WSTĘP
W ostatnich czasach krytycy i myśliciele literaccy, idąc skromnie na szarym końcu literatury, zbierają i wydają rozprószone plony swej pracy od r. 1918. Korzystając z tych dożynek, wydaję tom niniejszy, który obejmuje moje lepsze lub ważniejsze rozprawy dotyczące literatury polskiej okresu powojennego.
Jednak nie przedkładam publiczności swoich recenzyj teatralnych, choć mam ich parę setek. Najprzód dlatego, że rynek księgarski jest już zapełniony tym towarem, po wtóre wstydziłbym się w ogóle ogłaszać swoje recenzje teatralne w chwili, gdy krytyka właściwej literatury polskiej - więc przede wszystkim poezyj, powieści - jest okropnie zaniedbana, wskutek niedorzecznej organizacji technicznej i finansowej dzienników.
Nie wydaję jednak także swoich recenzyj z działu beletrystyki i poezji ścisłej, ponieważ są dorywcze i nie stanowią żadnej całości. Pewną całość natomiast tworzą rozprawy z zakresu współczesnej problematologii literackiej i te właśnie wydaję w wyborze.
Kiedy swego czasu - w latach dziewięćdziesiątych - rozegrała się rewolucja literacka Młodej Polski, skupiająca się w Krakowie koło Przybyszewskiego, znajdowałem się poza jej obrębem. Wcześniej już, wspólnie ze Stanisławem Womelą, przebyłem krótkotrwały wstrząs rewolucyjny: manifest, trochę utworów i trochę krytyk - wszystko z uroszczeniem do tego, żeby być rewelacją i epoką. Prężność, która się wówczas nie wyżyła dostatecznie, dała mi w długi czas później wewnętrzne prawo, ochotę i miarę do harców z ostatnią polską rewolucją literacką, z tzw. Najmłodszą Polską. Jedyny ze starszego pokolenia podjąłem się wobec nich roli oporu. Zazdrość? Oczywiście, wszak nowe pokolenie działało w atmosferze stokroć korzystniejszej. Lecz nie pobudki, treść czynów rozstrzyga - gdyż ona jest największą pobudką.
Towarzyskie zetknięcie moje z reprezentantami najnowszej literatury było dość ciepłe, ale duchowe nie nastąpiło - nie z mojej winy. Zawiedli się na mnie - a ja na nich. Wyobrażali sobie, że będę ich wujciem literackim, spodziewali się ode mnie usług, kadzideł, esejów, portretów - spotkali się z zastrzeżeniami, z wymaganiami, których źródło było niewidoczne i dla nich ostatecznie obojętne. Ja zaś spotkałem się z chaosem nowych i starych przesądów i "odkryć", które mnie drażniły tym bardziej, z im większym tupetem występowały. Wnet, w r. 1922, zapowiedziałem Walkę o treść i puszczałem w świat różne jej rozdziały; wykończyć ją jednak było mi dane dopiero w r. 1929. Inne rozprawy, tutaj zawarte, są właściwie odpryskami tego dzieła.
Nie pouczałem - przeciwstawiałem, mieszałem szyki, stawiałem znaki zapytania. Przyznaję też chętnie, że sam się przy tym wiele nauczyłem, nie tyle od moich przeciwników wprost, ile przez to, że nowa sytuacja dawała mi sposobność do sprawdzania i poprawiania swoich poglądów. Zresztą drogi nasze szły nie tylko osobno; czasem splatały się lub krzyżowały i wtedy notowałem taką zgodność z cichą satysfakcją, nie tylko dlatego, że uzyskiwałem niespodziewanie potwierdzenie swoich poglądów, które się dawniej wydawały heretyckie, lecz że w ogóle tylko takie rzadkie chwile spotkania się są rękojmią, że w świecie duchowym jednak idzie się naprzód.
Co do tematów to rozprawy moje tym tomem objęte są głównie wewnętrznym porachunkiem - contra i pro - z futuryzmem (w najszerszym, a nie historycznym znaczeniu tego słowa). Około r. 1925 jednak nasilenie futuryzmu u nas ustało; natomiast pod wpływem komunizmu na pierwszy plan zainteresowania wysunęły się ideologie, które również, z ciężkim sercem, uznałem za potrzebne zwalczać, nie ze stanowiska społecznego ani politycznego, lecz jedynie dlatego, że zwężały literaturę. W końcu trzeci mój temat stanowią różne zastarzałości i skostnienia, które przetrwały u Najmłodszej Polski jako wygodny parawan. Tych rzeczy dotyczą moje rozprawy o programofobii, o fetyszyzmie talentu, o przesądach w krytyce.
Polemikę paroletnią w sprawie: Akademia czy Izba Literacka? oraz polemikę z Wacławem Grubińskim o rację rozpisywania konkursu literackiego na temat narzucony ("konkurs na buty") - w tej książce pominąłem.
Świadomy jestem, że zrobiłem bardzo mało. Usprawiedliwić się mogę tylko szczupłością moich środków. Wciąż docendo discere - to los zwykłego krytyka polskiego. U schyłku kariery widzę, że teraz dopiero mógłbym dobrze zacząć.
Książka ta wydaje się i mnie samemu miejscami bardzo kłótliwą, kauzyperdalną, ilekroć ją przeglądam w nastroju zwykłym, jak obcy czytelnik. Ale przy podwyższeniu temperatury wewnętrznej odnajduję wciąż na nowo jej rację bytu. Dlatego nie usuwam z niej ustępów drażliwych i wnikających w drobiazgi, jak np. polemika ze Sternem.
Książka ta wydaje mi się gadulską - ale starałem się dostawać nie tylko do rzeczy, ale i do mózgów, na różne sposoby.
Książka ta wydaje mi się też za grubą. Ale to jest właściwie tylko skrupuł handlowy: jeżeli jest za duża, to będzie więcej kosztować i mniej się rozejdzie. Przecież czytelnik i tak nie będzie jej czytał od deski do deski, zajrzy na chybił trafił do środka, wychwyci jeden i drugi ustęp, tym śladem pójdzie dalej naprzód i wstecz i może zostanie wciągnięty w prądy, które w niej nurtują. Ponieważ ona jest tylko zbiorem różnych artykułów, więc gdyby czytelnik przeczytał z niej tylko trzecią lub czwartą część i odniósł jakąś korzyść, już opłaci się mnie - wydać, a jemu - kupić albo pożyczyć taką "kolubrynę" czy "piłę".
W takim razie czytelnik wybaczy także, iż tu i owdzie na pozór powtórzą się te same myśli. Tego wymagał sposób powstawania tych artykułów pisanych wciąż dla ludzi obcych, a w wydaniu książkowym nie wszędzie można było ślady tej genezy usunąć.
Następna moja książka pt. Mosty obejmie rozprawy psychologiczno-społeczne.
P.p. w notatkach u dołu oznacza wszędzie przypisek późniejszy.
Warszawa, w styczniu 1932
KAROL IRZYKOWSKI