Faun chyba tylko odgadnąć by zdołał na fletni tych zamyśleń goliardowych rytmy i tony.

Jak gdyby zasiadł wprost niego na ruin którymś głazie, rac podwinął pod kolano drugie, gębę odął przy fletni, wytrzeszczył ślepia w zapamiętałości grania - i dmie:

O tych prządkach opowiada pewnie, które śród polotnych skoków dziewcząt łowią oto w powietrzu lata nici wszystkobarwne, by na tkankach słońca i zieleni tkać żwawo wszystkim kwiatom kielichy złote, kraśne, modre i białe - pod nieba lazurem.

Lecz słońca spiekota nuży je rychło w tej pracy i rozkaprysza ciała. Już nie rączymi wyskoki za przędzą barw wszystkich, lecz pląsem wiotkich opieszałości pomykają się ku brzegom strumienia, kędy pięć kolumn białych pod dachem osłania ich to ołtarz może - jak niegdyś nad Lirisu wodą.

Oto biorą już na stopy te pierwsze wstrząsy ochłody, pełzające wzwyż, ku ich ciał takiemu zjędrnieniu, że plecami w tył przechylone, wydają się całe jak Diany łuki napięte.

Południowej pory ocknięto zewsząd gwary i bez Fauna fletni obejdą się teraz. Starczy za nią dziewcząt śmiech szklany w rozbryzgach dreszczów od ziąbu kąpieli: a i te bluzgi, tryszcze i kaskady wokół ich ciał atłasu, tak błyskliwie roześmianego w słońcu i w takie szafiry zasnutego po cieniach. To w cień, to w słońce pstrągiem wyrzuca się z wody z dziewcząt najmłodsza: jeszcze chłopię prawie o kształtach niegiętkich i tak twardo rozrzucanych w poskokach, że się z tych nóg, ramion i główki pod dzwonnymi loki rozgwiazda co chwila czyniła - za krzyk radosnego ciała na "Evoe!" młodości.

Nie matka się o nią troska, lecz - jak to bywa, gdy macierz płocha - siostrzyca nieco starsza. I stateczniejsza - tą porą pierwszego u dziewcząt ściszenia: gdy ich oczy do śmiechu pochopniejsze niźli usta, w młodej już powadze panieństwa. Źrenice jej natomiast są takiej ciekawości pełne, tak słońcem wraz z rosą nasiąkłe i tak rosiście roześmiane, jak te bławaty o wczesnym ranku. Rankiem i wczesnością jest cała, a giętka aż zaczepnie w swych wiotkościach rytmicznych - choć szczupłe ma jeszcze łydki, piersi jak jabłka i różowe ramiona.

Siostrzyce starsze tymczasem, czujnością łani u wody, zasłuchały się nieufnie i w strumienia samego głos, który na nurtu skręcie w nuty dwie, dwa zabełtania i z dziewczęty się teraz swarzy. Oto ledwie zanurzyły w nim swe stopy lekkie, on basem o nurtu głębiach coś im tam prawi i bulgoce w powadze. A prządek piękna rączki chyże czerpią co żywo z tych głębi, roztopione słońca złoto na piersi swoje. Póki prąd wartki u skrętu nie klaśnie znienacka wodą o kamienie. I strumienia nutą wtórą jak sam satyr wysokim chichotem się nie zachłyśnie.

Dziewczęta spłoszone wyplusną się nagle z wody gromadką całą. I wioną za kolumny swej świątnicy otwartej. Wychylają się zza tych marmurów bieli, Po których pulsujące plamy słońca trzepocą się niczym motyle złote. Wynurzają się wiotkie zza głazów stęgłości, biorą na swe plecy i ramiona tych blasków roje. Tak dyszy, tak się trzepoce na ciałach dziewcząt niepokój słoneczny, gdy okrągłymi oczyma zapatrzyły się z lękiem w strumienia wody.

Z rozchylonych trzcin sitowia wystawia ku nim Panek chrap swych niuchy, bródkę złośliwą i te strzygące pod rogami uszy.

I pędzi wraz ku nim z chwytną już z dala garściązda się, za biodro, za udo z miejsca ułapi, gdy zgoni. Lecz oto biegnąc brzegiem strumienia, zaplątał się jakby kopytami między te kaczeńce złote, pomieszane z skocznymi promykami słońca w cieniu osiny. I zaloty swe całe wytupotał oto wśród kwiatów i promieni, wyklaskał w grzechotki swych dłoni. Tylko że do tańca miał nogi nazbyt długie - w kolanach - jak te skoki zajęcze. Więc choć drepce wciąż posuwiście, cietrzewi się i klaska, śmiech jego dziewcząt wzgardliwy otrzymał w odpowiedzi. Nie stropił się tym bynajmniej, na nic w tej chwili nie baczący. Sobie tańczy. Sam się weseli.

Oto coraz to wdzięczniej nad rogami klaska i, zasłuchany w te grzechotki swoje, przebiera kosmatymi łydy: jak umie, tak tańcuje sobie żwawo. Dopiero gdy się tym nacieszył, zwrócony ku dziewczętom zatrzepie się łapami po udach i parsknie rżeniem śmiechu tak żartko jurnym, jak samego południa wyiskrzony skwar:

"Cha! cha! cha! chaa..."

Południowej pory zestrojona już muzyka ledwie tego śmiechu rozhuki przewali po wszystkich dalach, a już oto sama zaplątała się w jakoweś zwiewne, skoczne nuty.

Dziewczęta zalęknione wyskoczyły zza jasnych kolumn swej świątnicy. I rozpierzchły się, i rozwiały na wsze strony - pod gwałtownym nagle rozedrganiem osinowych liści (w które prządki dziewicze wetkały, wiadomo, dusz swych młodych niestatki i trwogi).

Te dwie najmłodsze nie nadążywszy siostrom, pozostały nieco w tyle. Oneż to chyba?! - te dwa blaski słońca przejasne, które zwiały oto z kolumn bieli na murawy głęboki cień? I pędzą gdzieś przed się po tego cieniu szafirach pod lękliwym zaszumem drzew.

Dali powietrznej oddech i pól tchnienie rzeźwią południa skwar. I łączą nagle, splatają ze sobą te siostrzane blaski oba: młodsza siostra starszej na szyje++ snadź skoczyła? Lecz oto znów je dwoją: jedna promieniem w bok odbiega, druga wnet zawiruje, zakłębi się w niepokoju i - leci, łopoce skrzydłem słonecznym: zagania, zawiewa... Próżno się o to pisklę siostrzane troska, gdy jastrząb na nią tu spada. Ku niej to pewnie Panek pędzi w parskaniu i kopyt tupocie, bo cykady z kryjówek swoich ślą jej na gwałt zazdrosnych ostrzeżeń plotki i sykania natarczywe.

"Cyt-cyt!... Cyt-cyt!..." - słychać naokół. A ta mała jeszcze tu swywoli, jeszcze ją obskakuje psotnie! Zaś w tych jej pląsach jest taki upór rytmu, że, choć bezgłośne, tętnem samym śpiewają:

"Wciąż się siostra czegoś lęka - boi - nad czym sama u krosien!..."

Na ramiona ją snadź siostra schwyciła w nagłości chwili, ustami cisząc pewnie jej usta niedobre; gdyż jednego już tylko promienia światłością, by skrzydłem rybitwy, ponoszą się śmigle w dal - w ogromnym nagle niepokoju rozedrganych liści, w ich skardze i szemraniu, w rozżalonym szumie popłochu...

Liris je schłonęła - pod te szelestne nieukoje osin i szum łanów dalekich.

Obłok, na błękity nawiany, płynie żaglem cienia po tych dalach, jak gdyby struny smętu zatrącał przelotem, wygarniając wszystkie współdźwięki utęsknień, zatajone śród południa cisz. Aż buczenia bąków odezwały się w murawie ni to organowych dudów pierwsze zaciągi na basie. Po chwili wysokie skrzypki pszczół rozżaliły się wokół i wielotysięcznych muszek zbrzęki zgodne w ogromnej rozchwiei słonecznych wyiskrzeń...

Południowej pory orkiestra skrzydlata z wszystkich utęsknień chorału gra kwiatom żądz swoich peany.

Oto u winnicy skraju, nad zielony aksamit liści, wychyla się zjawą kwietnego kielicha - pierś biała i różowe ramiona w rozwiewnym zasnuciu strzępiastego jak gdyby okwiatu, który słońce złotym grzebieniem wciąż czesze, naświetla i puszy. Lica nie widać w tym włosów owiewie, rączki zajęte są czymś gorliwie u krzewu. Zapędziły ją snadź siostry do pracy przerwanej.

Na utrudzeń południowych zakończenie tkają oto prządki gronom Bakcha co najzacniejszym płaszcze słonecznej purpury - z krwi swojej młodej kolorów może?...

A jeśli tymczasem złoci się zaledwie wino, snadź w krwi młodej więcej słońca niż purpury, póki lata gorącości nie dopalą krwi w żyłach i winnej macicy gron!

Więc słońce dopieka, skwarzy, żga pąki nie rozkwitłe.

I dojrzewa wino.

Zaś jego strażnik przy winnicach: Panek z fletnią, i ku zadumie w słońcu wiadomo skory, przysiadł z dala na głazie, podjął oburącz kopyto i zamyślił się nad tym, że za ciężkie ono ponoć ku onym prządkom - które swoich rozkoszy obietnice wetkały w kwiaty, żył swych purpurę przelewają w wina i tańczą zdziałane przez się upojenia ziemi.

Z dala u krzewu pracowite prządki tkają wciąż pod tych warg dziewczęcych skupieniem w pąk. Gdy spod rzęs wybłyska ku niemu ukradkiem, raz jeden tylko! - i raz drugi jeszcze - krosienkowych jej dumań treść cicha. Zerwał się na nogi.

"Twych ocznych uśmiechów kroplistości ciężkie!... Soki!... przesłonecznych kiści... cypryjskiego grona! Wróżę, latoć zbiór będzie jagody z płomienia!"

I spłonąwszy sam jak żagiew, dymi z chrap w południa plenną spiekotę:

Gdy mnie twych oczu spoi ciężkie wino,
nie wytrzeźwieję i śmierci godziną!...
Gdy się ust twoich gronem do skonu opiję,
pijany, Chronosa przestawię klepsydrę,
spośród mar elizejskich do ciebie się wydrę!
wiosłem umarłych do życia odbiję!

A gdy skoczył ku niej jak do życia i użycia samego, uwikłały mu się wnet racie między jaskry i słońca promyki, roztańczone znów po murawy cieniu. A kwiatów, by motyli, pląs i zakłębienie obtańcowuje go kręgami szału, łechce łydy do skoków, skrzydła słoneczne radości za hermesowe lotki do pęcin mu przypina...

I o nimfie znowuż zapominać każe.

Natury samej bachanalią w południe staje się Pan tańczący - łanom tu w krąg wszystkim na błogosławieństwo plenności.

Jakoż u stóp jego nawet bąków basy buczą wokół kwiatów niskimi tony: "Gdy mnie twych miodów spoi ciężkie wino, nie wytrzeźwieję i śmierci godziną!" A wtórują temu na najwyższej nucie skrzypkowej wielotysięcznych muszek zbrzęki zgodne: "Gdy się swą żądzą do skonu opiję, w szale Chronosa przestawię klepsydrę!..." Rzekniesz, szałem jego porwane' wirują w słońcu wszystkie te bezliki nikłych stworów ziemi - i wraz, jętek zakłębieniem, giną w żądz chaosie. Oto na wody strumienia proszą śniegiem ich białe już mary. A tych pogrzebów płaczki po murawach muzykę śmiertelnych upojeń słońca targają wciąż nie milknącym spazmem rozpłodu, który Chronosa przestawia, klepsydry.

Jak żagiew i płomię tej słonecznej pożogi doniosło Fauna w tańcu i pod winnicę samą. Tu przypomniał sobie nagle przyczynę radości swej i szału. Więc zarył się czym prędzej w on krzew u skraju, zaplątał raciami w jego pnącze i wasy. A gdzie ślepą żądzą ramion sięgnie, stamtąd w całych naręczach łodyg i listowia przygarnia do się - czuje: potworną mnogość piersi kobiecych.

I zjeżyły się na nim kudły w grozie tej myśli, że goniąc córkę, prządkę piękną, wpadł oto w objęcia matki - ziemi samej: w polipie ramiona Cybeli wielopierśnej.

A przytrafia się to, wiedział.

Jednakże woń luba odyma mu przy tym nozdrza i rozciąga wargi w szerokim aż po uszy uśmiechu. Sięgnął oburącz po jedną z tych piersi i waży oto w łapach źrzałe już grono winnej macicy!

Doznał tedy objęcia ziemi: poniżył w sobie bożyca ton, zapadł się cały w koźlą swą naturę. Już pod krzewem na wznak leży, jak pod kozą, karmicielką swoją. I ssie grono ciężkie. A raz po raz przed się, na oślep gdzieś wierzgnie. I niczym to szczenię u wymienia warknie czasem niecierpliwie. Aż zamruczy wreszcie:

"Wiecie, kobiety, czemu wolimy, bywa, wino od was wszystkich?... Bo jest w nim wspomnienie najpiękniejszej."

Beknął w bródkę. A z lubością smakowania czochra się wciąż po 'kudłach. Rychło patrzeć, a spotniał na gębie i zjeżył mu się czub między rogami. Już nie pije. Tylko leżąc wciąż na wznak, wymachuje łapami nad głową; z sobą się swarzy. Paluch ku niebu wystawia: z słońcem pewnie się sprzecza. Nagle rozwala nogi i ramiona i ku słońcu na zenicie, w spiekotę jego żarów jurną, wytrząsa z brzucha sprośne chichoty samego Sylena:

"Cha! cha! cha! - chaa..."

Południowej pory rozpętana już muzyka opiła się chyba sama cypryjskiego wina słońcem i purpurą.

Alić i ona opróżniwszy rychło plenną czarę szaleństwa, wszczęła jakby swoje ze słońcem swary ni ten strumień przelewający się w złotych jego blaskach. I ozwała się niebawem strumienia nutą wtorą nad nurtu głębiną.

Wydymił, zda się, on szał winnego wyskoku, w którym kozioł z Sylenem razem w człeczą wstępuje naturę: Cybele wielopierśna wypuściła Fauna z polipich ramion swoich.

A w tym ściszeniu i zadumie odmieniało się powoli grube oblicze kozodoja - w jakowyś półsmęt, połuśmiech nad dwoistością natury własnej. Koło ust zmysłowych marzeniem to się osnuwało rozjaśniając w oczach błyskiem odgadywań i woli: uczłowieczał się zgoła wyraz jego. Leżąc wciąż na wznak, pod słońce na zenicie trzyma oburącz grono zerwane, za czarę rżniętą w ognistym rubinie, za boga samego kielich napełniony po wręby życia radosnością wielką - wszystkorodną siłą!

Zaś ta misa słońca i purpury, w której skąpano niegdyś na Olimpie nowo narodzonego Bakcha, ta przez ludzi na ziemi poszukiwana wciąż, boża czara - Bakchowa "cista mystica" - zwidzi mu się nagle pod słońce by żywe serce człecze.

Jak gdyby oczyma olśnionymi słońcem wydarł bogom ich tajemnicę największą.

A w tym jasnowidzeniu ogarnia go i to ostatnie uczucie szczęścia: wdzięczność przelewająca się modlitwą przez wszystkie wręby.

Więc warg zmysłowych szeptaniem składa bogu i człecze dziękczynienie - za życie, za szaleństwa ludziom nawet podarowane, za śmierć i tak rychły z niej powrót nowym ciałem i radośniejszą duszą: za ziemi odmładzanie wieczne. Pije Bakcha upojenia bez kruż: bóg przez żyły jego przepływa, serce samo w taniec wzywa - Dionizos!

Jak gdyby widział bluszczowego tyrsu jego rozmach na przodowanie:

Za najad pląsem i w bachantek szał!...

I tego berła szaleństwa wzniesienie się nagle błyskawicowe:

Nie zdrabnian, nie niżon i nie śmiertelny
niech mi będzie ton!

Cześć mu zaś oddaje nie tylko taniec z pogrzebów pochodnią, która u tego boga ołtarzy oznacza odrodzenie...

Największy śród bogów samych miłośnik gędźby kocha się, wiadomo, w słonecznych ukojeniach fletni. Lubują się w nich i panie tej świątnicy białej nad strumienia wodą: nimfy, które u pogan niegdyś i Muzami były.

Więc by bogu i im może wygodzić, przysiadł było Pan na głazie, podwinął rac pod kolano drugie, odął gębę przy fletni, wytrzeszczył ślepia w zapamiętałości grania i dmie.

Z nawilgłych, rechotliwie przelewnych tonów fletni tchnie ros i rześkości na poły jeszcze rozmarzony wiew - porankowy zew: świtanie!

I nowych świtów zjawą wywołuje przed oczy tę nimfę a Muzę najmłodszą: chłopię prawie, o ruchach jeszcze całkiem niegiętkich. Dwie dziewanny, za pochodnie dwie, pręży oto w ramionach, wytrząsa z nich rosy jak tony złotych dzwonów idącego ranka. I dodzwaniając ochotę pozłocistych kędziorów wstrząsem na wyskokach, wywabia z roś cykady ocknięto, by w wirze ich skrzydeł z płomieni pędzić przed sobą gnuśne opary świtania, ponosić się za nimi gwiazdą tańczącą - pod ten fletniowy krzyk radosnosci młodej:

Evoe-Bacche!....

Bezsłowna już teraz mowa muzyki dosnuwała goliardowi rojenia słoneczne: gęśle rybałtowe grały mu w piersiach posłowie strunne - na przymierze z wszechradością życia.

I rzeźwiły mu skronie.

 

Długo trwało, zanim się spostrzegł, że tą zwiewną pieszczotą darzy go ochłoda dłoni jakowychś, które mu kaptur z głowy ściągnęły i muskają czoło. "Wypogodziła się wreszcie ta frasobliwa głowa?" "Nie do ciebie wcale!"

"'Ale przeze mnie!" - upiera się dziewczyna. I przytwierdza mu to na ustach wargą mięciutką.

"Że z mniszej kapucy wychylała się czasem ta głowa na uradowanie się życiu - to przeze mnie tylko! I przez mój taniec skuteczny."

Za kapturem zwleka zeń i szatę klerka. A wyłuskawszy go tak sobie z tej skorupy powagi, głaszcze rada, że jest teraz taki zwięzły ciałem, taki utoczony pod ramieniem, które go ogarnia. Wywinął się z tego objęcia i rzucił się opodal gdzieś, między wrzosy, by raczej w skwarnych woniach się tarzać, w słońcu pławić i swarzyć się śmiechem z myślami swymi.

Ona spogląda na te jego zadowolenia przy niej samotne z głębokim politowaniem kobiety. Wreszcie doskoczy doń i ogarnąwszy dłońmi tę głowę oporną, szepcze mu w usta nieomal:

"Choćbyś się wyparł tego, żakić przypomną, coś o mnie śpiewał: "Nympha non est formae tantae!" Zapamiętałam przecie! wzięłam, kobieta, w upór rojeń, w krew żył moich!... Że pani Diana nie wszystkie wytępiła z zazdrości, tym się, głupi, uciesz nade wszystko!"

A i przytakiwania temu słyszeć się dały niespodzianie. Stado gołębi, spadłe z nadklasztornych wyży, chodzi tu sobie korowodem - a gwarzy, grucha, potakuje wciąż.

"Ptaki Afrodyty!" - usłyszy nad sobą. Wyjrzał ku niej zezem.

 

Nurza się oto stopami w rojnym puchu gołębich skrzydeł. A te jej ręce opalone na brąz, z palcami, by jaszczurki, ślizgają się po bieli obnażonego ciała niczym tamte gadziny po kolumn marmurze: przesuwa je sobie spod piersi na biodra i uda, powiadając swym głosem głębokim:

"Natarłam się dla cię miętą i tymianem." Jemu i bez tego drgały już nozdrza. Lecz gdy się zerwał do niej, odwiała wstecz - jak tamte. Lub może tak mu się tylko wydało w tej rozchwiei błysków i migotań południowej pory. Bo gdy niedawno, w bluszczu ciemnej kaskady zdała się tylko cieleśniejsza barwą od tamtej w kamieniu, tu się tak wyzłaca promieńmi, tak nasrebrza powietrznymi fiolety, tak się zgoła upowietrznia cała - że zda się prawdziwie jak tamte prządki słoneczne.

Rozchwiała się na kibici jej szyja i główka śród ramion wzniesionych jak pąk w rozchyleniu pierwszych płatów kielicha. I zdawać się mogło, że między jej rękoma nad głową rozsnuwają się tęczą nici złudy wszystkobarwne, że w tych ramion kwietnym ku górze rozwarciu trzepoce się motyl w kielich zabłąkany.

Gibkością jest cała. A spod tak wiotkiego stanu wystawia prężnie długą nogę jelenia: do tańca stęp bierze. Zanim ją taneczne poniosą skrzydła, już się ku wzlotom podejmuje noga niecierpliwa - a tak miękko, tak chwiejko, jak gdyby nie łydka i stopa, lecz białe strusie pióro wiało tam. I już tylko palcami drugiej stopy ziemi się trzyma; bo gdy dłońmi powietrze jak skrzydły teraz trąci, to zda się, sfrunie i porwie za sobą kokosz zaczepna! Ale łudzi tym tylko i omamia. W rytmy ciałem się rzuca jak w obłoczne puchy; w tańca lotnej kołysance zwiewa snu podmuchem i snu kaprysem nawraca.

A gdy w tych pląsów labiryncie przewinie tuż, tuż obok kolumny, wówczas fala dreszczów nagła tak w tył przegnie plecy jej białe, na tak płochliwe "och!..." zatulą się piersi w ramiona - jak gdyby z głazu samego wyrwały się ku niej łapy żądzy a i coś więcej jeszcze prócz rąk.

Przed brutalnością zatajonych tu wszędzie chuci odśmignie rybitwy zerwaniem się i skargą:

"Och!... och!... och!..." - Tańczy mewy rozżalony lot. I drobi, drobi wstecz na palcach stóp - odpływa ramię, wieje dłoń...

Tak się żegna ze smętem, już tu nie powróci wcale. W tej rzeczki zanurzy się falach: Liris ją schłonie.

Lecz oto znów się jawi snu nowym podmuchem, lotnej kołysanki nowym snadź kaprysem.

Rozpieszcza się ramiony i użala szyją, piersią łka, a mota brzuchem, gdy w wiotkim pasie za węża się gnie i wystawia na boki kłęby twarde. Krzepczy ciałem, pląsa zwiewną nóżką, aż póki w błędnika tanecznego kłębek nie omota się sama, Ariadna szalona! póki jej nie urzeknie igry własnej moc, nie oczaruje koliskowy pląs i nie ośmignie w krąg włosów mietlica...

A gdy, tak spętana, w tył się przegnie, na dreszczową biel pleców przerzuci włosów kir, piersi obie jak te czary ku górze wystawi, to zda się, czeka - wargą i zębami! - na Fauna samego czeka, Bakcha korybantka. Że zaś ramion jego natychmiast nie poczuła w pasie, więc pantery dziki skok miotnie ją nagle w zawrotny targaniec i wir...

Bacche!! - dygocą w krąg powietrzne wokół niej śmigi.

Z piargu krzemieni czarnych śród rumowiska, gdzie tylko w pogoni za nią uderzyła stopa goliarda, Podrywały się na mgnienia czerwone wachlarze świerszczowych skrzydeł z suchym trzaskiem zapalonych ogników. Ponosił się i on jak w wirze skier i płomieni ziemi by tych ruin wywołany duch.

A gdy doskoczył: ramieniem kibić wiotką, piersią dwoje piersi twardych wyczuł, a wargą Fauna ledwie jej szyi sięgał tymczasem - z jej ust, w tył wciąż odchylanych jakby ku słońcu na zenicie, rozległ się dzikim śmiechem triumfu Faunicy głos gruby:

"Cha! cha! cha! - chaa..."

I wziała mu w piersi wszystkie skry słonecznej pożogi wszystkiego pogaństwa tony najgorętsze wraz z plenną spiekotą pól. Wina dojrzenie wcałowuje warga w wargę i żary ziemi w słońcu całej. Południem szaleją.

A gdy ich sam nadmiar upojenia od się wzajem odtrąci to jak te jętki, jak ważki w słońcu nad strumienia wodą: za tę chwilkę rozłąki tym gwałtowna rzuca ich ku sobie ramion skrzydłami. I żenie - to gdzieś miedzy wrzosy, to na płytę strzaskanej tu trumnicy, to pod ołtarza pogańskiego szczęt.

Południa bachanalii korybanckie wtóry, południowej pory cykady szlochające, zawodzą spazmowy już pean upojeń i śmierci.


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ