V

[XXI]

- Interes prosty, czyste złoto, powiadam wam. Kupiłem plac, który musi, uważacie, musi odkupić ode mnie Grunspan za taką cenę, jaką wziąć zechcę - tłumaczył nazajutrz rano Stach Wilczek Hornowi, który spał u niego.

- Dlaczego musi? - zapytał zaspanym głosem Horn.

- Bo mój plac otacza fabrykę jego z dwóch stron; z boku i ztyłu, z drugiego boku leżą place Szai Mendelsohna, a od frontu ulica. Grunspan chce powiększyć fabrykę, a nie ma u siebie miejsca. Ma być dzisiaj u mnie, zobaczycie, jaką ma minę. On ten plac targował przez trzy lata i przez trzy lata postępował dotychczasowemu właścicielowi po sto rubli na rok, chciał kupić tanio, czekał, nie spieszyło mu się. Cudem się dowiedziałem, postąpiłem chłopu grubo i po cichutku kupiłem, teraz ja będę czekał, teraz mnie się nie spieszy... ha, ha, ha! - śmiał się wesoło, zacierając ręce, oblizywał wywinięte wargi i mrugał oczami.

- Ileż macie tego placu?

- Całe cztery morgi! Pięćdziesiąt tysięcy rubli jakbym już miał w kieszeni.

- Jeśli się łudzić, to już mocno! - zaśmiał się Horn, nieco dotknięty tą cyfrą.

- Ja się nigdy w interesach nie mylę. Grunspan ma stawiać dwa pawilony, razem około dwóch tysięcy ludzi, i pomyśleć, że gdyby je musiał stawiać w innym miejscu, choćby o kilkaset kroków dalej, to koszty budowy, urządzeń i administracji podniosą mu się w dwójnasób. Pijecie jeszcze herbatę?

- A proszę, jeśli jest gorąca, ale jak na przyszłego milionera macie diablo wygryzione filiżanki! - zwrócił uwagę dzwoniąc łyżeczką w wyszczerbione fajansowe filiżanki.

- To głupstwo, będzie się jeszcze pijało na sewrskich - odpowiedział lekceważąco. - Zostawię was samych na parę minut - rzekł patrząc przez okno i wyszedł do sieni, bo kilka kobiet starych, wynędzniałych, z koszykami na ręku, ukazało się pomiędzy wiśniami na pół uschłymi, jakie stały przed domem.

Horn tymczasem obejrzał się po pokoju, stanowiącym mieszkanie przyszłego milionera.

Była to prosta chłopska izba o wykrzywionych ścianach, wybielonych wapnem; gliniany ubity tok, stanowiący podłogę, pokrywały kawały dywanu barchanowego w jaskrawe czerwone kwiaty; krzywe, małe okienko, przysłonięte brudną firanką, wpuszczało tak mało światła, że cała izba i nędzne, zbierane jakby ze śmietników graty tonęły w mroku, w którym tylko błyszczał jaskrawo wielki samowar, stojący na zwykłym chłopskim kominie, pod wielkim okapem.

Kilkanaście książek leżało na stole wśród kawałków starego żelastwa, rzemieni i cewek z próbkami różnokolorowej przędzy bawełnianej.

Horn zaczął przeglądać książki, ale że doszedł go przez szyby rozpłakany głos kobiecy, odłożył i słuchał.

- Pan mi pożyczy dziesięć rubli! Pan wie, że Ruchla Wassermanowa jest uczciwa, jest biedna kobieta. Jak ja dzisiaj nie będę miała pieniędzy, to nie zrobię interesu i nie będę miała z czego żyć cały tydzień.

- Pieniędzy bez fantu nie dam.

- Panie Wilczek! ja oddam, ja panu przysięgnę na wszystkie świętości, że oddam... My jeść nie mamy; moje mały dzieci, mój mąż, moja matka... uny czekają, żeby ja im przyniosła kawałek chleba! A jak pan mi nie pożyczy, to skąd ja im wezmę...

- Niech zdechną, co mi to szkodzi!

- Takie słowo, takie niedobre słowo pan powiedział - jęczała Żydówka.

Wilczek usiadł na ławce pod oknem i zaczął przeliczać pieniądze, jakie mu drugie kobiety oddawały.

Po rublu, po dwa, najwyżej po pięć, kładły przed nim miedziakami, po dziesiątce, wyciąganej z węzłów i skrytek.

Liczył uważnie i co chwila wyrzucał jakąś sztukę.

- Gitla, ta dziesiątka na nic, dawać inną!

- Na moje sumienie, to dobry piniądz. Ja ją mam od jednej obywatelki, co una zawsze kupuje ode mnie pomarańcz! Nu, dlaczego ma być niedobry! un sie świeci - wołała śliniąc dziesiątkę i wycierając ją fartuchem.

- Dawać prędko inną, bo nie mam czasu!

- Panie 'Wilczek, pan jest szlachetna osoba, pan mi pożyczy... - prosiła Wassermanowa.

- Pani Sztein, brakuje 15 kop.! - zawołał zwracając się do małej, starej Żydówki z trzęsącą się głową, ubraną w zatłuszczony czepek.

- Brakuje! to nie może być! tam jest całe pięć rubli, ja dobrze liczyłam.

- Dołożyć, i basta! Szteinowa zawsze tak mówi i zawsze brakuje, znamy się dobrze.

Szteinowa zaczęła dowodzić, że nie brakuje, co tak zirytowało Wilczka, że zgarnął pieniądze i rzucił je w piasek pod jej nogi.

Szteinowa z wielkim lamentem zbierała je z piasku i układała z powrotem na ławce.

Wassermanowa przysunęła się znowu do Wilczka i dotykając jego łokcia końcami palców prosiła cichym, rozpłakanym głosem:

- Ja czekam!... ja wiem, co pańska osoba będzie litościwa...

- Bez zastawu nie dam ani rubla - rzekł. - Niech Wassermanowa pożyczy sobie od zięcia!...

- Co pan wspomina tego łajdaka! Pan wie, ja jemu dałam za córką, na stół, żywych pieniędzy całe czterdzieści rubli, to ten gałgan w niecałe pół roku wszystko wydał! Pan słyszy, wszystko wydał! Na co un wydał taki kapitał!

Wilczek nie słuchał narzekań, odbierał należności z procentami za tydzień ubiegły i pożyczał na następny, wpisując nazwiska i cyfry z wielką dokładnością w notes.

Obojętnie słuchał narzekań i z nie ukrywaną wcale pogardą traktował ten tłum kobiet wynędzniałych.

Nie wzruszały go ich oczy zaczerwienione, wypalone przez słońce i mrozy; te postacie w łachmanach; te twarze o wyrazie wiecznej troski i głodu, wychylające się spod peruk i brudnych chustek, ani ten cały chór nędzy, który lamentował w ostrym słońcu, wpośród drzew schnących, zmurszałych, gdzieniegdzie tylko zieleniejących, na trawnikach porosłych chwastem, z którego dziewanny wysmukłe i wielkie łopiany wysuwały bladozielone liście.

Zaraz za drogą miasto rozlewało się morzem czerwonych domów, kominów i dachów, po których grało słońce blaskami; huki, turkoty, świsty napełniały ogródek ciągłą wrzawą i trzęsły drewnianymi, pokrzywionymi ścianami domu Wilczkowego.

Horn ze zdumieniem żywego współczucia przypatrywał się szeregom tej nędzy, stojącej przed domem i ze wzrastającym oburzeniem słuchał i wtajemniczał się w interesy Wilczka.

Nie mógł już dalej wytrzymać i gdy Wilczek załatwiwszy ostatnią sprawę powrócił do izby, Horn w milczeniu wziął kapelusz i skierował się do wyjścia.

- Nie chodźcie jeszcze.

- Muszę iść do Szai, a przy tym powiem prawdę, że to, co słyszałem i widziałem tutaj przed chwilą, przejęło mnie głęboką odrazą do pana, panie Wilczek... Zechce mnie pan uważać, a ze mną i całe nasze towarzystwo, za zupełnie sobie obce i nieznajome - powiedział ostrym głosem i obrzucając go pogardliwym spojrzeniem chciał wyjść.

- Nie wypuszczę pana, musi pan wysłuchać tego, co powiem! - zawołał Wilczek spiesznie zagradzając mu sobą drzwi, spąsowiał od gniewu, ale mówił spokojnie.

Horn popatrzył mu prosto w oczy i nie zdejmując kapelusza usiadł i rzekł sucho:

- Słucham pana!

- Chcę pana tylko objaśnić. Nie jestem lichwiarzem, o co mnie pan prawdopodobnie posądził, a nie jestem dlatego, że ja pracuję u Grosglika i operuję na jego korzyść i na jego odpowiedzialność. Mówię to panu pierwszemu, bo nigdy przedtem nie potrzebowałem się usprawiedliwiać ani tłumaczyć z moich czynności.

- Czemuż to pan robi teraz? nic pana przecież nie zmusza! nie jestem sędzią śledczym!

- Dlatego to robię, aby nie być sądzonym fałszywie. Możecie mnie liczyć do swoich znajomych lub nie liczyć - to kwestia uboczna, ale nie chciałbym, aby mnie miano za lichwiarza.

- Możesz pan być pewnym, że się nim zajmować nie będziemy.

- Jak ja w tej chwili pogardą pana, którą słyszę w głosie.

- Więc po cóż mnie pan zatrzymuje?

- Zatrzymywałem! - rzekł z naciskiem. - Powiedziałem na usprawiedliwienie, że jestem tylko człowiekiem Grosglika i operuję jego pieniędzmi i na jego korzyść! Jużci, że nie robię tego za darmo.

- Żaden za największą pensję nie przyjąłby funkcji obdzierania nędzarzy.

- To się tak powiada w salonikach i przy pannach, bo taki frazes brzmi ładnie i do niczego nie obowiązuje.

- To jest zwykła ludzka uczciwość, a nie frazes, panie Wilczek.

- Można to i tak nazwać, nie będę się sprzeczał o dźwięki. Pan uważa mnie za łajdaka, że pomagam Grosglikowi do obdzierania nędzarzów, tak? Otóż ja pana przekonam, że ten łajdak robi więcej dla tej nędzy sam niż wy wszyscy razem, inteligenci i różne resztki szlacheckie. Proszę, spojrzyj pan w tę książkę, jest to całoroczny rachunek sum wypożyczanych i procentów, jakie przyniosły za rok ubiegły. Książkę prowadził mój poprzednik, a tutaj jest moja książka, prowadzona od Nowego Roku. Porównaj pan cyfry pożyczek i dochodów.

Horn bezwiednie prawie rzucił okiem i zobaczył, że suma dochodów w drugiej książce była o połowę mniejszą niż w pierwszej.

- Cóż to znaczy, dlaczego?

- Znaczy to, że o sto pięćdziesiąt procent biorę mniej niż mój poprzednik. Znaczy to, że jak rachunki mówią, daję z własnej kieszeni nędzarzom od stu do dwustu rubli miesięcznie, bo właśnie te sto pięćdziesiąt procent stanowiły moje wynagrodzenie dodatkowe. Zrzekłem się go i nie szukam w tym chluby.

- Darowuje pan im ich pieniądze, wielka łaska, istotnie!

- Mówisz pan jak człowiek nie mający pojęcia o interesach.

- Nie, tylko jak człowiek, który nie uważa za bohaterstwo branie zamiast trzystu procent - sto pięćdziesiąt.

- Dobrze, nie mówmy o tym! - zawołał Wilczek i zniechęconym ruchem rzucił książki w głąb kasy ogniotrwałej stojącej w kącie i zaczął bębnić w stół, i patrzał na wiśnie kołyszące się za oknem.

Był bardzo ponury, bo się obawiał, że przez niego ta wieść o operacjach lichwiarskich rozleje się po Łodzi i zamknie mu drzwi w "kolonii" i w kilku innych znajomych domach.

Horn przypatrywał się uważnie i zapomniał o odejściu, oburzenie ustąpiło miejsca ciekawości, z jaką słuchał Wilczka, przedstawiał mu się teraz zupełnie inaczej, biła od niego jakaś siła potężna, której dotychczas nie zauważył, gdyż co prawda nigdy na niego nie zwracał szczególniejszej uwagi.

- Ach, ogląda mnie pan jak człowieka pierwszy raz widzianego.

- Przyznaję się, że pierwszy raz przyglądam się panu uważnie.

- Zadziwiający okaz, co? Cham o brudnych instynktach, zwykły parobek żydowski do wszystkiego; brzydki, marny i niegodziwy! Cóż robić, panie, nie urodziłem się w pałacu, a tylko w zwykłej chałupie; nie jestem piękny, nie jestem przyjemny, nie jestem wasz i dlatego nawet moje cnoty, jeśli je mam, są występkami, no, ale i dlatego pożyczacie pieniędzy ode mnie - dodał ze śmiechem i jego małe oczki zamigotały ironią.

- Panie, a to Wassermanowa przyszła! - zawołał chłopak przez drzwi.

- Wojtek, niech już wyjeżdżają na kolej, daj ten fracht Antkowi, za pół godziny będę na stacji. Każ Wassermanowej przyjść.

Wassermanowa przyniosła świeczniki szabasowe i wielki bursztynowy garnitur na zastaw dziesięciu rubli, jakie jej natychmiast wypłacił Wilczek, odliczając z góry rubla procentu za tydzień.

- Pan powie, że to lichwa, co? A gdybym nie dał jej tych pieniędzy, umarłaby z głodu. A takich kobiet, żyjących z wypożyczonych od nas pieniędzy, jest kilkadziesiąt w Łodzi, każda z nich ma dzieci, matki, nięzów, którzy się modlą lub są niedołęgami.

- Czyli że społeczeństwo powinno wam być wdzięczne za tak niestrudzoną dobroczynność.

- Mogłoby dać nam spokój, kiedy je uszczęśliwiamy bezinteresownie.

Roześmiał się serdecznie i bardzo cynicznie,

- Panie, ten Żyd Grunspan idą! - zawołał chłopak przez drzwi.

- Może pan zostanie jeszcze na chwilę, aby być świadkiem bardzo wesołej sceny.

Horn nie miał czasu protestować, bo w tej chwili wszedł Grunspan.

- Dzień dobry, panie Wilczek, pan ma gości, ja może przeszkadzam! - wołał już od progu, nie wyjmując cygara z ust i wyciągając rękę do powitania.

- Bardzo proszę, mój przyjaciel, pan Horn - przedstawiał.

Griinspan szybko wyjął cygaro z ust i przenikliwym spojrzeniem obrzucił Horna.

- Pan pracował u Bucholca? - zapytał dosyć wyniośle. - Pan syn Horn et Weber w Warszawie? - zapytał po raz drugi, nie otrzymawszy odpowiedzi na pierwsze.

- Tak.

- Bardzo mi przyjemnie. My z ojcem pańskim robimy interesy.

Wyciągnął rękę i bardzo łaskawie dotknął się końcami palców ręki Horna.

- A ja do pana, panie Wilczek, przyszedłem na spacer, po sąsiedzku.

- Bardzo przyjemne powietrze dzisiaj. Niechże pan siada - zapraszał gorąco Wilczek, nie mogąc ukryć radości, jaką mu sprawiła wizyta Grunspana.

Grunspan odgarnął delikatnie poły długiego chałata i usiadł, wyciągnął na izbę nogi obute w długie do kolan buty i podniósł chytrą, wypasioną twarz, świecącą tłuszczem.

Maleńkie czarne oczki biegały mu ustawicznie po izbie i wybiegały za okno w ogródek, czepiały się czerwonych murów fabryki stojących tuż z boku i powracały badając twarze Horna pobieżnie i Wilczka bardzo niespokojnie.

Okrywał się gęstymi kłębami dymu, chrząkał, poprawiał się na krześle i nie wiedział, od czego zacząć.

Wilczek również milczał, spacerował po izbie, uśmiechał się, oblizywał łakomie wywinięte wargi i rzucał porozumiewające spojrzenia na Horna, który siedział nachmurzony i rozważał słowa i postępowanie Wilczka.

- Przyjemny chłód jest w pańskim domu - zaczął fabrykant wycierając kraciastą chustką spoconą twarz.

- Okna przysłonięte przez ogród nie puszczają słońca. Pan widział mój ogród, panie Griinspan?

- Nie miałem czasu. Kiedy ja miałem oglądać? Człowiek przy tylu interesach jest uwiązany jak ten kuń do woza.

- A jeśli panowie zechcą, to może byśmy wyszli na powietrze. Pokazałbym panom swoje pole i ogród, dobrze?

- Dobrze, bardzo dobrze! - zawołał żywo Grunspan i poszedł przodem.

Obeszli ciasne podwórze, pełne dołów zapełnionych gnojówką, kup nawozu, starych bali i desek i stosów starego żelastwa, blach i starych garnków, które dwóch ludzi ładowało na wielkie wozy.

Z jednej strony podwórza były nędzne szopy kryte słomą i zbite ze zmurszałych desek, w których stały beczki z cementem, a z drugiej również nędzne stajnie ciągnęły się pod murem fabryki Grunspana.

- Nie wyścigowe! - zawołał ze śmiechem Wilczek widząc, że Horn z przykrością patrzy do stajni na nędzne okaleczałe wywłoki końskie, stojące ze zwieszonymi łbami przy żłobach.

- Tu nie jest przyjemny zapach - zauważył fabrykant pociągając delikatnym nosem powietrze.

Oglądali następnie kawał pustego pola, szczerego piasku, z którego wiatry wywiały wszystką roślinną ziemię, że żółcił się jak posypany ochrą.

Wielkie sterty śmieci wywożonych z miasta, po których grzebały wynędzniałe psy, rozwalały się wzdłuż fabrycznego muru, jaki się ciągnął do połowy długości pola.

- Złoto, nie ziemia? Cebula rośnie tutaj jak łby kocie! - zauważył Wilczek ironicznie się uśmiechając.

- No, i bardzo ładny krajobraz stąd widać - powiedział Horn wskazując na linię lasów miejskich, całą w niebieskawoopalowych mgłach słońca, i na płowe fale przeganiające się po żytach, spośród których wychylały się czerwone szyje kominów fabrycznych.

- Co pan mówi, jaki krajobraz? To są place do sprzedania! - zawołał Guinspan żywo, zirytowany ironią Wilczka.

- Ma pan rację, ale mój plac jest jeszcze fajniejszy, bo leży tuż przy pańskiej fabryce i prawie w mieście, można by założyć na nim śliczny park...

- Załóż pan, to moi robotnicy będą mieli gdzie odpoczywać w święto...

Powrócili przed dom i usiedli na ławce.

Horn pożegnał ich i poszedł, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu i udawali przed sobą, że się rozkoszują powietrzem przesyconym zapachem dymów i wyziewami głębokich rowów, pełnych gryzących odpływów fabrycznych.

Drogą ciągnęły nieprzerwanym łańcuchem wozy z cegłą i podnosiły duszący czerwonawy kurz, który osiadał na liściach wiśni i na trawach, a od fabryki Grunspana biły ustawiczne kłęby czarnych dymów i tłukły się pomiędzy drzewami ogródka, i rozpościerały nad nim brudny, szary baldachim, przez który z trudem przesączało się słońce.

- Miałem do pana mały interes - zaczął pierwszy Griinspan.

- Wiem nawet jaki, wspominał mi o tym mój. przyjaciel, Moryc Welt.

- Kiedy pan wiesz, to mówmy krótko i prędko - zawołał fabrykant z lekceważeniem.

- Dobrze. Ile pan dajesz za ten plac, który jest panu tak bardzo potrzebny.

- On mi nie jest potrzebny! Ja bym go kupił tylko dlatego, żeby tę brzydką chałupę zwalić i te drzewa wyciąć, mnie to przeszkadza, bo ja przez nie z mojego mieszkania nie widzę lasu. Ja bardzo lubię las.

- Ha, ha, ha!

- Pan się bardzo przyjemnie śmieje, dobry śmiech to ładny kawałek zdrowia - zauważył Grunspan hamując niecierpliwość. - Ale ja nie mam czasu, panie Wilczek - dodał powstając z ławki.

- I ja również czasu nie mam, bo muszę iść na kolej.

- Więc nasz interes?

- No - ileż pan dajesz?

- Ja lubię prędko załatwiać sprawy, dam panu dwa razy tyle za ten śmietnik, coś pan chłopu zapłacił - zawołał prędko, wyciągając rękę do zgody.

- Ja nie mam czasu, panie Griinspan, a pan żartuje sobie ze mnie.

- Dam panu pięć tysięcy rubli, no, gotowe?

- Bardzo panu dziękuję za sąsiedzkie odwiedziny, ale naprawdę jest mi pilno, bo moje wozy pojechały już dosyć dawno na stację i czekają na mnie.

- Ja panu powiem ostatnie słowo: dziesięć tysięcy rubli, zaraz, na stół, no, jakże, będzie zgoda? Pochwycił jego rękę i uderzył w nią na zgodę.

- Nie będzie zgody, bo nie mam czasu na zabawę.

- Panie Wilczek, to jest złodziejstwo! - wykrzyknął namiętnie, odskakując parę kroków.

- Panie Grunspan, pan nie jesteś zupełnie zdrowy!

- Bądź pan zdrów.

- Do widzenia! - rzucił Wilczek i z uśmiechem zadowolenia patrzył na fabrykanta, który rozwścieklony rzucił cygaro o ziemię i spiesznie szedł przez ogród, aż mu poły chałata fruwały jak skrzydła i biły o drzewa, i zaczepiały się o krzewy agrestu, rosnące przy ścieżce.

- Wrócisz ty jeszcze! - szepnął za nim ironicznie i zatarł z radości ręce.

Wypił herbatę, pochował stosy drobnej monety do kasy, przebrał się w elegancki garnitur, uperfumował, wycisnął sobie przed odrapanym lusterkiem kilka węgrów z twarzy i elegancki, jaśniejący radością poszedł na kolej.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

ZIEMIA OBIECANA

NASTĘPNY ROZDZIAŁ