CISZA WIECZORNA

 

I

Rozmiłowana, roztęskniona,

Hen! od wieczornej idzie zorzy

Zamykać Tatry w swe ramiona.

 

Przed nią zawiewa oddech boży:

Wonie jedliczne i świerkowe

Ze swych lesistych wstają łoży.

 

A ona tuli jasną głowę

Do Osobistej, by wraz potem

Kłaść ją na piersi Giewontowe.

 

Po reglach muśnie li przelotem,

Czoło Świnicy w żar rozpali

I Hawrań zleje krwawym złotem.

 

Tak niknąc po szczycie i po hali,

Z ogniem tęsknicy ginie w dali...

 

II

Płonie kamienna Tatr korona,

A cisza siada między granie,

Rozleniwiała, rozmarzona.

 

Nad przepaściami niema stanie,

Senność przelewa w mgieł opary,

Po skałach wiesza zadumanie.

 

Ani się ozwie bór prastary:

Ona milczeniem gniecie smreki,

Unieruchamia ich konary.

 

Przez cały przestwór, przez daleki,

Głuchą za sobą tęskność wlecze,

Snadź dźwigającą wieki... wieki...

 

Za nią jak zdrój, co ledwie ciecze,

Snują się ciężkie myśli człecze...

 

III

Owiana mgłami różowemi,

Przystaje w drodze, zalękniona,

Przykłada ucho swe do ziemi;

 

Nic!... tylko gdzieś tam echo kona,

Tylko przygasa obłok krwawy,

Tylko blednieje Tatr korona.

 

Pomrok ogarnia skalne ławy,

A od nich płynie do stóp ciszy

Li jednostajny szmer siklawy.

 

Czasem zaklęty las zadyszy

Albo wystrzelił krzyk pastuszy

I zamilkł... I ona znów nie słyszy

 

Nic w tej przelękłej, mrocznej głuszy -

Nic, prócz pojęku twojej duszy...

 

IV

Rozmiłowana, roztęskniona,

Schodzi powoli od miesiąca

Zamykać Tatry w swe ramiona.

 

Po halach srebrne krople strąca,

Srebrzy potoków seledyny,

Ciche pacierze szeptająca.

 

Upłazy tuli w całun siny,

Szkliwy jak przędze te pajęcze;

Blask żenie srebrny na gęstwiny.

 

Blask żenie srebrny na przełęcze,

Na wichry, kopy, na grzebienie,

Na przepaściste ścian poręcze -

 

Blask naokoło srebrny żenie,

Z nim wyczerpanie i omdlenie...

 

V

Opadły Tatry i omdlały,

Gdy na nie cisza rozmarzona

Płaszcz zarzuciła wiewny, biały;

 

Gdy rozpostarła swe ramiona -

Srebrnej rozświetli mgławe smugi -

Garnące czoła gór do łona:

 

Jak pas szeroki, jak pas długi,

Od Lodowego do Krywania,

A z nimi puszcze, stawy, strugi,

 

Szczyt się przy szczycie ku niej słania...

Ona omdlenie wciąż rozsiewa,

Aż w tym bezkresie wyczerpania,

 

Tuląc się gdzieś do limby drzewa,

Sama wraz z bólem twym omdlewa...

 


SPIS WIERSZY