę. Mój grzbiet już się sam do ziemi schyla...
Musnął dwa razy białą swą brodę i pomyślawszy chwilkę rzekł:
- Pan dobrodziej wie, jak ja się nazywam? Nu, ja się nazywam Mendel Gdański.
Że ja się Mendel nazywam, to przez to, co nas było dzieci czternaście, a ja
się piętnasty urodził, tu, na Stare Miasto, w te wąskie uliczkę. zara za te
żółte kamienice, gdzie apteka. pan dobrodziej wie? Nu. jak ja się tam urodził,
to nas było dzieci piętnaście, cały mendel. Przez to ja się Mendel
nazywam1'. Czy nas ojciec nieboszczyk potopić miał? Nie miał nas potopić!
Raz. że się un Pana Boga bał, a drugi raz. że un te swoje piętnaście
dzieci tak kochał, że jak matka przyniosła śledź, to un tylko główkę
sobie urwał, a całego śledzia to dzieciom dal, coby się najadły, coby nie
były głodne. Tak ich kochał.
Zachłysnął się. Poczerwieniał, oczy mu się zapaliły nagłym
przypomnieniem. Wnet się jednak pohamował i mówił dalej z jowialnym uśmiechem,
w którym gorzką ironię dostrzec było można.
- Ale ja, Mendel, widział, co mendlowi całemu źle na świecie, tak sam już
tylko pół tuzina dzieci miał, a moja córka- Lija, nu, una tylko jednego syna
miała i od boleści wielkiej umarła. Żeby una żyła, a sześć synów miała,
a patrzała, na co ja patrzę, nu, to ima by sześć razy od boleści umierać
musiała!
Mówił szybko, coraz szybciej, głosem namiętnie przyciszonym, pochylając się
ku zegarmistrzowi i przenikając go pałającym wzrokiem. Po chwili wyprostował
się. wciągnął w starą pierś głęboki, ciężki oddech i uśmiechnąwszy
się smętnie rzekł:
- To już my go nie nazywali Mendel, to już my go nazwali Jakub.
- Kubuś, pójdź tu! - zawołał jakby pierwszy raz przypominając sobie obecność
chłopca. A gdy malec wstał ze stołka i szastnąwszy buciętami przed
zegarmistrzem do dziada się przytulił, stary pogłaskał go po głowie i rzekł:
-Kubuś to takie imię. co go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu
synkowi może dać. To jest takie imię, co to jak na tym sądzie króla
Salomona; niech nie będzie ani mnie, ani tobie. To dobre imię jest! Po te imię
to jak po te kładkę przejdą ludzie z te niedobre czasy do te dobre czasy,
kiedy jeden drugiemu nie będzie liczył w domu, dużo ma kołyski... Bo w te dużo
kołyski dużo pracy jest i dużo głodu jest. i dużo mogiłki też...
I nie na tym mądrość jest, coby mało ludzi było. ale na tym mądrość
jest, coby uni dużo dobrego zrobili, dużo ziemi obsiali, dużo obkopali, dużo
obsadzili. Coby uni dużo przemysłów mieli, dużo rozumu się uczyli, dużo
dobrości znali w sercu jeden dla drugiego. Mnie jeden stary chłop powiadał,
co jak bocian więcej dzieci ma, niż ich wyżywić może, to jedno albo i dwa z
gniazda precz zruci. Tak niech już pan dobrodziej kłopotu o to nie ma. To i
nad ludźmi taka moc musi być. co te gęby liczy i te ziarna w kłosie też...
Trząsł siwą brodą, coraz silniej tuląc malca do swego boku.
- Nu, ja nie tylko nazywam się Mendel, ja jeszcze nazywam się Gdański. Nu, co
to jest Gdański? To taki człowiek albo taka rzecz, co z Gdańska pochodząca
jest... Pan dobrodziej wie?... Wódka gdańska jest i kufer gdański jest, i
szafa gdańska jest... Jak uny gdańskie mogą być. tak ja jestem Gdański. Nie
jestem paryski, ani nie jestem wiedeński, ani nie jestem berliński -jestem Gdański.
Pan dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to może być? Jak ja Gdański, to
ja cudzy? Tak pan dobrodziej powiada? Czy to tam już wyschła Wiłsa? Czy
tratwy tam nie idą od nasze miasto? Czy tam te lapciuchy nasze flisy już nie są?-..
To już wszystko cudze?... To pan dobrodziej taki hojny? Nu, szkoda, co ja przód
nie wiedział o tym. co pan dobrodziej taki hojny, bo ja bym prosił pana
dobrodzieja choć o połowę sklepu, choć o potowe te wszystkie zegarki, co tam
są...
Zegarmistrz śmiał się i chwytał za boki.
- A niechże pana nie znam A toś pan wywiódł sztukę, że i Bosko lepiej nie
potrafi! Że Gdański, to już swój! Cha, cha. cha'....
Stary Żyd kiwał głową i uśmiechał się także. Filuteria sofisty błyszczała
mu w oczach, ale uśmiech był gorzki, kolący...
- Mendel Gdański i Jakub Gdański - rzekł po chwili z powagą zwracając się
do wnuka i jakby przekazując mu dostojność swojego nazwiska i swojej
tradycji.
- Nu, co un jest ten Mendel Gdański? Un Żyd jest, w to miasto urodzony jest, w
to miasto un żyje. ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego i matki
swojej- i żony swojej, i córki swojej. Un i sam w to miasto kości swoje położy.
- Nu. co un jest ten Kubuś Gdański? - ciągnął dalej odsunąwszy od siebie
chłopca na środek izby na długość swej ręki i nie puszczając jego
ramienia.
- Nu, un uczeń jest. Un w szkole siedzi, w ławkę, przy swoich kolegi
un siedzi, w książkę patrzy, pisze, uczy się. Nu, na co un się uczy? Un się
na to uczy, coby rozum miał. Nu, czy un ten rozum gdzie poniesie, jak un go będzie
miał? U n go nigdzie nie poniesie w obce miejsce. Un go nie poniesie do wody
utopić ani do ognia spalić, ani do ziemi zakopać. Un tu mądry będzie. na
ten kraj. na to miasto będzie rozum miał. To będzie w ten kraj cały rozum-
co by bez niego był, i jeszcze ten rozum będzie w ten kraj, co un go Kubuś będzie
miał. Czy pan dobrodziej myśli, co to będzie zadość? Za dużo? Nu, pan
dobrodziej takie głupstwo nie może myśleć. Nu. jak un rozum będzie miał.
to un będzie wiedział takich rzeczy. jakie ja nie wiem i pan dobrodziej nie
wie. Un może i to będzie wiedział. co wszyscy ludzie dzieci są od jednego
Ojca i co wszyscy ludzie kochać się mają jak te bracia...
Przyciągnął do siebie na powrót chłopca, a objąwszy jego szyję pochylił
się do zegarmistrza i szepnął:
- Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo miętkiego serca...
Pogłaskał chłopca po twarzy i dodał:
- Idź, kochanku, połóż się spać. bo jutro do szkoły pójdziesz.
Malec znów szastnął buciętami przed zegarmistrzem, dziada rękę do ust
przycisnął i zniknął za persową firanką, dzielącą izbę od małej
alkowy. Stary Żyd łysnął oczami raz i drugi, zachłysnął się i unosząc
brodę spytał:
-. Nu. z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiadał, co Żydów
mają bić? Ja się przy to dziecko pytać nie chciał, żeby go broń Boże nie
przestraszyć, bo to bardzo delikatne dziecko jest. ale teraz to ja się pana
dobrodzieja o to bez urazy spytam...
Uśmiechnął się pochlebnie, ujmująco, siwe jego oczy patrzyły z
przymileniem.
Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami Żyda. natychmiast uczni
swoją przewagę.
- Powiadają... - bąknął niedbale, wydymając wargi.
- Nu, kto powiada? - pytał Żyd, a oczy już z aksamitnych stawały się ostre,
kłujące.
- Ludzie powiadają... - bąknął tym samym tonem zegarmistrz-
Stary Żyd odskoczył nagle na dwa kroki ze zwinnością, której by się nikt.
w nim nie domyślał. Wzrok jego pałał, wargi parskały, głowę postawił jak
kozieł.
- Ludzie?... Ludzie powiadają? - pytał głosem syczącym, w coraz
wyższe wpadającym tony. - Ludzie?...
I za każdym wymówionym wyrazem pochylał się coraz bardziej naprzód.
przysiadał niemal.
Zegarmistrz patrzył obojętnie, bawiąc się dewizką i kiwając nogą w
trzewiku. Uważał Jednak, że ta postawa Żyda jest wobec niego nie- właściwą
i śmieszną.
- Cóż to pana tak dziwi? - zapytał chłodno.
Ale stary introligator już się uspokoił. Rozprostował się, ręce wparł w
biodra, brodę wyrzucił do góry, oczy zmrużył.
- Pan dobrodziej się myli - rzekł. - Ludzie tego nie powiadają. To powiada wódka,
to powiada szynk, to powiada złość i głupota, to powiada zły wiatr, co
wieje.
Wzniósł rękę i machnął nią wzgardliwie.
- Niech pan dobrodziej śpi spokojnie, l ja będę spokojnie spał, i to dziecko
będzie spokojnie spało! Nasze miasto bardzo dużo smutku ma, bardzo dużo
ciemności, i bardzo dużo nieszczęścia. ale na nasze miasto jeszcze to nie
przyszło, coby się w nim ludzie gryźli jak psy. O to może pan dobrodziej
spokojny być!
Zacisnął usta i sięgnął z powagą po ciężki, cynowy lichtarz, jakby chciał
zaraz świecić gościowi do sieni. Zsunął się pan zegarmistrz ze stołu-
nacisnął hawelok, umocnił na głowie kapelusz. który mu gdzieś na kark
zjechał, i rzuciwszy dobranoc, wyszedł.
Wtedy Żyd ode drzwi wrócił, lichtarz na stole umieścił, a przeszedłszy na
palcach ku alkowie, persowcj firanki uchylił i ucha nadstawił.
Z wnętrza alkowy słychać było oddech dziecka gorączkowy, nierówny.
chrypliwy. Mała lampka o zielonej szklanej banieczce paliła się tam na stołku.
Stary pantofle zrzucił, do łóżka podszedł i zapatrzył się w rozognioną
twarzyczkę chłopca niespokojnie, badawczo. Chwilkę tak stał wstrzymując
dech w piersi. po czym westchnął i wysunąwszy się z alkowy, na stołku ciężko
siadł, oparł dłonie o kolana i zakołysał siwą swoją głową.
Zgarbiony byt teraz i jakby postarzały o jaki lat dziesiątek- Usta jego
poruszały się bezdźwięcznie, pierś dyszała ciężko, oczy utkwione były w
podłogę. Cienka świeca dogasała, skwiercząc w cynowym lichtarzu.
Nazajutrz rano uliczka obudziła się cicha jak zwykle i jak
zwykle spokojna. Mendel Gdański od wczesnego ranka stał w skórzanym fartuchu
przy swoim warsztacie. Wielkie jego nożyce zgrzytały po papierze zapalczywie,
twardo, śruba prasy piszczała, dociskana do ostatniego kręga. nóż wąski, długi,
błyskał pod ranne słońce zużytą swą klingą, skrawki papieru padały z
szelestem na prawą i na lewą stronę. Stary introligator pracował gorączkowo,
żarliwie; na jego zwiędłej, głęboko zbrużdżonej twarzy znać było noc
niespaną. Gdy przecież wypił lichą kawę, którą mu sąsiadka w dużym,
fajansowym imbryku przyniosła, raźniej mu się jakoś na sercu zrobiło, nałożył
krótką fajeczkę, zapalił i poszedł budzić wnuka.
Chłopak zaspał dziś jakoś. Długo w noc na posłaniu rzucał się jak ryba.
a teraz spal snem głębokim, cichym. Cienki promień słońca wpadający do
alkowy przez otwór persowej firanki kładł mu się na oczach, na ustach. na wątłych,
odkrytych piersiach: to znów w ciemnych, miękkich włosach i w długich,
spuszczonych rzęsach zapalał złotobrunatne, migotliwe płomyki.
Stary patrzył się z lubością na dziecko. Czoło jego wygładzało się. usta
rozszerzały, oczy mrużyły i nabierały blasku. Rozśmiał się wreszcie szczęśliwym,
cichym śmiechem, a wciągnąwszy wielki kłąb dymu z fajeczki. pochylił się
i puścił go pod sam nos chłopaka. Malec się zakrztusił, zerwał. szeroko
otwarł złote swoje oczy i zaczął je trzeć złożonymi w dwie i chude piąstki
rękami. Spieszył się teraz, niezmiernie, był zafrasowany; jedno z zadań
zostało nie dokończonym, książki, kajety nie poukładane leżały dotychczas
na stole. Już i kawy nie dopił i bułki na pauzę, przełożonej dwoma
plasterkami zimnego jajka na twardo, nie chciał wziąć, tylko w tornister książki
rzucał, niepewny, czy się nie spóźni. Kiedy wszakże szynel na ramiona wziąwszy
do drzwi zmierzał, drzwi otwarły się gwałtownie, a chudy student z facjatki
pchnął go na powrót do izby:
- Uciekaj, bo Żydów biją!
Rozdrażniony był widocznie bardzo. Jego ospowata, długa twarz zdawała się
jeszcze dłuższą i jeszcze bardziej spustoszoną: krok, jaki z sieni do izby
zrobił, oddalił cienkie jego nogi na niezmierną odległość od siebie, małe
bure oczy sypały iskry gniewa. Wylękły malec kłębkiem potoczył się aż ku
stołowi, upuszczając szynę! i tornister...
Stary osłupiał- Ale wnet oprzytomniawszy, ogniami z twarzy buchnął, jak żbik
do studenta skoczył.
- Co to uciekaj?... Gdzie un ma uciekać?..- Na co un ma uciekać?... Czy un tu
ukradł co komu, coby un uciekać miał?... Czy un tu w cudzej stancji
siedzi?... W cudzy dom?... Un tu w swojej stancji siedzi! w swój dom! Un tu
nikomu nic nie ukradł! Un do szkoły idzie! Un nie będzie uciekał!...
Przyskakiwał do stojącego w drzwiach studenta, skurczony, zebrany w sobie,
syczący, parskający i trzęsący brodą.
- Jak tam pan chcesz! -rzucił szorstko student.-Ja powiedziałem... I zabierał
się do wycofania z izby swej niezmiernie długiej nogi, Stary introligator
uchwycił go za połę wytartego paltota.
- Jak ja chcę?... Nu, co to jest za gadanie, jak ja chcę! Ja chcę. Cobym ja
spokój miał. Ja chcę spokojnie zjeść mój kawałek chleb, co ja na niego
pracuję! Nu,ja chcę wychować te sierotę, ten chłopiec, coby z to dziecko człowiek
był, coby nikt na niego nie pluł, kiedy un nic winny nie jest... Nu, ja chcę,
coby nie było ani mojej, ani niczyjej krzywdy, coby sprawiedliwość, coby się
ludzie Boga bali!... Nu, ja tego chcę! A uciekać to ja nie chcę! Ja w to
miasto się urodził, w ten dom dzieci miał. ja 'tu nikogo nie skrzywdził, ja
tu warsztat mam...
Nie skończył, kiedy od załamu uliczki ozwała się głucha wrzawa jakby z
daleka gdzieś przeciągającej burzy. Po twarzy studenta przeleciał kurcz nagły,
wpółgłośna klątwa wypadła mu przez ściśnięte zęby.
Stary introligator umilkł, wyprostował się i wyciągnąwszy chudą szyję nasłuchiwał
chwilę. Wrzawa zbliżała się szybko. Słychać już było gwizd przeciągły,
śmiechy, wołania, wybuchy krzyków i płaczu lament. Uliczka zawrzała.
Zamykano bramy, tarasowano sklepy, jedni biegli wprost na wrzawę, drudzy
uciekali od niej.
Nagle malec wystraszony rozszlochał się głośno. Student z naciskiem
drzwi zamknął i zniknął w pustej sionce.
Stary Żyd słuchał. Ani szlochania dziecka, ani wyjścia studenta zdawał się
nie spostrzegać. Wzrok miał jak gdyby cofnięty w siebie, dolną wargę obwisłą,
ucho nastawione. Mimo skórzanego fartucha widać było drżenie jego starych
kolan; twarz z czerwonej stała się brunatną, z brunatnej żółtą, z żółtej
kredowobiałą. Wyglądał jak człowiek trafiony postrzałem. Chwilka jeszcze,
a to stare, osłabłe ciało złamie się i runie.
Coraz bliższa, coraz wyraźniejsza wrzawa wpadła nareszcie w opustoszałą
uliczkę z ogromnym wybuchem krzyku, świstania- śmiechów. klątw, złorzeczeń.
Ochrypłe, pijackie głosy zlewały się w jedno z szatańskim piskiem
niedorostków. Powietrze zdawało się pijane tym wrzaskiem motłochu: jakaś
zwierzęca swawola obejmowała uliczkę, tłoczyła ją. przewalała się po
niej dziko, głusząco. Trzask łamanych okiennic, łoskot toczących się
beczek, brzęk rozbijanego szkła, łomot kamieni, zgrzyt drągów żelaznych
zdawały się jak żywe brać udział w tej ohydnej scenie. Jak płatki gęsto
padającego śniegu, wylatało i opadało pierze z porozrywanych poduszek i betów.
Już tylko kilka lichych kramów dzieliło izbę Mendla od rozpasanej ciżby.
Malec przestał szlochać i trzęsąc się cały jak w febrze przycisnął się
do dziada. Jego wielkie, ciemne oczy pociemniały jeszcze i świeciły ponuro z
pobladłej twarzyczki. Dziwna rzecz. To przytulenie się dziecka i to bliskie już
nieochybne niebezpieczeństwo skrzepiły starego Żyda. Położył rękę na głowie
wnuka, tchu w piersi nabrał szerokim oddechem, a choć twarz miał jeszcze jak
opłatek białą,
do źrenic już przywołał i ogień, i życie.
- Sz,... - szepnął uspokajająco.
Teraz dopiero uciszał płacz, który już sam umilkł, zduszony wielkim
strachem. Teraz dopiero to przedchwilowe szlochanie dziecka dochodziło do jego
świadomości.
W tej chwili do długiej, wąskiej sionki wpadło kilka kobiet: powroźniczka z
dzieckiem na ręku, stróżka, straganiarka.
- Dalej, Mendlu - krzyknęła od progu stróżka - zejdźta im z oczów! Ja tu
duchem w oknie obrazik postawię albo krzyzik. Już ta po inszych izbach stoi...
To tam nie idą!....
Chwyciła malca za rękę.
- Dalej, Kubuś! do alkowy!....
Obstąpiły ich, zasłaniały sobą. pchały ku persowej firance. Znały tego Żyda
tak dawno, był usłużnym, dobrym człowiekiem. Za kobietami zaczęli się
wsuwać inni mieszkańcy małej kamieniczki. Izba zapełniała się ludźmi.
Stary Mendel jedną rękę oparł ciężko na ramieniu chłopca, a drugą odsunął
kobiety. Oprzytomniał już zupełnie przez tę jedną chwilę.
- Dajta spokój, .Janowa - mówił twardym, brzmiącym jak dzwon głosem. -
Dajta spokój! Ja wam dziękuję, bo wy mnie swoją świętość chcieli dać,
mnie ratować, ale ja do moje okno krzyż nie chcę stawić! Ja się nie chcę
wstydzić, co ja Żyd. Ja się nie chcę bać! Jak uny miłosierdzia w sobie nie
mają, jak uny cudzej krzywdy chcą, nu, to uny nie są chrzescijany nu to uny i
na ten krzyż nie będą pytali ani na ten obraz... Nu, to uny i nie ludzie są.
To uny całkiem dzikie bestie są- A jak uny są ludzie, jak uny są chrześcijany,
nu. to dla nich taka siwa głowa starego człowieka i takie dziecko niewinne też
jak świętość będzie. Pójdź, Kubuś...
I pociągnąwszy za sobą chłopca, mimo hałaśliwych protestów zebranych, do
okna podszedł, oba jego skrzydła pchnięciem ręki otworzył i stanął w nim
w rozpiętym kaftanie, w skórzanym fartuchu, z trzęsącą się brodą białą,
z głową wysoko wzniesioną, tuląc do swego boku małego gimnazistę w
szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwierały się coraz szerzej, utkwione w
wyjący motłoch.
Widok był tak przejmujący, że kobiety szlochać zaczęły.
Spostrzegła stojącego w oknie Żyda uliczna zgraja i omijając pozostałe
kramy, rzuciła się ku niemu.
Tę heroiczną odwagę starca, to nieme odwołanie się do uczuć ludzkich tłumu
wzięto za zniewagę, za urągowisko. Tu już nic szukano, czy jest do
wytoczenia jaka beczka pełna octu, okowity, jaka paka towarów do rozbicia,
jaka pierzyna do rozdarcia, jaki kosz jaj do stłuczenia. Tu wybuchła ta dzika
żądza pastwienia się, ten instynkt okrucieństwa, który przyczajony w
jednostce, jak pożar opanowywa zbiegowisko, ciżbę...
Jeszcze nie dobiegli pod okno, kiedy kamień, rzucony z pośrodka tłumu, trafił
w głowę chłopca. Malec krzyknął, kobiety rzuciły się ku niemu. Żyd puścił
ramię dziecka, nie obejrzał się nawet, ale podniósłszy obie ręce, wysoko
ponad wyjący motłoch wzrok utkwił i szeptał zbielałymi usty:
- Adonai! Adonai!... - a wielkie łzy toczyły się po jego zbrużdżonej
twarzy.
W tej chwili był to prawdziwy Gaon, co znaczy: wysoki, wzniosły-
Kiedy pierwsi z tłumu pod okno dopadli, znaleźli tam wszakże niespodziewaną
przeszkodę w postaci chudego studenta z facjatki.
Z wzburzoną czupryną, w rozpiętym mundurze stal on pod oknem Żyda. rozkrzyżował
ręce zacisnąwszy pięscie i rozstawiwszy nogi jak otwarty cyrkiel. Był tak
wysoki, że zasłaniał sobą okno niemal w połowie. Gniew, wstyd, wzgarda,
litość wstrząsały jego odkrytą piersią i płomieniami szły po jego
czarnej, ospowatej twarzy.
- Wara mi od tego Żyda! - warknął jak brytan na pierwszych, którzy
nadbiegli. - A nie. to wal we mnie jeden z drugim gałgany, psubraty, hultaje!
Trząsł się aż cały i nawet pełnego głosu dobyć nie mógł, tak go gniew
dławił. Z małych jego burych oczu iskry sypać się zdawały.
Był w tej chwili pięknym jak Apollo...
Kilku trzeźwiejszych z bandy zaczęło się cofać. Postać młodzieńca i jego
słowa uderzyły ich swą siłą. Skorzystał z tego długi student, a
skoczywszy przez niskie okno do izby, odepchnął Żyda, a sam w oknie stanął.
Tłum przeciągnął mimo tego okna z głuchą wrzawą. Szyderstwa, pogróżki,
wrzaski, złorzeczenia towarzyszyły pochodowi temu; po czym wrzawa oddalała się,
cichła, aż przeszła w huk niewyraźny, daleki...
Tego wieczora nikt się przy sosnowym stole nie uczył i nikt
przy warsztacie nie pracował. Zza persowej firanki, z alkowy, dobywał się
niekiedy cichy jęk dziecka; zresztą spokój panował tu zupełny. Gdyby nie
rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony na podłodze szynel i tornister
uczniowski, nie znać byłoby tej burzy, która tu przeszła rankiem.
W alkowie za persową firanką leżał mały gimnazista z obwiązaną głową.
Zielona lampka paliła się przy nim, chudy student siedział na brzegu łóżka
trzymając rękę malca.
Twarz studenta była już tą samą co zwykle, dziobatą, brzydką twarzą; w
oczach tylko paliły się niedogasłe ognie, z dna duszy ruszone. Siedział
milczący, namarszczony, gniewny, i od czasu do czasu rzucał niecierpliwe
spojrzenie w ciemny kąt alkowy. W kącie tym siedział stary Mendel Gdański,
bez ruchu, bez głosu. Skulony, z łokciami wspartymi o kolana, z twarzą ukrytą
w rękach, siedział on tak już od południa, od chwili, w której dowiedział
się, że chłopcu niebezpieczeństwo nie grozi.
Ta nieruchomość i to milczenie starego introligatora niecierpliwiły studenta.
- Panie Mendel! - burknął wreszcie - wyleżże pan już raz z tego kąta!
Bosiny pan odprawiasz czy co u licha? Trochę gorączki i nic więcej. Chłopak
za tydzień jaki do szkoły pójdzie, byle się trochę tylko skóra zrosła. A
pan tak jak na worze z popiołem zasiadł' Przecie panu nikt nie umarł!
Stary Żyd milczał.
Po chwili dopiero podniósł głowę i odezwał się głosem namiętnie drgającym:
- Pan się pyta. czy ja na bosiny siedzę? Nu. ja siedzę na bosiny! Ja popiół
na głowę mam i wór gruby na głowie mam. i na popiele ja siedzę, i nogi bose
mam, i pokutę wielką mam. i wielka boleść mam. i wielką gorzkość...
Zamilkł i twarz znowu w ręce ukrył. Mała zielona lampka dawała jego siwej głowie
jakieś szczególne, widmowe niemal oświetlenie. Malec jęknął raz i drugi i
znów zaległo milczenie.
A wtedy wśród tej ciszy podniósł Mendel Gdański raz jeszcze głowę i rzekł:
- Pan powiada, co u mnie nic nie umarło? Nu, u mnie umarło to, z czym ja się
urodził. z czym ja sześćdziesiąt i siedem lat żył, z czym ja umierać myślał...
Nu. u mnie umarło serce do tego miasto!