Ciotka naszych dwóch sióstr najlepsza była osoba: o wszystkich podług siebie sądząc o nikim źle nie sądziła i nigdy nic w niczym nie widziała złego. Obydwie swoje siostrzenice z duszy kochała, ale dla Malwiny miała ledwo że nie powiem uwielbienie. Rozumiała ją być doskonałą i prawdziwym wyobrażeniem tych heroin romansowych, które dobra nasza ciotka nad wszystko przenosiła, ale które, oprócz w książkach, nigdy, a przynajmniej rzadko bardzo się znajdują. Malwina zaś bynajmniej doskonałą nic była; miłą będąc, młodą i dobrą, do zbioru wielu przymiotów łączyła niektóre wady. Ale ponieważ składność do tego znajduję, niech mi wolno będzie szczere dać tu wyobrażenie mojej Malwiny i niech mi będzie wybaczono, jeśli się cokolwiek nad tym obrazem zatrzymam. Przyznaję moją słabość do oryginału, więc nie dziwno być powinno, że się opisaniem jego dłużej nieco zabawię.
Malwina miała bardziej serce tkliwe niż uczucia gwałtowne, imaginacją żywą i zbyt może wybujałą, co było skutkiem odludnego wychowania i wykarmionych myśli poezją i romansami, które młodą jej głowę często wiodły po miłej, ale błędnej krainie omamienia. Zwrot dowcipu miała niepospolity i ten szczęśliwy, a rzadki dar natury łatwego przypodobania się różnym wiekom, rozmaitym humorom, różniącym się charakterom. Miała tę łagodność niewieścią tak miłą w pożyciu i trafność naturalną, przy pomocy której zawsze wiedziała, co komu powiedzieć, jak kogo słuchać i jak nigdy nikogo boleśnie nie obrazić. Ta bojażń tkliwa Malwiny, by nikogo nic razić boleśnie, przypomina mi, co autor jeden niemiecki w jednym z dzieł swoich mówi:
"Nie rań niczyjego serca, ranić tak jest łatwo; nie rań serca szczęśliwego, by mu szczęścia nie odebrać; pamiętaj, że szczęście jest szanowne, bo rzadkie; nie rań serca smutnego, bo nieszczęście przez samą swoją powszechność szanowniejsze jeszcze!"
Malwina rozum miała właściwy. Wszystko widziała. nie wiem, czy lepiej, ale inaczej jak wszyscy, co dawało jej myślom i wyrazom coś szczególnie miłego. Łączyła w swoim charakterze różne sprzeczności: łatwo ją melancholia zająć mogła, a przy tym często bywała wesołą i zabawy moc wielką miewały na jej umyśle .
Najszczęśliwiej żyć umiała na wsi i w samotności, a jednak w dalszym ciągu życia miasto, społeczeństwa, hałas wielkiego świata bynajmniej przeciwnymi jej nie były. Wesoły i dowcipny humor pociągał ją czasem do uśmiechnienia się albo zażartowania z kogo, ale w tym łatwo się zawsze wstrzymywała. Bo Malwina przed wszystkim i nade wszystko była dobrą, właściwie dobrą. Ale Malwina była kobietą! Mając powaby i przymioty naszej płci, nie była zupełnie wolną od jej przywar. Nie dość czasem zastanowienia się i rozwagi w postępkach (którymi nie zawsze roztropność, a częściej pierwsze poruszenia serca rządziły) i chęć może trochę zbyteczna podobania się byłyby jej wadami. Ale te może przebaczonymi jej zostaną, kiedy czytelnik wspomni sobie, że Malwina nie jest dziełem idealnym, lecz istotą prawdziwą, i że w istocie nikt nie jest doskonałym.
Malwina była ładną, powabną; często i łatwo w życiu się podobała, chociaż i w piękności takoż doskonałości nie miała. Była dosyć wysoka, giętki miała stan i ruszenie pełne wdzięku, włosy czarne i gładkie, jak krucze pióra, przy tym miękkie i łatwo się wijące, czarne długie oczy, w których wszystkie uczucia duszy się malowały. Czasem w ich spojrzeniu coś anielskiego zastanawiało, a wkrótce figlarność tamże postrzec można było. Uśmiech miała najwdzięczniejszy, płeć zwykle trochę bladą, ale radość i zabawa umiały twarz jej ożywić, która wtedy wesołą świeżością zajmowała. Taką była Malwina. Cieszyć się będę, jeżeli mimo wad i niedoskonałości łaskawych na siebie spotka czytelników, a teraz wracam do ciotki, którąśmy trochę niegrzecznie porzucili.
Odebrawszy list od Wandy śpiesznie interesa pokończyła i do Krzewina wróciła. Z zwyczajnym sobie dobroci uprzedzeniem natychmiast Ludomira pokochała, pobłażając nawet skrytości jego w wyjawieniu nazwiska.
- Nie trzeba go męczyć niepotrzebnymi pytaniami - mówiła do siostrzenic - dość nam wiedzieć, że Malwina życie mu winna, że jest dobry, miły w pożyciu, waleczny i przynajmniej póki ręka jego zupełnie się nie zgoi, okrucieństwem byłoby stąd go wypędzać.
Malwina, która niekoniecznie życzyła wyjazdu Ludomira, wsparta poważnym zdaniem ciotki szczęśliwą się uczuła. Zapomniała tego, że Ludomir z imienia jedynie był jej znany i bez żadnych trosk ani myśli na dal zaczęła używać z rozkoszą jego ze wszech miar przyjemnego społeczeństwa.
Ludomir wszystko w Krzewinie ożywił. Z nim przechadzki po kwiecistych dolinach i gajach po-bliższych przyjemniejszymi Malwinie się zdawały. Nikt lepiej od niego przedzierać się nie umiał w najgęstsze parowy, by jej lilii polnych nazbierać, których zapach szczególnie lubiła, i Malwina mimowolnie czuła (choć sobie jasno nic tłumaczyła tego), że gdyby te lilie w palących znajdowały się przepaściach, toby Ludomir równie i tam po nie skoczył, gdyby Malwinie ich się zachciało. Nigdy głos Malwiny lepiej się nie wydawał, jak wtórowany głosem Ludomira; i kiedy razem śpiewali: "Dunque mio bene, tu mia sarai si cara speme, io tua sero...", lub co podobnego, Malwina, istotnie szczęśliwa, zapominała, że jakiekolwiek troski mogą być na świecie. Talentom swoim większego dodawała starania widząc, jak miłymi zdawały się być Ludomirowi. Przy nim pierwszy raz doznała przyjemności, którą nabyte wiadomości sprawić mogą; często z Ludomirem rozmawiała o tym, co czytywała. Zwyczajnie równie widzieli i równie o rzeczach sądzili, lecz kiedy czasem Ludomir sprzeciwił się Malwinie, to i w tym przyjemności jakiejś doznawała. Miło jej było słuchać Ludomira, miło jej było uczyć się od niego tylu nie znanych wiadomości; on pierwszy w życiu myśli jej rozumiał, uczucia zgadywał, imaginacji nie gasił i serca, głęboko gdzieś schowanego i nawet zimną zwykle okrytego zasłoną, jak nikt w świecie domyślać się umiał.
Ludomir, który kochał wszystko, co Malwina kochała, lubił, co tylko ona lubiła, nie tylko jej, lecz łatwo i w krótkim czasie wszystkim w Krzewinie przyjemnym i dogodnym stać się potrafił. Rady i domowe lekarstwa ciotki, których mu obficie dodawała na chorą jego rękę, z wdzięcznością przyjmował, choć ich nigdy nie użył. Z Wandą po górach biegał na wyścigi i wieczorami, gdy na tarasie przed domem wszyscy zebrani siedzieli, na prośbę jej niejedną o strachach opowiadał historią. Alisi maliny i poziomki najpierwsze przynosił. Wszystkim domowym drogim był nadzwyczajnie, bo w nim widzieli wybawiciela ukochanej sobie pani; ale Marcin, stary kamerdyner, szczególniejszy miał jeszcze do Ludomira afekt, bo choć zawsze o czym inszym myśląc, uprzejmie jednak przysłuchiwał się czasem długim jego opowiadaniom, od których cały dom uciekał.
W takim stanie rzeczy dziwić się nie trzeba, że choć ręka Ludomira dawno była zagojoną, nikt tego nie przypomniał; dnie i godziny tak mile mijały, że czwarty miesiąc się kończył, a nikt w Krzewinie nie pomyślił, żeby Ludomir mógł z niego kiedy wyjechać.
Teraz, gdy co minęło, przeczytał czytelnik, pytam się, co rozumie. Ludomir czy kocha się w Malwinie? Malwina czy kocha Ludomira? Ja na to odpowiedzieć nie mogę; tyle tylko do mnie doszło, że naówczas Malwina jeszcze sama dobrze nie wiedziała czyli wiedzieć nie chciała, co się w jej sercu dzieje. Nie spieszmy się więc z wyjawieniem tej tajemnicy; biedna Malwina może i tak zbyt prędko ją odkryje.