PAN RYŚ

W naszej niegdyś Polszcze, jak wszędzie, ale szczególniej u nas, fortuna się na kole toczyła: raz była na wierzchu, raz na spodzie, aby nikt się nie pysznił ani rozpaczał. Zdaje mi się, że Pan Bóg tak przykazał i że to powinno być wszędzie. Stąd wedle mizernego mojego pojęcia nie chwali się owym narodom, niby od naszego kształtowniejszym, gdzie tak prawodawstwo urządzone, ażeby magnat nie obawiał się utraty kiedykolwiek swego magnactwa, a chudy pachołek nigdy się nie cieszył nadzieją wyniesienia się na magnata. Gdyż pierwszy ma obwarowaną ordynacją, którą po nim starszy syn odziedzicza, a młodsi, na okruszynach ojcowizny zmuszeni poprzestać, albo do stanu duchownego bez istotnego powołania wstępują, albo idą do wojska, ucieka jąć od stanu małżeńskiego; bo wedle ich wyobrażeń, ani żony utrzymać, ani dziatwy wychować stosownie do swego rodu nie mogą. A uboga szlachta, choć równa w zacności, ale nie poparta naczelnictwem możnego ordynata, wstydząc się rzemiosła i kupieckich frymarczeń, cierpi niedostatek obok stanów podlejszych, zacierających ją ciągle wzrastającymi bogactwami. U nas, jako nieraz patrzało się na potomka magnatów zmuszonego ubóstwem cudzy a służebny chleb pożywać, tak też i chudy pachołek, bywało, na magnata wychodzi i ordery dostaje, i do krzesła się dochrapie, i z mitrami się koligaci. Bo jak powieje wiatr szczęścia na polskiego szlachcica, Bóg wie, gdzie się on zatrzyma; potem, wzbiwszy się w górę, ród jego czasem podupadnie, a podupadłego magnata potomek znowu się podniesie. I tak ciągle szło u nas, by nikt w szczęściu nie śmiał pomiatać tymi, co mniej pomyślną dolę mieli. U nas, jak wszędzie, niewiele było znacznych, ale u nas jednych wszyscy byli zacni. Stąd, kiedy minister czy senator swojego szlachetnego sługę lub okolicznego szlachcica nazywał bratem, ten czuł dobrze, że to nie było zwrotką obłudnej grzeczności, ale wyznaniem rzetelnej prawdy. Szeroko o tym bym mówił, ale na co się to przyda? Wszystko się już skończyło. A zresztą, choćbym się rozszerzył, czy mnie zrozumieją? Teraźniejszy świat czegoś niby chce, do czegoś dąży, ale sam nie wie, do czego, i dojdzie tam, gdzie się nie spodziewa. Ale porzućmy o tym! Nie jestem prorokiem, by rozprawiać o przyszłości, a wolę o tym pisać, na co patrzałem.

Moi rówiennicy, których już niewiele, pamiętają jeszcze w Nieświeżu sławnego organistę Rysia; ba, po dziś dzień w kościele Świętego Krzyża co niedziela święto dają się słyszeć organy jego roboty. Nazywano go ordynatem nieświeskim, bo on był piątym czy szóstym, syn po ojcu, organistą farnego kościoła, a ta jego funkcja niezgorszym kawałkiem chleba była uposażona. Miał i półwiecze ornego gruntu, i piękną łąkę, i sad przy porządnym dworku, i trzysta tynfów, które wedle fundacji corocznie od kahału nieświeskiego pobierał. A kolędy? Wszakże opłatki, co pod koniec adwentu rozwoził po familii książęcej, zaczynając od Nieświeża, a kończąc na Kojdanowie, za nie lada folwarczek stać by mogły. Ekspensy prawie żadnej, bo w domu organista żył sobie zwyczajnie jak służka kościelny: to się zjadło, co się na gruncie urodziło, a choćby urodzaj chybił, od czegóż parafianie? Synowi sam dyrektorował; jeżeli miał jaki wydatek, to jedynie na utrzymanie galowego ubioru, który w dni świąteczne wdziewał; bo co dzień i w domu chodził sobie w szaraczkowej opończy, jak okoliczny szlachcic. Ale na jego galową suknię warto było popatrzyć, kiedy na szarym końcu za stołem księcia hetmana w niej zasiadał, ile razy wypadała jaka uroczystość czy kościelna, czy familijna. Kontusz z aksamitu czarnego, żupan atłasowy tejże barwy, pas sakiewny srebrny, a na tym wszystkim z czarnej krepy krótki płaszczyk na kształt paliuszu i doktoratka; bo gdy organiści, jako ludzie kościelni, nie noszą szabli, płaszcz krepowy i doktoratka były dla nich oznaką dystynkcji. Książę hetman go lubił, a szczególnie brat jego, książę chorąży, który sam niezgorzej grywał na organach i nimi często się bawił, chwaląc Boga w swojej kojdanowskiej kaplicy. Ten zawsze nazywał go żartując swoim kolegą. A trzeba wiedzieć, że Rysiowie byli z dobrego rodu, nawet tym samym herbem pieczętowali się co i Pocieje. Że o tym dobrze wiedział nasz Ryś i umiał to cenić, więc czy u książąt paradnie występował, czy w kościele Panu Bogu śpiewał z wtórem, czy koło gospodarstwa się krzątał, zgoła, czy w aksamicie, czy w szaraczku, zawsze tak się nosił, by choć trochę przynajmniej dawały się widzieć karmazynowe hajdawery. A miał swoje koncepta, którymi i za uczonego, i za krotofilnego uchodził. Jakoż nie bez tego, żeby odbywszy organistowskie wychowanie, nie był więcej z książkami obeznany niż ludzie światowi- Razu jednego, kiedy JW. Rejten, podkomorzy nowogródzki, zjechał do Nieświeża dla rozgraniczenia Rudawki, majątku jezuickiego, z ordynacją, do której sprawy wchodził i Ryś, bo właśnie jego łąka była na samym pograniczu, kilkanaście osób obiadowało u JW. podkomorzego w polowej karczmie, gdzie był założył swoją jurysdykcją. Ponieważ gospodarz kazał sobie służyć i Rysiowi, siedział on za stołem z innymi, nie omieszkawszy przywdziać swojej doktoratki. Gdy więc, jak to zwykle biesiadując, a zwłaszcza po prawniczych mozołach, szukano w dyskursie rozrywki, jakoś zapytał podkomorzy, skąd to że Wielkanoc raz tego dnia, raz owego, nie tak jak Boże Narodzenie, co regularnie na dzień 25 grudnia przypada. Wszyscy przytomni brali to na rozum, a żaden nie umiał objaśnić, nawet umocowany ojców jezuitów, lubo obcując często ze swoimi pryncypałami, mógł więcej niż inni znać kalendarzowe statuta. Kiedy tak wszyscy w rozumowaniach się plątali, spostrzegł podkomorzy, że Ryś, śmiejąc się, ramionami wzruszał; ku niemu więc obrócił mowę:

- A cóż to, szukamy, jak widzę, niedźwiedzia poza lasem. To waścina rzecz, panie organisto, bo księdza nie masz między nami. Wolałbyś nas oświecić niż ramionami ruszać jak półmędrek między żakami.

- Nemo sapiens nisi patiens, JW. panie - odpowiedział Ryś powstawszy i nisko się skłoniwszy. - Dwa lata trzeba chodzić na teologią, żeby pojąć, co to jest kalendarz, i to jeszcze daj Boże!

- Chociaż my teologii nie umiemy, czemuż po ciwuń-sku nie masz nam rzeczy tłumaczyć? Czy to raz nam wypada mówić babie o prawach, kiedy ma proceder, a choć w palestrze nie była, jakoś umiemy robić je dostępnymi do jej mózgownicy. Bo kto co sam zna tak, jak potrzeba, ten łatwo objaśni nieświadomych.

- Kiedy wola JW. pana, to więc wyłuszczę moją rzecz. Kalendarz przepisuje dla pożytku ziemi to, co Pan Bóg napisał na niebie; bo każda gwiazda jest literą. Podczas oktawy przesilenia dnia z nocą kanonicy katedralni wraz z JO. pasterzem czytają na niebie, a co wyczytają, to i zapisują: z tego kalendarz i rubrycele, z tego kantyczki. Bo wszystko w kościele Bożym nakręcone jak godzinnik: kanonicy piszą, plebani czytają, organistowie śpiewają i grają, wierni wtórują, a tak wszystko się obraca na chwałę Bożą i pożytek ludzki.

- Daj go katu! - odpowiedział podkomorzy, - Wielki z waści mędrzec, jak widzę, panie organisto. Z tym wszystkim winszuję temu, kto waści zrozumie, a jeszcze więcej temu, kto z tak licznym abecadłem tyle się obezna, iż się w czytaniu nie pomyli.

- I bardzo się mylają, JW. panie. Bazylianie na przykład, że nie tak umieją czytać jak nasi, toteż kalendarz Rusinów nicpotem. Albo naszym nawet nie natrafia się, że nie wyczytawszy, jak się należy, niebieskiego pisma, obiecują na dzień ten lub owy pogodę, a tymczasem deszcz, jakby na złość? Na co daleko szukać: teraźniejszego roku, jak zapewniał Kalendarz wileński, gryka miała nam urodzić, a posucha tak ją wysmaliła, że onegdaj na kiermaszu w Stołowiczach ośminę po trzy tynfy płacono. A to wszystko dlatego, że książę biskup wileński pojechał do Rzymu ad limina Apostolonim, a kanonicy bez pasterza lada po jakiemu czytali.

Pan podkomorzy na takowe objaśnienie parsknął od śmiechu, bo był sam uczony; ale niejednemu musiał się klin w głowę zabić i ta dykteryjka o Rysiu długo powtarzała się na dworze nieświeskim. Dość, że organista Ryś, dudlając po klawiszach a jeżdżąc po kolędach, uzbierał sobie kilkadziesiąt tysięcy, które spadły na jego syna. Ale ten odstąpił ojcowskiej spuścizny dalszym a ubogim krewnym, gdyż nie dawszy się namówić do rzemiosła ojcowskiego, znalazł dostatki w innym zawodzie, przez co organy nieświeskie, blisko od półtorasta lat dziedzicznie należące do Rysiów, wyszły z ich domu, a co przewidując, stary mocno się martwił. Trzeba wiedzieć, że wszyscy Rysiowie żenili się zawsze z córkami organistów, a swoje córki za ich synów oddawali, tak iż kiedy naszemu urodził się syn, książę chorąży, co go do chrztu trzymał, przed ceremonią słusznie żartem powiedział:

- Ten chłopczyk kantyczkową nutą kwilić będzie, bo z miecza, jako i z kądzieli samych tylko organistów w genealogii rachuje.

Ale ten żart w sprawiedliwą wróżbę nie został obrócony. Wszystkie zabiegi ojca, by z syna mieć pomocnika, a kiedyś następcę, na nic się nie przydały. Lubo od piątego roku życia już go zaczął poufalić z organami, lubo przez dwa lata może mu jakie tysiąc batogów sypnął, by napędzić ochoty do muzyki - ani jednej nuty Karolek nauczyć się nie mógł, co tym więcej martwiło ojca, iż go Bóg dalszym potomstwem nie udarował.

Gdy Karolkowi siódmy rok się skończył, Ryś, sporządziwszy pozytywek dla księcia chorążego, któremu imię było Karol, pojechał z synkiem do Kojdanowa na sam dzień św. Karola, by Karolek wręczył go JO. ojcu chrzestnemu jakoby na wiązanie. Ale księcia w zamku nie zastali, bo ten krył się przed swoimi imieninami w Starczycy, gdzie miał domek wiejski, a raczej folwark, porządnie zabudowany, gdyż będąc wielce oszczędnym, tych zjazdów u siebie nie lubił. Pojechał więc Ryś do Starczycy, zawsze z synkiem, sam w swoim paradnym ubiorze, a synek z pozytywkiem w ręku i z pałasikiem u boku. Zajechawszy pod bramę, wysiedli oba z wózka i szli sobie ku folwarkowi. Książę siedział za oknem i patrzał się na dziedziniec. Kiedy chłopczyk za ojcem zbliżał się do ganku, żuraw przyłaskawiony, ale nieco napastliwy, zapędził się za nimi. A wtem Karolek, rzuciwszy pozytywek, dobył szabelki i jak palnie żurawia po szyi. powalił go o ziemię. Staremu aż mrowie przeszło po sustawach - i nie dziw, bo jeszcze na Litwie taki się nie był narodził, co by nie drżał przed księciem chorążym, nie wyjmując księcia hetmana, lubo ten był jego bratem, starszym i latami, i urzędem. Cóż dopiero miał czynić chudy pachołek! Ale książę wyszedł na ganek, za boki trzymając się od śmiechu:

- Zucha przywiozłeś do mnie, panie kolego. Dziękuję za pozytywek, ale do niego musisz mi dodać ptaszka, co z nim się stawi. Ja go umieszczę między moimi paziami i posunę go z czasem, że mu nigdy na kęsie chleba nie zabraknie, Sam widzisz, że on nie do klawiszów stworzony.

I tak stary odjechał jeden do nieświeskich organów, a Karolek został na dworze książęcym.

Książę miał czterech paziów, synów majętnych obywateli; ubogie Rysiątko zostało piątym. Tamci od rodziców miewali częsty i suty grosz, a Karolek, tylko ubiór z łaski księcia dostając, nie miał ani szeląga przy duszy. Ale wkrótce dał sobie radę, że kiedy niekiedy grosiwo kolegów do jego kieszeni się przenosiło, a to tym sposobem: książę chorąży po obiedzie, nieco podochocony, miał zwyczaj parę godzin przesypiać, a paziowie w przedpokoju pilnując go grywali sobie w halbecwelfa, żeby im czas schodził. Jakże Karolkowi z nimi grać bez pieniędzy? Otóż taką grę pustaki wymyślili. Paź stawi naprzeciwko Karola pięć, dziesięć czy tam wiele tynfów: kiedy Karolek wygra, pieniądze jego; kiedy skrewi, musi księcia pijanego i sennego kartą po nosie uderzyć tyle razy, ile tynfów szło na kartę. Czas niejaki mu się udawało; ale jednego razu, gdy książę, uderzony, przebudził się, sądny dzień zrobił się w Kojdanowie.

- Kto ciebie, hultaju, do takiej zabawy namówił? -zapytał książę Karolka.

- Ja sam siebie namówił - odpowiedział chłopiec nie zmieszawszy się.

- Kiedy mnie tak zuchwale odpowiadasz, obaczymy, czyje będzie na wierzchu.

I natychmiast kazał mu pięćset łóz odliczyć, bo wiadome były porcje księcia chorążego. Prawdziwie rysią miał naturę Karolek, że nie skonał z bólu, ale tak się zaciął, że ani jęknął. Książę, co był świadkiem egzekucji, lubo z przyrodzenia twardego serca, powiedział:

- Jednak to niepospolite chłopię.

A po skończonej kaźni zapytał go niby łagodniej, chociaż taka łagodność u innego uchodziłaby za największe uniesienie:

- Z jakiego powodu, łotrze, śmiałeś twojego pana znieważyć?

Ten mu na to:

- Cóż miałem robić z biedy? Wszyscy paziowie mają pieniądze, a ja, będąc chrzestnym synem księcia pana, od czterech lat, co mu służę wiernie, jeszcze szeląga nie dostałem.

Książę natychmiast darował mu pięćset tynfów, właśnie tyle, ile łóz dostał, i postąpił go na pokojowego, z oznaczeniem trzechset tynfów rocznej lafy, by swój nos nadal od szczutek ochronić.

Jak wyrósł Ryś, został dworzaninem i coraz więcej wzmagał się w łaski swojego pana dla wierności, odwagi, a szczególniej siły, bo podkowy łamał jak trzcinę, a szablą tak robił, że chyba jeden Wołodkowicz mógłby mu dotrzymać. Pojedynki miewał częste, bo był zuchwały. Będąc dworzaninem księcia chorążego, gdy młody książę Karol Radziwiłł, później wojewoda wileński, a wówczas miecznik litewski, przy kielichu powiedział mu:

- Panie kochanku, pókiś przy ojcu siedział, nazywano ciebie Rysiem, ale odkąd przyłaskawiono na dworze mojego stryja, powinieneś nazywać się kotem, bo kot jest ryś swojski - tak się Ryś oburzył, że ani go zastanowiło, iż sprawa była z synowcem i spadkobiercem jego pana. Wręcz mu powiedział:

- Ja nie waszej książęcej mości chleb jem, ale jego stryja; a moja służba nie rozciąga się do tego, bym od całego domu mego pana miał przegryzki znosić. Ja taki szlachcic jak i książę, a że mój ojciec głośniej Pana Boga chwali, książę przeto nie masz prawa przekręcać mojego nazwiska, ile żeś mi go nie dał, i proszę natychmiast ze mną się rozprawić.

A książę, lubo przed Bogiem i ludźmi mógłby się wymówić z nieprzyjęcia wyzwania od dworzanina swojego stryja, jednak że sam był tęgim do korda, rad będąc spróbować się z graczem, za jakiego uchodził pan Ryś, ile że go miał za dobrego szlachcica, pomimo perswazji swoich sług i przyjaciół dotrzymał placu, z niemałą szkodą swojego zdrowia; bo takie cięcie dostał wyżej łokcia, że kilka niedziel z izby nie wychodził. Książę hetman, chociaż srogim był dla syna, tyle to uczuł, że pojechał do Kojdanowa skarżyć się przed bratem, iż jego dworzanin syna mu okaleczył. Jeno książę chorąży mu odpowiedział:

- Niech książę brat da temu pokój. Nasz miecznik tak mi jest miły jak samemu księciu, bo nie mając dzieci, mam go za syna i dla niego pracuję. Ale sam się żalisz, że jest niespokojnego umysłu; więc jak raz i drugi oberwie za swoje, to może się opamięta. Na koniec, za co mam karać Rysia, kiedy urodziwszy się szlachcicem, postąpił po szlachecku?

I tak ta burda nie zaszkodziła Rysiowi, nawet na przyszłość; bo jak książę Karol odziedziczył Nieśwież, jedną z pierwszych jego czynności było posłać jemu mundur albeński, a po śmierci stryja przywiązał go ściśle do swej osoby. Wkrótce po tym pojedynku książę chorąży, jakby dla okazania, iż przeciw niemu sierdzistości w sercu nie miał, wypuścił mu dożywociem Wilczyznę, wioseczkę niewielką, a pół mili od Kojdanowa, ale z dobrymi gruntami. Ta wspaniałość księcia wydawała się tym dziwniejszą, że ludzie z większymi i dawniejszymi zasługami nic u niego wskórać nie mogli, gdyż on był z małej liczby Radziwiłłów, co tylko o sobie pamiętali.

Ryś bynajmniej nie poprzestawał na dochodach swego folwarku i znaczne długi porobił, a wszystko na stroje, bo niczego nie oszczędzał na przyozdobienie swojej osoby. I była tego warta: kiedym go poznał, to już był niemłodym, a jednak jeszcze tak pięknym, że nie można się było na niego napatrzyć. Toteż, sam wiedząc o tym, lubił ozdobnie się pokazywać. Ledwo nie co dzień co innego było na nim. Nikt ani tak litych pasów, ani tak kosztownych spinek, ani tak pięknych aksamitów i lam nie miał, a wszystko z dziwnym smakiem umiał zastosować. Nadzwyczajne przy tym miał szczęście do ludzi: zawsze będąc w potrzebie, ustawicznie prosił o pożyczenie pieniędzy i zawsze ich dostawał, bo każdy, jakby oczarowany prośbą, dawał, nie pytając o ewikcję. Co większa, choć ledwo dwudziesty czwarty rok mu się kończył, choć żadnego, by najmniejszego urzędnika nie miał w swojej koligacji, choć morga ziemi dziedzicznej nie posiadał, a miał długów więcej niż włosów na głowie, przecie został obrany deputatem z województwa mińskiego na trybunał litewski pod laską księcia Karola Radziwiłła, właśnie jakby się urodził książątkiem lub jaśnie wielmożnym synem. A choć w urzędowaniu więcej pilnował tańców niż dokumentów, ta deputacja była powodem, iż raptownie został możnym.

W Wilnie, gdzie w tym roku agitował się trybunał litewski, bawiła na opiece u stryja panna Kietliczówna, córka owego sławnego facjendarza Kietlicza, który prawie z niczego zacząwszy, ogromny majątek zostawił małoletniej swojej jedynaczce. On to w czasie siedmioletniej wojny więcej miliona zarobił dostarczając żywność wojsku moskiewskiemu, ciągnącemu przez Litwę do Prus. A ta córka była tak dobrze jak zaręczona już panu Łopotowi, któremu szczególnie sprzyjał opiekun panny. Ale jak ją poznał nasz Ryś, wkrótce ją odkochał. I nie dziw. Bo pan Łopot, acz zacny i godny kawaler, ale jedynak, w możnym domu wychowany, był sobie zwyczajnie papinka: wszystkiego się obawiał; lada wietrzyk, bywało, nie wyjdzie na podwórze, jeno z twarzą w pieluchy obwiniętą; a kiedy w piątek ryby zje odrobinkę, to już nazajutrz kilku doktorów przy łóżku. A panna - hic mulier i bekasy w lot biła, i zająca szczwała, co koń mógł wyskoczyć, istny dragon w spódnicy, a z tym wszystkim urodziwa. Jakżeby ją było sprząc z panem Łopotem! Ryś z nią - to dobrana para. I dlatego też rychło się tak pokochali, że pomimo najpewniejszych nadziei pan Łopot odkosza dostał i wyjechał sobie z Wilna, pomiarkowawszy, że chyba szablą wypadnie pannę zdobywać, a to z Rysiem była rzecz trochę ryzykowna. Zostawały jakie takie trudności do przełamania ze strony opiekuna; ale gdy mu pan Ryś bąknął, że czy wola stryjowska, czy nie, wcześniej lub później panna jego nie ominie, a zatem, jeżeli mu będzie nieżyczliwość okazywał, potrafi to odwetować, gdy przyjdzie mówić o rachunkach z opieki, tak pana stryja zbił z tropu, że sam mu został swatem. W istocie odwdzięczył się pan Ryś po ślubie, najdelikatniej asystując żonie w zakwitowaniu opiekuna ze wszystkiego, o co prosił, gdyż i bez tego ledwo nie pańska fortuna dostała się w ich ręce.

Już książę chorąży nie żył, a pan Ryś przeniósł swoją wierność i przywiązanie do księcia hetmana i lubo około dwudziestu folwarków posiadał, nie przestawał siebie liczyć między sługami Radziwiłłowskimi. Tytułowano go strażnikiem mińskim i był powszechnie poważany w całym powiecie, bo był gościnnym i uczynnym, choć zawsze burzliwym. Mając na przykład sprawę z księciem Radziwiłłem żyrmuńskim, starostą lidzkim, gdy umocowany księcia w indukcie przed ziemstwem lidzkim uszczypnął go wzmianką o organach nieświeskich, tak się oburzył, iż na ustępie zaczął samemu księciu cierpkie robić wymówki; a kiedy książę, ufny w swoje imię, wyrzucił mu, że tak długo będąc wykarmiony Radziwiłłowską pieczenia, nie zachowuje winnego względu dla członka familii, z której powstał, pan Ryś odważył się odpowiedzieć publicznie:

- Byłem i jestem sługą Radziwiłłów, ale orłów, a nie kobuzów. Co to książę ze swoją'Iada jaką mitrą występujesz, jakbyś był co lepszego ode mnie! Radziwiłłów panów to tylko w linii nieświeskiej i trochę w kleckiej znamy; a wy, żyrmuńscy, pokażcie no senatora między wami. Książę chorąży, mój nieboszczyk pan, żadnego z was gołą ręką by nie dotknął, ażeby świerzby nie dostać!

I podobnymi przygryzkami tak go wziął oprymować, że biedny książę ledwo uciekł.

Z początku miał zwyczaj pan strażnik do korków żony strzelać; ale ona go od tego oduczyła, bo trafiła kosa na kamień. Razu jednego, gdy w sypialni, porwawszy za pistolet, zabierał się do korków jejmości, ona, będąc wtedy brzemienną, powiedziała jemu:

- Jużem cię kilkakrotnie prosiła, żebyś mnie uwolnił od tych twoich popisów. Idź sobie do masztarni gwoździe kulami zabijać, a moich korków nie psuj.

- Jeszcze ten raz ostatni, kochanko. Pozwól wypróbować moich pistoletów.

Ale ta porwała drugi pistolet, na skrzynce leżący, i odwiódłszy kurek:

- Słuchaj, Karolku - mówi - jeżeli mnie korek ustrzelisz, to ci natychmiast takim sposobem pas rozwiążę.

Pan strażnik myślał, że żartuje: pat! do pięty jejmościnej i w sam korek trafił; on z pistoletu ubiłby muchę na nosie niedźwiedzia. A jejmość, niewiele myśląc, jak da także ognia, i rzeczywiście pas mu rozwiązała. Pan strażnik pochwalił zręczność żony i rączki jej ucałował, ale odtąd rozejm zrobił z jej korkami. Tak dobrane małżeństwo nie mogło się nie miłować wzajemnie; ich pożycie, nawet za dawnych czasów, było do przykładu. Toteż kiedy pani strażnikowa pożegnała męża, powiwszy mu jedyną córeczkę, on ledwo że nie zupełnie rozum utracił z żalu i gdyby nie wielka jego wiara, byłby sobie życie odebrał. Łbem tłukł się o ściany, rady dać sobie nie mógł, więcej roku okrom swojego plebana nikomu się nie dał widzieć, nawet był brodę zapuścił; a tak zaniechał gospodarkę, że gdyby ówcześni słudzy byli takiego sposobu myślenia jak dzisiejsi, majątek w puch rozbitym by został. Zgoła tak zdziwaczał, że familia nieboszczki już zabierała się do odezwania się względem opieki nad dzieckiem i majątkiem, który był pański, bo, już z siebie potężny, bez wielkiej pracy sam wzrastał. Na koniec ocknął się pan strażnik ze swojej melancholii. Testament, jak się należy, sporządził, opiekunem nad sobą i majątkiem dziecka zrobił pana podkomorzego Rejtena, a zostawując sobie sto tysięcy do wolnego rozporządzenia, sam wstąpił w Wilnie do nowicjatu jezuitów. Tam, jak mu ogolili brodę a wzięli go na refleksją, jakoś się opamiętał; bo największy żal się umityguje przy prawdziwej pobożności i perswazji ludzi roztropnych. Wszakże ja sam więcej jeszcze miałem powodu rozpaczać po mojej Magdusi. Do trzydziestu lat z nią przeżywszy, nie tylko że doświadczałem doli pomyślnej, jak państwo strażnikowstwo przez te lat kilka, co z sobą mieszkali; ale doznałem z nią pospołu i niemałych bied, pokądeśmy do dobrego nie przyszli; a wiadomo, że związki serc więcej się ściskają wspólnictwem niedoli niż pomyślności. Przecież dusza, przepełniona goryczą, znalazła na koniec tyle siły, aby Bogu ofiarować odebrany pocisk, a tym samym bez jakiejś pociechy nie została odprawiona. Tak i pan Ryś po gwałtownym żalu tyle się opamiętał, iż nawet poznał, że nie był powołany do zakonnego żywota, ale że na świecie wedle woli boskiej miał szukać zbawienia. Jakoż sami ojcowie jezuici przekonali go, że ani zgromadzenie z niego, ani on z surowej reguły pociechy mieć nie będzie. Ba, gdyby tylko w stanie duchownym chrześcijanin mógł być zbawiony, toć by się świat za kilkadziesiąt lat skończył albo należałoby odrzucić obrządek łaciński i wszystkim uniatami zostać dla zachowania rodu ludzkiego. Ależ znowu, gdyby wtedy bisurmanie napadli, nikt by się od jasyru nie uwolnił. Bo kim tu się bronić, mając jeno popów, diaków, popowiczów, ludzi ani z powołania, ani z wychowania niesposobnych do rycerskiego rzemiosła? A na koniec, kiedy odkąd świat stoi, inaczej się dzieje, więc dowód oczewisty, że wola Pana Boga, aby inaczej się działo. Dość że pan Ryś, że był wspaniałomyślnego animuszu, stu tysięcami nadawszy nowicjat wileński, aby go na świecie modlitwy ojców nie opuszczały, wrócił sobie zdrów do obszernego majątku, a habit zakonny zawiesiwszy na kołku, de noviter wdział kontusz rycerskiego stanu i z dawną wykwintnością w stroju często gościł na dworze nieświeskim, którym już władał książę Karol Radziwiłł, świeżo po śmierci ojca wyniesiony na województwo wileńskie. I tego pana szczególne a spadkowe łaski uzyskał, nie tylko przyjemnością obcowania, ale dowodami niepospolitej przychylności. Gdy bowiem wkrótce śmierć króla Sasa nastąpiła, a konfederacja w czasie bezkrólewia zawiązana, karząc księcia Karola za życzliwość dla domu saskiego, odsądziła go od województwa wileńskiego i od wszelkiej własności, jako nieprzyjaciela ojczyzny -książę, po zagranicznych ziemiach tułając się, nie miał innych dostatków, oprócz kosztownych sprzętów wywiezionych naprędce i serc swoich przyjaciół, a te go nie zawiodły, bo każdy wedle swojej możności o jego potrzebach pamiętał. Pan Ryś był z liczby tych, co się na j szczególnie j odznaczyli: on, na swoje dobra dwakroć sto tysięcy zaciągnąwszy, całkowitą kwotę odesłał księciu do Włoch, chociaż zbyt śliska była nadzieja odebrania kiedykolwiek tej należytości. Toteż kiedy rzeczy jakoś się ułożyły, a książę wrócił do obszernego dziedzictwa i do ojczyzny, milszej mu nad wszystkie dziedzictwa, najściślejszą poufałością wywiązywał się panu Rysiowi z tak sowitych dowodów przyjaźni, bo czymże innym mógł okazać wdzięczność tak możnemu obywatelowi, któremu już wówczas rachowano około dwóchkroć sto tysięcy intraty. Pan strażnik, mając jedynaczkę, a nadto miłując pamięć żony, by w powtórne związki miał się pętać, sprowadził madam, chociaż Francuzkę, ale bardzo roztropną; na nią zdał wychowanie panny strażnikówny, ba, nie tylko wychowanie, ale cały dom, a sam ciągle w Nieświeżu bawił i szczęśliwie trafiwszy na sługi, którym mógł zawierzyć, kiedy niekiedy dojeżdżał do rozmaitych swoich dóbr dla dowiedzenia się naprędce, co się z gospodarką działo. Tak tedy sobie hulał z bandą albeńską, bądź towarzysząc księciu wojewodzie na łowach, bądź tańcując na często powtarzanych balach zamkowych, bądź wszystkich zadziwiając wykwintnością ubioru. Już za mojej pamięci, bywało, czy na wieczory bachusowe, czy na św. Karol, czy na inne gale, nikt się naprzód dowiedzieć nie może, jak ma pan Ryś wystąpić; a jak wystąpi, zawsze na nim coś nowego i nieprzewidzianego. To dopiero naśladują go wykwintnisie. Bo kto z niego nie brał wzoru, tego nasze szlachcianki i panie nie miały za gustownie odzianego. Zgoła on był twórcą mód nieświeskich. Pinduszki, cośmy wszyscy, zaczynając od samego księcia wojewody, więcej dwóch lat nosili, były jego wymysłem.

Razu jednego, z powodu bierzmowania młodego księcia Hieronima, którego książę wojewoda był bratem i opiekunem, gdy miała być uczta z tańcami w Nieświeżu, wszyscy ciekawi byli, jak wystąpi pan Ryś; bo wiedziano, że w podobnych okolicznościach umiał zawsze coś wymyślić, a modnisie nieświescy, jako to pan Michał Rejten, pan Leon Borowski, pan Piotr Wiazewicz i inni, starali się mieć to co i on na sobie. Ale starali się na próżno, bo zachowywał sekret najściślejszy, a nie było sposobu jego szatnego podkupić: raz, że był szczerze przywiązany do swego pana, po wtóre, że się go obawiał jak ognia. Otóż nie wiem, jakim środkiem, ksiądz Krzysztof Szukiewicz, nauczyciel księcia Hieronima, dowiedział się, ale w sam dzień bierzmowania, że pan Ryś miał wystąpić na wieczorne tańce w butach z najpiękniejszego żółtego atłasu, które na sprzążeczce miały być ściśnione poniżej kolan, aby mu gładko wyglądały spod kusego kontusza. Namówić współzawodników w wykwintności, aby w podobnym obuwiu wystąpili, było Już za późno, gdyż nie wystarczało czasu na sporządzenie tego stroju; ale ksiądz krotofilny robi mu następną psotę: między pokojową szlachtą księcia wojewody był pan Tadeusz Scypion, ze starożytnego domu, bo aż od dawnych konsulów rzymskich wyprowadzał swoją procedencją, ale tak ubogi, że jego matka żyła na gruncie nieświeskim z ordynarii, którą jej wyznaczył książę, zawsze protektor podupadłej szlachty. Pan Tadeusz utrzymywał się ze szczupłej lafy, co ją jako pokojowy pobierał, a przy tym, że miał piękną rękę, iż jego pismo za istny sztych uchodzić mogło, pisze, bywało, supliki do księcia od poddanych, bojarów, Żydów i innych podwładnych, z czego także miał siaki taki przychód. Ale grosz grosza nie dopędzał, bo trzeba było co dzień odziewać się przyzwoicie, a ubogą matkę, czym mógł, wspierał. To był całą gębą poczciwy i szlachetny chłopiec. Od kilku miesięcy jednak szły mu interesa pomyślniej, gdy książę, upodobawszy sobie jego pisanie, zlecił mu, aby księcia Hieronima uczył formować charakter, przez co też codzienne miewał stosunki z księdzem Szukiewiczem. Nietrudno było nakłonić do figla dziewiętnastoletniego młodzieńca, zwłaszcza takiego, co w wesołości celował. Z namowy więc księdza, kiedy goście i domownicy zaczęli się zbierać na wieczorne asamble, pan Scypion, w przedpokoju między liberią schowany, z kwaczkiem w ręku i z garnkiem pełnym dziegciu czatował na pana strażnika jak wyżeł na dubelta. Wchodzi nareszcie pan Ryś, z miną gęstą, cały lskniący się od złota i szkarłatu; jedna ręka oparta na karabeli w jaszczur oprawnej, druga przy prawym boku pieści kutas od czapki, łeb do góry zadarty. A tu przy podwojach pan Scypion kwaczkiem bryzg, bryzg po butach, że aż zrobiły się pstrokate. Pan Ryś, nie wiedząc, co się z nogami dzieje, dalej sobie do sali, tak oświecone j, iż jaśniej było niż wśród dnia, wita się w prawo i w lewo i nisko skłoniwszy się księciu, dawaj koperczaki stroić do dam, zaczynając od sióstr książęcych. Wtem słyszy wkoło siebie śmiech. Nie wie, co to znaczy; aż JW. jenerałowa Morawska, siostra księcia wojewody, do której właśnie się wdzięczył, odzywa się:

- Mój strażniku, co to koło ciebie czuć dziegieć! Czyż tobie na inne perfumy nie wystarczyło?

Pan Ryś zmieszał się, spuszcza oczy i jak spojrzy na swoje buty: desperacja! Pobladł ze złości i wstydu, bo o ubiór dbał jak o własną skórę - i tak się zaciął, że słowa, jakby skrzypłe, z gardła mu wyleźć nie mogły. Na koniec zawołał:

- Kto mnie ukrzywdził?

A tu wszystkim jeszcze większy śmiech; książę aż płakał ze śmiechu patrząc na niego. Dopiero pan Ryś rozzłościł się bez miary i Bóg pamięta, co wygadywał.

- Biada temu - mówił - kto mnie obraził! Spod ziemi go wydobędę. Jeżeli to się zatai, to jakiem sodalis, choćby cały Nieśwież miał przejść przez moje ręce, z każdym będę się strzelał i rąbał, póki nie trafię na dziegciarza!

Te i tym podobne niedorzeczności prawił, a im więcej się gniewał, tym więcej się śmiano, że aż zaczął trząść się od stóp do głowy, jakby wpadł w niemoc świętego Wita, i zniknął z sali, zawsze odgrażając się na wszystkich, czym nie tylko nie zmieszał kompanii, owszem, w trójnasób jej wesołość powiększył. Ale nazajutrz, jak począł robić kwerendy, już nie wiem, jakim sposobem, dowiedział się jednak, że to wszystko było sprawą księdza Szukiewicza i pana Tadeusza Scypiona. Do księdza nie było sposobu czepiać się, bo ksiądz nie dobędzie korda, którego nie nosi, tylko za napaść może wystąpić z klątwą, od której krzyżową sztuką ani młynkiem się nie zasłonisz. Całkowitą więc złość ku panu Tadeuszowi obrócił i na dziedzińcu zamkowym napotkawszy go, w obliczu prawie całego dworu okropne wymówki jął mu robić. Pan Tadeusz z początku przyjął je pokornym sercem i powiedział:

- Ja sam to znam, że młodszy starszego, a prosty szlachcic urzędnika zbytnią konfidencją obrażając, podrwiłem głową, i za to najuniżeniej przepraszam. Bo cóż więcej mogę uczynić? Nie jest w mocy mojej cofnąć, co się już wykonało. Odpuśćże mnie, panie strażniku, swawolę, dla miłości Boga, a ja mu uszkodzone buty odsłużę i odmodlę. Ale na to pan strażnik, zapamiętały:

- Mnie nie o buty chodzi, ale o śmiech ludzki, coś na mnie ściągnął. Ja twoich modlitw i posług nie potrzebuję; na twoją skórę mam chrapkę. A że ci jej dotąd nie wytatarowałem, to dziękuj mojemu umiarkowaniu, że pod bokiem pierwszego senatora naszej prowincji burdy nie chcę robić. Ale życzę ci, gałganie, jak najdłużej trzymać się klamki książęcego dworu i z Nieświeża nie wyjeżdżać, bo dzień, w którym przestaniesz być sługą księcia wojewody, będzie wigilią dnia tego, w którym pięćset łóz dostaniesz.

Dopiero pan Scypion uczuł, że nie cygańska, ale stara szlachecka krew po jego żyłach krążyła.

- Jak ty śmiesz - odezwał się - batogami straszyć szlachcica, co nie twój chleb je? Żeś się wzmógł fartuszkowym majątkiem, to myślisz, że tobie wszystko wolno? A przypomnij no sobie, że twój ojciec karbował ci skórę przy swoich organach, kiedy mój był namiestnikiem kawalerii narodowej, gdzie by ciebie i na luzaka nie przyjęto. Otóż, żebym dowiódł, że twoje pogróżki lekce sobie ważę, to lubo kawałka chleba nie mam, zaraz księciu panu podziękuję i ciebie zmuszę, byś mi stanął, jak przystoi temu, co się mieści w stanie rycerskim. A jeźli mi nie staniesz, zaniechawszy ostrzyć zęby na moją sławę, tedy plac ostrzelam, ogłoszę ciebie po całej Litwie za infamisa, i choć piechotą od zaścianka do zaścianka chodząc opowiem szlachcie, że zaufany w pieniądze, coc Pan Bóg dał, lepszego od siebie szlachcica batogami straszysz, chleb mu odebrawszy. A wszyscy pójdą za mną, bo w mojej osobie całą ubogą szlachtę pokrzywdziłeś!

Pan strażnik porwał się i ledwośmy przegrodzili od niego pana Tadeusza. A ten w istocie poszedł do księcia, tam padłszy mu do nóg, opowiedział całą rzecz i podziękował za służbę, tłumacząc się, że dobra sława, która składa całkowitą jego ojcowiznę, nie pozwala mu służyć księciu, pokąd nie odwetuje swojej krzywdy. Nietrudno było panu Scypionowi przekonać księcia, tak ćwiczonego w szlacheckich prawidłach. Książę się rozczulił tym uczciwym sposobem myślenia młodzieńca i na dowód, że jego usługi były mu wdzięczne i pożyteczne, najpiękniejsze świadectwo mu podpisał. Kazał potem odliczyć jemu parę tysięcy jako deservita merces, z zapewnieniem, iż o losie jego matki pamiętać nie przestanie. A choć przyjął na siebie postać, jakby o niczym nie słyszał, jednak panu Michałowi Rejtenowi powiedział:

- Powiedz, panie kochanku, panu Karolowi, że wiem o wszystkim i wolałbym, żeby się przeprosili; wszakże jeżeli wola spotkać się po rycersku, niech i tak będzie. Kto chce, niech wojuje orężem, a Panu Bogu zda liczbę, za jaką wojował sprawę, mnie nic do tego. Ale kto ukrzywdzi Scypiona na sławie, zapomniawszy o jego szlachectwie, ja to za moją własną krzywdę poczytam, bo sam jestem szlachcicem; a kiedy kto się odgraża do nahajów, dufając, że mocny, to i ja niesłaby!

Posławszy potem po księdza Szukiewicza, powiedział mu:

- Waszeć biedy narobił, panie kochanku; starajże się to odrobić!

Perswazja pana Michała Rejtena, a zapewnie i głos sumienia przekonały pana strażnika, iż zaniechał myśleć o pokrzywdzeniu pana Scypiona; ale z niecierpliwością czekał wyzwania, bo czując się być upokorzonym, okropnie się zawziął. Niedługo czekał. Pan Scypion, udawszy się do pana Borejszy, porucznika chorągwi księcia wojewody, który z jego ojcem kilkanaście lat kolegował, kiedy oba byli towarzyszami, objaśnił mu wszystko co do najdrobniejszych szczegółów i uprosił go, aby raczył od niego kulkę zanieść panu strażnikowi. Pan porucznik, nie odmawiając tej posługi synowi kolegi, poszedł w poselstwie do pana Rysia; że zaś miał z nim dawną zażyłość, a do tego był człowiekiem dojrzałym, walecznym i w podobnych wypadkach doświadczonym, nie zaniedbał mu przekładać, iżby najwłaściwiej było, żeby pan Scypion, jako już go raz publicznie przepraszał za psotę, tak znowu swe kroki do pojednania powtórzył, do czego ma nadzieję jego nakłonić, byle ze swojej strony pan strażnik dał słowo, że się da przeprosić i wzajemnie przeprosi za nieprzyzwoite wymówki i pogróżki, uczynione z mocnego uniesienia; a potem żeby się uścisnęli, nie dopuszczając wspólnego a ciężkiego grzechu, by za buty, chociaż atłasowe, krew chrześcijańska i szlachecka przelewać się miała. Ale pan strażnik kulę przyjął, a o niczym więcej mówić sobie nie dał. Gdy układali się o czas, miejsce i sposób pojedynku, nadszedł ksiądz Szukiewicz. Pan strażnik powitał go, lubo z sercem kwaśnym, jednak z powierzchownością dość uprzejmą; ale skoro ten zaczął perswadować, aby niewinnej swawoli, której sam przyznał się być pierwszą pobudką, nie doprowadzał do następstw krwawych, ze zgorszeniem ludzi pobożnych i z obrazą Pana Boga, przerwał mu pan Ryś tymi słowy:

- Roboczy z waszeci człowiek, kiedy co dzień czytając mszę świętą i odmawiając swoje pacierze, a do tego dozie-rając księcia hetmanowicza, aby się dobrze uczył, a nie swawolił i później mogła mieć z niego pociechę Rzeczpospolita, jak ją zawsze miała z jego przodków, jeszcze znajdujesz dość czasu nade mną rozciągnąć nieproszoną opiekę. Chociaż nie czuję się być winnym zdawać przed waszecią liczbę z moich postępków, jedynie przez grzeczność powiem mu, że mam Scypiona za uczciwego chłopca, choćby dlatego, że mnie wyzwał, tak dalece że gdybym miał syna, cieszyłbym się widzieć go we wszystkim do niego podobnym. Bo co prawda, to prawda. Tym samym, że mu staję, widać, że go szacuję; ale żebym się oczyścił od pojedynku przeprosinami, tego się nie doczeka. Co się powiedziało, czy .to było dobrze, czy źle, to do mnie należy; a jako od urodzenia nigdy z bojaźni nie cofnęło się, co się raz wyrzekło, tak też nowego trybu życia nie przyjmę, kiedy wiek nieco czuprynę przyprószył. Zatem, mój miły księże, wracaj do swego brewiarza i nie miej obawy, abym ci przeszkadzał go odmawiać moimi radami.

- Panie strażniku dobrodzieju, wybaczaj, że się do tego nie przyznaję, bym się w cudzą rzecz wtrącał; bo nie tylko powołanie moje do tego mnie zmusza, ale każdy chrześcijanin winien ująć się za zniewagę praw kościelnych i boskich. Dość pierwszy katechizm otworzyć, żeby znaleźć, jak Pan Bóg uważa mężobójców.

- Tylko proszę, mój księże, nie uczyć mnie katechizmu. Z łaski Pana Boga i świętej pamięci ojca mojego umiałem, co potrzeba; a więcej roku przesiedziawszy w nowicjacie, może bym dziś jeszcze kogoś nauczył. Wiem, co kapłanowi, a co człowiekowi rycerskiego stanu przystoi. Bić się na wojnie po żołniersku albo w pojedynku po szlachecku to inna, a zdradą kogo kozikiem zakłuć to znowu inna. Ja dobry katolik, a do tego sodalis, przy łasce Pana Jezusa i Najświętszej Panny, w czym się należy, nie przeskrobię; wiem, że nie Turczyn, nie Żyd, nie pies się pojedynkuje, jeno chrześcijanin i szlachcic. Zresztą nie ja wyzwałem, ale mnie wyzwano; a zatem ruszaj sobie ze swoimi kazaniami do pana Scypiona. Wszak nie ten, co jest pod kondemnatą, z niej kwituje, ale ten, co ją otrzymał. A jeżeli pozwolisz mi się wywzajemnić radą, toć życzę, i jemu daj pokój, bo że książę wojewoda waszeci dobrze płaci, to nie na to, byś nas doglądał.

- Więc pan strażnik klątwę za nic sobie ważysz? Przecież i dzieci wiedzą, że czy kto ofiaruje, czy przyjmuje wyzwanie, ten pod klątwą kościelną.

- To już z nowego bicza trzasnąłeś! Szczęście, żeś nie na półgłówka natrafił. A wiedź o tym, że ja twojej klątwy się nie obawiam; a co się tyczy kościelnej, z łaski Pana Boga nadto się wywiązałem Kościołowi, by miał mnie od siebie odłączać. Bo gdyby waszeć w chleb kościelny opatrzono na tyle tylko, ilem Kościołowi wyświadczył, nie miałbyś już potrzeby bakałarzować. Co się nie mówi, by się chwalić lub jakby się żałowało tego, co się zrobiło - i owszem, da się jeszcze więcej swojego czasu zrobić - ale dlatego, żeby dowieść, że bredzisz. Na sam nowicjat wileński, skąd wychodzili księża trochę większego zdania niż waszecine, sto tysięcy odkazałem i odliczyłem; nie z fartuszkowego majątku, jak śmiał szczekać ten śmierdziuch Scypion, do którego to nic nie należy (dam ja jemu fartuszkowy majątek!), ale z własnej mojej krwawizny. Ojcowie jezuici mnie nie dadzą zginąć dlatego, iż nie wierzę, że Pan Bóg chce, abym się zbłaźnił. O to pokój. A niech ksiądz pan czy pan ksiądz, przyjmując oświadczenie mojej wdzięczności za jego nawiedźmy, raczy także przyjąć moją prośbę, by te nawiedźmy skrócił, bo nie mam czasu dłużej mu służyć.

I tak księdza odprawił z niczym. Pan strażnik nie szukał sekundanta na dworze nieświeskim, bo pomiarkował, że żaden z nas nie był rad pomagać przeciw koledze w istocie pokrzywdzonemu, za którym jak wiedziano, książę nasz pan się oświadczył. Wezwał więc pana Moniuszkę, majora w pułku wielkiej buławy litewskiej , godnego i zasłużonego męża. Ten z panem Borejszą umówił plac i warunki pojedynku, który się odbył nazajutrz na obszernym błoniu między Klockiem a Dunajczycami.

Wielu z nas udało się na to widowisko, ponieważ pan Tadeusz nas wszystkich zaprosił, byśmy byli świadkami, jak nasz niegdyś kolega umie swojej krzywdy dochodzić, mimo siebie puszczając, iż sprawa była z takim, co miał i lwie serce, i lwią siłę. Wedle umowy mieli walczyć konno, każdy z jednym pistoletem w ręku i z szablą na temblaku. Gdyby ogniste bronie obudwóm spudłowały, szabla miała ostatecznie rzecz rozwiązać. Jak się zjechano, broń ponabijano a zapaśnicy siedli na koń, jeszcze po raz ostatni usiłowano ich pojednać. Ale gdy oba oświadczyli, że przyjechali na plac bitwy, a nie na plac mowy, sekundanci rozstawili ich o pięćdziesiąt kroków. Pan Moniuszko, przeżegnawszy się, powiedział te słowa:

- Protestuję się przed Bogiem i przed wami, bracią szlachtą, że nie z powodu jakiej niechęci przeciw panu Scypionowi, ale dlatego pomagam tu W. strażnikowi Rysiowi, iż on, będąc wyzwanym, a nie wyzywającym, żądał po mnie tej rycerskiej posługi, której jako szlachcic i żołnierz przyjacielowi odmówić nie mogłem; a do ostatniego momentu miałem nadzieję strony do zgody nakłonić, jako biorę was wszystkich za świadków, iżem ku temu żadnej usilności nie zaniedbał. Gdy przeto przychodzi do bitwy, do której końca asystować winienem, proszę was o przyczynę do Pana Boga, aby nie obciążał sumienia mojego tą krwią, co się dziś przeleje.

A pan Borejsza, także przeżegnawszy się, do nas tak przemówił:

- Lubo jestem obrońcą strony wyzywającej, protestuję się przed Bogiem i wami, bracią szlachtą, że jeżeli wpływam do tego pojedynku, to nie przez brak miłości bliźniego, ale owszem, żeby dopomóc synowi nieboszczyka mego kolegi, który został skrzywdzony. A że mimo przekonanie o słuszności jego sprawy nie wprzód dopuściłem pojedynku, aż wyczerpawszy wszelkie godziwe środki do pojednania stron, zatem upraszam was wszystkich tu przytomnych, abyście za mną złożyli świadectwo na ostatnim sądzie, teraz zaś westchnęli przynajmniej do Pana Boga, iżby mi mojego uczestnictwa za ciężki grzech nie poczytał.

Potem za danym znakiem oba zapaśnicy, przeżegnawszy się, czwałem na siebie natarli. Bitwa i przez jedno Zdrowaś Maria nie trwała. Bo gdy bezskutecznie dawszy ognia z pistoletów, do pałasza się porwali, pan strażnik został zadraśnięty po ramieniu jakby piórkiem, ale jak palnął szablą na odlew po ręku pana Tadeusza, ręka mu z pałaszem padła na ziemię - i on sam w kilka chwil, omdlały z bólu, powalił się z konia. My wszyscy pobiegliśmy mu na ratunek z lekarzem, którego mieliśmy z Kiecka na każdy wypadek. Ledwośmy go ocucili, że trochę przytomności odzyskał, i zawieźliśmy go do Kiecka z obandażowaną raną, by tam ulokować u lekarza, który się podjął już nie rękę mu wrócić, bo ta aż w dzień ostatecznego sądu wrócona mu będzie, ale choć przy takim ciężkim kalectwie życie mu zachować.

Ile dotąd gorszył nas pan strażnik swoją zaciętością, tyle nas zbudował potem czułym sercem. Jeszcze na placu załamywał sobie ręce z żalu, a ukląkłszy przed biednym Tadeuszem, z oczami zalanymi łzami, błagał go, by mu odpuścił swoje nieszczęście. Później osiadł w Klecku u lekarza i póki trwała niemoc pana Scypiona, o krok go nie odstąpił, wszelkie posługi mu czyniąc, jakby jaki pachołek. Gdy nareszcie do zdrowia przyszedł (jeżeli zdrowiem godzi się nazywać kalectwo, które ubogiemu szlachcicowi wszelki sposób do życia odejmuje), zabrał go z sobą na wieś do swojej córki, tam go z nią zapoznał i po kilku tygodniach powiedział mu jednego razu:

- Słuchaj, panie Tadeuszu! Ja ci rękę odciąłem, a Bóg świadek, że moimi obiema chciałbym ci tę jedną wynadgrodzić, bo krzywda twoja cięży na mnie jak kamień młyński. Ale przyjm w restytucji rękę mojej córki i zostań moim synem. Byłem ubogi jak ty, kiedy jej matkę wziąłem, a przecie daj jej Boże być z tobą dłużej, ale nie więcej szczęśliwą, tylko, ile ona była ze mną.

I nie dawszy mu czasu odpowiedzieć zawołał córkę, oświadczając jej swoją chęć. Panna strażnikówna, że była po chrześcijańsku wychowana, wiedząc, iż głos rodziców jest głosem Bożym i że wielkie błogosławieństwa spadają na dzieci spuszczające się w postanowieniu swoim na ich wolę, odpowiedziała skromnie, że jak dotąd nie sprzeciwiała się rozkazom ojca kochanego, tak nigdy sprzeciwiać się mu nie będzie. Niewiele ją ta uległość kosztowała, bo pan Tadeusz, lubo pozbawiony ręki, i sercem, i głową, i urodą swoją łatwo mógł się podobać. Na tak pochlebne oświadczenie padł on do nóg przyszłemu ojcu i swojej narzeczonej, a kilka niedziel ledwo upłynęło, zostając szczęśliwym małżonkiem cnotliwej i urodziwej panny, został z chudego pachołka spadkobiercą jednego ze znaczniejszych na Litwie majątków.

Huczne były zaślubiny, które książę wojewoda zaszczycił przytomnością swoją ledwo nie z całym Nieświeżem. Pan strażnik dzieciom odkażał wielką część swoich dóbr i lat kilka patrzał na ich powodzenie. A gdy przyszła na niego kolej wszystkim ludziom przeznaczona, uległ temu prawu ogólnemu z przytomnością i zaufaniem w miłosierdzie Boże, bo do wieczności i długo, i dobrze się gotował; po jego śmierci reszta dostatków spadła na zięcia i córkę. Jednak za życia jeszcze swego miał pociechę widzieć sypiące się zaszczyty na pana Tadeusza Scypiona, bo kiedy mu dawał ostatnie błogosławieństwo, zostawiał go już starostą sądowym lidzkim i kawalerem Orderu Świętego Stanisława.


PAMIĄTKI SOPLICY