Co też to się dzieje na świecie! Prawdziwie już i cierpliwości nie staje - patrzeć na czyny a słyszeć gadania ludzkie. Takie zapomnienie o Bogu, taka obojętność dla Jego praw! Jakby Jego nauka była tylko dowcipnym wymysłem, bynajmniej nie obowiązującym. Oj, rozumni ludzie, rozumni ludzie! Ciężko przed Panem Bogiem odpowiecie, że tak świetne dary, coście z Jego łaski otrzymali, naprzeciw Niemu obracacie i że gorszycie tylu półgłówków, co bałamucąc się waszym rozumkowaniem, najczęściej z obawy, by za głupców nie uchodzić, wolą potakiwać waszej nieroztropności niż się trzymać tego, co ich wiara nauczyła i co ludzie istotnie wielcy i rozumni miłowali, że wszystko zań gotowi byli poświęcać. Tac to szaleńców, co by istności Bogu zaprzeczali, niewiele; ale mnóstwo takich, a szczególnie między niby mędrcami, co lubo dowodzą Jego bytu, tak Mu działalność i potęgę okrajają, że na jedno wychodzi, jakby mówili, że Jego nie ma.
Wedle ich, cuda są urojenia ciemnoty. Bóg porządku przez siebie ustanowionego nie odmieni; módl się sto razy na dzień, czego swoim rozumem i pracą nie zrobisz, tego nie wymodlisz. Święci to byli poczciwi mężowie, stosowali się do ducha czasu, do ówczesnych wyobrażeń; ludzie im coś nadzwyczajnego przyznawali, ale ich postępki rozsądnego badania nie wytrzymają. Obrządki, sakramenta są to mądre i zbawienne ustawy dla gminu, których człowiek światły powinien szanować i nic więcej! Tak plotą o rządach Boga, jakby przy Nim była Rada Nieustająca, w której oni zasiadają, a ja, człowiek poczciwy, mam już tyle się dać owładać, abym odstąpił od tego, co tyle wieków, tyle podań, tyle mądrych a cudownych mężów, tyle cnót nadzwyczajnych, tyle na koniec niewinnej krwi utwierdziło? O, to bym zasłużył, aby mnie do bonifratrów zaparto!
To, bywało, kiedy pan August Siedlnicki, wojewodzie podlaski, co był wiernym ojczyźnie obywatelem, a naszym kolegą, ale któremu podróże po zagranicznych krajach ocmuciły były rozum, że bez potrzeby wszystko nim świdrzył i wszystko po swojemu chciał tłomaczyć - to my nieraz uszy sobie zatykamy, tak nam dokuczy, a czasem i oberwie za to. Za takowe gadania raz ofuknął go porządnie JW. Krasiński, marszałek generalny konfederacji:
- A co to waćpan za prorok - prawi - abyś nowej wiary nauczał? My się naszej trzymamy i za nią się bijem, a jeśli waćpan jej nierad, to wracaj sobie do Poniatowskiego; tam znajdziesz dość farmazonów i przekrztów, co ci potakiwać będą.
A i ów pan Siedlnicki, że te swoje niedorzeczy plótł więcej, aby tym za rozumnego uchodził, niż z przekonania gruntownego, o tym się przeświadczyłem. On to zaczepiał księdza Marka, który go, bywało, z wielką cierpliwością zbija, ale na koniec i cierpliwości mu nie stanie, zawsze jedno i jedno odpierać - ile że w każdej rzeczy świadomemu trudna sprawa wdać się w certamen [spór] z takim, co coś nachwytawszy, nic nie zgłębił. Razu jednego wyzwał go był wedle swego zwyczaju na dysputę i dowodził mu po swojemu, że tylko w Boga wierzyć trzeba, a więcej w nic. Ksiądz Marek z początku tłomaczył mu wszystko, jak potrzeba, ale widząc, że tamten się upiera, raptem go zapytał:
- A dawno waćpan się spowiadał?
Coś mu na to odpowiedział ni siak, ni tak, a ksiądz Marek:
- Jutro rano przyjdziesz do kościoła, ja waćpana wyspowiadam, a teraz idź do siebie i gotuj się na jutro; to lepiej niż fatałaszkami trąbić w uszy tym, co te rzeczy lepiej od waćpana rozumieją.
Zmieszał się wojewodzie; my byli ciekawi, co z tego będzie, i rano poszliśmy do kościoła, i zastaliśmy go klęczącym przy konfesjonale i spowiadającego się księdzu Markowi. Nie rozpierał się z nim, ale bił się w piersi. A jaki z niego się zdawał bezbożnik! Ale jak mawiał ksiądz Marek: czy to wszystkiemu wierzyć, co człowiek o sobie mówi? Dobrze, że trafił na boskiego męża, co go zwrócił na właściwą drogę, ale czy jest roztropnie na tak wielkie narażać się niebezpieczeństwo, jedynie dla dogodzenia swojemu wielomówstwu, aby żartować około swojego zbawienia? Co do mnie, gdyby nie tyle innych, nierównie gruntowniejszych jeszcze pobudek, samo obcowanie z księdzem Markiem i patrzanie własnymi oczyma na to, co on robił, już byłoby mnie przekonało, że są ludzie, którym Bóg użycza władzę nadzwyczajną, i cuda robią. A to, co pisać będę, wiadome było wszystkim w czasie konfederacji barskiej i dziś jeszcze wielu takich, co to słyszeli od ojców swoich, naocznych tego świadków. Już w tym był cudownym mężem, że najdumniejszych magnatów, jak i najburzliwszych szlachciców w tej konfederacji tak był radom swoim zhołdował, taką ufność w nich dla siebie zyskał, że chyba tam, gdzie nie był, jedność się przerywała; a co dziwniejsze, że w stateczności i wytrwałości wszystkich zachowywał, bynajmniej płonnych nie robiąc im nadziei. Owszem, nieraz sam słyszałem, jak on powtarzał, że Pan Bóg nie da nam szczęścia, że wielkie klęski spadną na ojczyznę, ale że trzeba swoją powinność robić: "Niewielka to rzecz iść za sprawą pomyślną, co z wiatrem nie popłynie. Ale kto się poświęca za sprawę świętą, choć nieszczęśliwą, tego Pan Bóg lubi i te usiłowania nie przepadną, bo on je pobłogosławił."
- Człowiecze, Pan Bóg bez ciebie ciebie stworzył, a bez ciebie ciebie nie zbawi - mówił on w jednym swoim kazaniu po odebraniu wiadomości o klęsce stołowickiej, którą już wielu ostygać zaczynali. - Toż samo z ojczyzną. A wiele to świętych, co żywot swój na pokucie trawili i oprócz Boga o niczym nie myślili, a spokoju znaleźć nie mogli? owszem, niczym Bóg oschłości wewnętrznej nie raczył odwilżać. A czyż oni wtedy mówili: "Nie ma ratunku, wszelka nasza praca daremna; wolimy się z czartem pogodzić." Nie, nie, bracia moi! Jeszcze więcej podejmowali tych na pozór bezowocnych trudów i Pan Bóg w porze przez siebie postanowionej sowicie za wszystko nadgrodził. Toż z ojczyzną, co z jednym człowiekiem. Niech jej syny dla niej znoszą przeciwności, niech pracują a pracują nie zrażając się, że pociechy Bóg nie daje, aby się z czartem nie godzili! Pan Bóg znajdzie czas na wszystko. A powiedzieć, że On zapomni o ofierze czystej dla ojczyzny zrobionej jest to bluźnierstwo ledwo nie takie, jakby mówić, że Jego nie ma.
I takimi słowy rozżarzył już gasnący związek.
- Ojcowie - kazał, już nie pamiętam, w jakiej okoliczności - ledwo kęsa jadła sobie nie żałujecie, aby wnuków dostatki rozszerzyć; ani tego śmiem wam naganić, bo i bogactwo jest darem Bożym; byle uczciwie, zbierajcie je dla potomków, a godziwe w tym celu wasze ofiary Bóg pobłogosławi. Miejcież równą cierpliwość i w ważniejszych rzeczach. Cieszycie się nadzieją, że dzieci i wnuki używać będą przyjemności, z których siebie dla nich pozbawiacie; cieszcie się więc, że choć trudy i klęski znosicie, dzieci i wnuki będą wolnymi; bo bez ojczyzny, bez wolności na co się im zdadzą dostatki? Nie jest bogatym, kto posiada to, co może mu być co chwila przemocą wydartym.
Razu jednego staliśmy obozem pod Jędrychowem, gdzie mieszkał JW. Ankwicz, kasztelan sandecki, pan godny i nam sprzyjający. Pan Bóg jego w synie nie pobłogosławił:
on w ślady ojca nie wstępował; ale pokój umarłym. Otóż ten zasłużony senator starszyznę naszą zaprosił na wielki obiad, a dla nas, niższych, na dziedzińcu były zastawione jadła. Cieszyliśmy się wszyscy w Bogu; a na pokojach za stołem z panami siedział ksiądz Marek, o którym wiedział JW. kasztelan, co to był za człowiek. Spełniano tam rozmaite zdrowia wodzów dobrej sprawy; za każdym zdrowiem wiwatówki się odzywały, aż ksiądz Marek, powstawszy a nalawszy kielich wina:
- JJWW. panowie, pozwólcie mnie jedne wnieść zdrowie, po którym spodziewam się, że nie mniej huczne dadzą się słyszeć wiwaty. Proszę panów za sobą na ganek.
Z całym zgromadzeniem wyszedłszy na dziedziniec, na cośmy wszyscy patrzeli, podniósł oczy do góry i chwil kilka był jakby w jakim zachwyceniu, a potem odezwał się:
- Zdrowie Przenajświętszej Trójcy - i spełniwszy kielich, nim przeżegnał małą chmurkę, nad nami wiszącą.
W tym momencie jak zaczęło błyskać a grzmieć, raz po raz siedm razy piorun uderzył, że wszyscy tulić się zaczęli do księdza, prosząc, by dał pokój, a wyznając, iż są bardzo przelękli. Ksiądz Marek powiedział:
- Nie bójcie się, dzieci! Pan Bóg błogosławi zabawom waszym. - A krzyżem drewnianym, co go nosił z paciorkami u boku wedle obyczaju karmelitańskiego, przeżegnawszy chmurę, ona się natychmiast rozeszła i najpiękniejsza wróciła pogoda.
A jeszcze lepiej mu się udało pod Rzeszowem. Nasz obóz przytykał Rozwadowa, a Moskwa pokusiła się stamtąd nas wykurzyć i była o to perepałka, ale my ją wytłukli, że ze wstydem musiała się cofnąć do swoich szańców pod Przeworskiem; my tedy więcej stu ludzi zabrali w niewolą, nie licząc, cośmy nabili. Ksiądz Marek na koniu, z krzyżem w ręku, wszędzie się znajdywał, pokąd potyczka trwała. i kilka razy był obskoczony Dońcami. On był dla nich łapczywą zdobyczą, bo wiedzieli o nim, co to był za człowiek i jak on dla nas był lepszy niż sto armat. Tak na niego ostrzyli zęby, że gdyby on i jakikolwiek z naszych wodzów, ledwo nie sam pan Kaźmierz Puławski, uciekali przed nimi, a każdy inną drogą, nie wiem, za którym by z nich prędzej Dony poszli w pogoń; jeno że jako lud niewierny, nie znali się na jego świętobliwości, ale myślili, że on sobie czarta zhołdował, który za jego rozkazem czynił te wielkie dziwy, co im były wiadomymi. Obskaczali go, my też dzielnie jego bronili, a on nam: "Nie uważajcie na mnie, a swoje róbcie; oni dziś mnie rady nie dadzą." My go usłuchali: a jak takiego nie słuchać? I to nam posłużyło, bo wielu się za nim cietrzewiło, a my innych dusili. Otóż co zaczną nacierać na księdza, by go na spisy uchwycić, a on ich przeżegna drewnianym krzyżem, to spisy powietrze kolą, mimo habitu idąc, a ksiądz się tylko uśmiecha, że Dońce ze złości aż z rozumu odchodzą; a na koniec kilku z nich, widząc, że lubo bezbronny, ani żelazo, ani ołów jego nie chwyta, próbowali rękoma go porwać i z sobą zataskać, ile że koń księdza Marka nie był zwinnym, a on sam, jako mnich, po łacinie siedział i zresztą nie uciekał. Ale co który przybliży się do niego, to jak go przeżegna, Kozak na ziemię bęc jak długi, a koń jego w czwał nie nazad, ale do naszych - i tak kilku położył, że każdy, lubo bez szwanku wstał, ale już utraciwszy konia swojego. Jak to zobaczyli Kozacy, dopiero sami zaczęli się żegnać, uciekając do swoich i krzycząc, że czort Lachów broni; a my za nimi, że gdyby nie ich armaty, bylibyśmy cały ich obóz zdobyli.
Ale nie na tym koniec. My ze sławą i ze zdobyczą wrócili do swego obozu, a pan Kaźmierz Puławski wydał wedle zwyczaju rozkaz, aby nikt po capstrzyku nie śmiał z niego wychodzić, i natychmiast kazał go otrąbić. My więc do spoczynku, a ksiądz Marek do brewiarza.
A kiedy już dobrze ciemno się zrobiło, poszedł do namiotu pana Puławskiego i mówi mu:
- Bóg z tobą, panie starosto dobrodzieju; śmiem pana prosić o wielką łaskę.
- Rozkaż, księże. Co możem i co mamy, na twoje zawołanie.
- Oto proszę mnie pozwolić wyjść z obozu.
- A dokąd?
- Muszę być koniecznie tej nocy w obozie moskiewskim.
- W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, czy żartujesz, księże? A jakiż tam mieć możesz interes?
- I wielki interes, bo Pan Bóg mnie tam woła, ale z klasztoru bez wiedzy przeora ani z obozu bez wiedzy naczelnika nie pozwala wychodzić. Pan Bóg mnie objawił, że we wczorajszej potyczce jeden ich pułkownik śmiertelnie rannym został i przede dniem skona. On z naszej wiary, choć między nimi się rozpaskudził, a Bóg łaskaw mu pozwolił pragnąć księdza. Trzeba mnie go na śmierć dysponować.
- Mój księże, ty lepiej znasz swoją rzecz ode mnie, ale pozwól sobie powiedzieć, że więcej dwóch mil do ich obozu a jeśli przede dniem skona, jemu nie pomożesz, a wpadniesz w ręce, co cię zamęczą. Patrz, która godzina; żebyś i w cwał leciał, to już jego żywym nie zastaniesz. Jak ciebie Moskwa uchwyci, zaraz na nasz obóz pójdzie, a jak moi spostrzegą, że ciebie nie ma, to ja rady nie dam. Czart zjedz Moskala, a idź spać.
- A nie godzi się tak mówić, panie starosto. Pan Jezus się dał umęczyć za tych łotrów jak i za nas. A że czasu mało, o to pokój. Kiedy Bóg każe mnie z sobą tam iść, poradzi On, abym w porę trafił; a ja dlatego jutro będę mówił mszą świętą w naszym obozie.
- Ale czy tylko wrócisz?
- Na którą godzinę pan starosta każesz wrócić - wrócę. Nieposłuszeństwa nigdy przykładu nie dałem, ale trzeba, żebyś mnie pan rozkazał.
- Kiedy tak, to każę ci, księże, przed ósmą z rana zameldować mi twój powrót. Ruszaj więc z Bogiem, gdzie On tobie każe, ale pamiętaj, że mnie w największej niespokojności zostawujesz. Weźże przynajmniej jakiego mego konia, bo daleko nie zajedziesz z swoim.
- Ja piechotą trafię, byle mię tylko odprawiono za forpoczt.
Pan Puławski kazał panu Januszowi Góreckiemu, komendantowi obozowemu, który zawsze stał w jego namiocie, jako rada naczelnego wodza, zatem był przy całej tej rozmowie, aby go kazał za obóz wyprowadzić. Ale pan Janusz, co nic na nikogo nie zdawał, sam go przeprowadził, aby przy tym opatrzyć, czy straż swoje powinność robi. A ksiądz Marek, ostatniego szyldwacha ominąwszy, pożegnał godnego przewodnika, a że było ciemno jak w worku, wkrótce zniknął przed jego oczyma.
Jak on tę drogę przebył, to tylko Panu Bogu i jemu było wiadome, dość że chociaż w obozie nieprzyjacielskim były straże, z wielkim podziwieniem przychodzący nawiedzać pułkownika widzieli go przy chorym, który go słuchał z wielką pobożnością i wiarą, i przez pomimowolne uszanowanie stali przy wnijściu do namiotu i żaden z nich nie śmiał przeszkadzać. Tak ksiądz Marek, wedle woli Pana Boga, którego z sobą przywiózł, a którego chory pożył, ocalił mu duszę i nie opuścił go, aż po rozłączeniu się ducha z ciałem, co rychło nastąpiło po przyjęciu najświętszej tajemnicy. Dopiero starszyzna moskiewska, która z podwładnymi otaczała namiot, do niego, bo go poznano, gdyż byli tam tacy, co dnia wczorajszego widzieli go na koniu, i tacy, których przeżegnaniem pozrzucał z koni, a pomimo tego głośny był między Moskalami:
- A to ty, co czarami czartów na nas zwabiasz? -i zbliżali się do niego, by go porwać, z wielką jednak obawą; ale że nie znikał im z oczu, a żadnemu nic złego się nie stawało, ośmielili się więc i wzięli go w swoje ręce. Oto była pociecha, że się im udało!
- Przecie - mówili - nie zawsze czort na twoje zawołanie. Wielki Bóg ruski starszy czynem. W Sybirze dowiesz się, jak płacą tym, co kule i spisy carowej zamawiają.
A radość była w całym obozie, że dostali takiego brańca. Wyprawiono go natychmiast do Lwowa, gdzie był książę Repnin, związawszy mu ręce i nogi, posadzili go na wozie z dwoma setnikami dońskimi najdoświadczeńszymi, a dwadzieścia koni całą drogę otaczało wóz, by go nikt nie widział i żeby nikt go nie odbił, chociaż między Przeworskiem a Lwowem żadnego z naszych nie było - ale strach ma wielkie oczy. Jadą więc. Ksiądz Marek nierad był rozmawiać z towarzyszami podróży, ale oni ciągle go gabali; a że była między Moskalami wieść, że jak się zamyśli, z czartem rozmawia i że w ptaszka się przerzuci, ile razy się zamyślał, szamotali go setnicy, aby im nie uleciał, i oba go rękami ściskali ciągle, że aż sińców podostawał.
Jadą, jadą ku Lwowu, aż ledwo siódma wybiła, i komenda, i wóz wjeżdżają prosto do naszego obozu, gdzie tego dnia straż trzymali ludzie pana Franciszka Dzierżanowskiego. Dopiero się Kozacy opamiętali, kiedy sam pułkownik przybliżył się witać księdza i piorunującym głosem krzyknął pokazując na setników:
- A ściągnąć mi zaraz tych łotrów z woza! Kozacy konni nazad w cwał. Pułkownik, co nigdy z swoim sztućcem się nie rozstawał, dał ognia, ale spudłował; kazał iść za nimi w pogoń, ale nim się zebrali nasi, Dońce sprzed oczu zniknęli: chyba wiatr ich by dopędził; ale setników kazał zaprowadzić do pana Kaźmierza Puławskiego, który sam wkrótce przybiegł z sztabem swoim na hałas strzału, by się przekonać, co to jest - i my wszyscy za nim. Tam o wszystkim my się dowiedzieli i obaczyli setników kozackich powiązanych i ponuro milczących; tylko w prawo i lewo spoglądali oczyma obłąkanymi, że do zwierząt byli podobniejszymi niż do ludzi. Ksiądz Marek powiedział naczelnemu wodzu:
- Proszę pana starosty kazać odwiązać moich przewodników i swobodnie ich puścić: oni mnie tu zawieźli; na moją wdzięczność zasługują.
A że nikt się księdzu Marku u nas nie opierał, pan starosta kazał ich puścić, z wielkim żalem pułkownika Dzierżanowskiego, który był rad popastwić się nad nimi i przekładał, że to były jego brance. Ale z panem starostą krótka była sprawa; puszczono ich na wolność wedle żądania księdza Marka, a oni wszystkim do nóg, a najwięcej jemu, przepraszając, iż ważyli się gnębić cudotwórcy. A potem ze łzami zaczęli go błagać, by im swój mucet podarował, że oni ją między sobą podzielą, a tym zasłonią się od kary, która na nich czeka w ich obozie, że rozkazu nie dopełnili. Nie mógł się im oprzeć ksiądz Marek i oddał im, co żądali; ale ledwo odszedł, by się do mszy gotować, pan Dzierżanowski kazał im muckę odebrać i przy sobie zatrzymał: "A co to - mówił - mamy na siebie broń im dawać?" Odebrał on im także raport do księcia Repnina, przy nich będący, a ich samych puścił, zadość czyniąc woli naczelnika. Jakeśmy potem się dowiedzieli, i ich, i całą eskortę kauczukami cały dzień bito i na tym się skończyło. A jakie dziwolągi były w raporcie, co go nam przełożył jeden bazy lian, będący z nami! Nikt by temu nie uwierzył, z jaką to ciemnotą i barbarzyństwem mieli i do czynienia.
Taki to był cudowny człowiek ksiądz Marek, którego proroctwa dotąd po ludziach krążą, a którego imię już z dziejami ówczesnymi tak związane, że sumienny dziejopis opuścić go nie może. Znajdą się tacy, co to czytając, ramionami ruszą i ubolewać będą nad ciemnotą naszą, że śmiemy takowe nadprzyrodzone rzeczy powtarzać. Czegóż ludzie nie zaprzeczą? Trudno jednak nie wierzyć temu, na co się patrzało, nie samopas, nie w gorączce, ale jawnie, przy tylu świadkach, przy umyśle i ciele zdrowym. Mniejszać mnie o zdanie niedowiarków, nad których nędznym rozumem szczerze się lituję - a niech będzie błogosławiony Pan nad pany, co przez swojego sługi Marka tak wielkie sprawił rzeczy.