Chociażbym miał za zrzędę i dziwaka uchodzić, wszelako wyspowiadam myśl moją, że już dziś nigdzie nie ma praw między ludźmi. Są rozkazy, rozporządzenia, ustawy, mądre i zbawienne, ale nie prawa. Bo żeby prawo było prawem, trzeba mu czegoś więcej przyznać, jak że jest mądre i zbawienne: trzeba mieć wiarę w nie i miłość i żeby do wykonania onego, kiedy niesmaczne, nie kruki ani inna cudza siła, ale przekonanie wewnętrzne i sumienie ciągnęło. I dlatego prawodawca nie tyle mądrym, ile świętobliwym być powinien, bo prawdziwe prawo nie jest rzeczą jedynie ludzką, ale boską, i bez jakiegoś boskiego natchnienia obejść się nie może. Stąd władza prawodawcza nie była, jak dziś, rzemiosłem, ale powołaniem, jakby życie zakonne, a prawnictwo nie było nauką, ale jakimś obyczajem. I my nie znali, jakich teraz widzim w Wilnie profesorów prawa, co za roczne postanowienie pieniężne, opał i kwaterę, uczą prawa krajowego od deszczki do deszczki i tłomaczą go. Nasi profesorowie byli: doświadczenie, obcowanie z ludźmi, przypatrywanie się sądom, chodzenie koło spraw, historia naszych familiów, a na koniec gospodarstwo. A bez tego wszystkiego niech i dziesięć lat siedzi w Wilnie pod profesorem, niech wszystkie , prawa na pamięć ponaucza się, dlatego prawnikiem nie będzie. Bo żeby być prawnikiem, trzeba być obywatelem. Jakoż u nas każdy obywatel prawie był prawnikiem i kiedy na kompromis zapiszą się, bywało, na jakiego pana, chociaż on nigdy w palestrze nie był, nikogo nie prosił, by mu dekret napisał. A kto był prawdziwym obywatelem, to nie na tym się kończyło, że miał dobra, ale miał wiarę, nałogi, myśli obywatelskie, dlatego był prawnikiem, a czasem prawodawcą, bo takiemu Pan Bóg instynktu nie odmawiał. Stąd to, kiedy czytamy statut albo dawne konstytucje, to człowiek tego jakby jaką modlitwę czyta: taką upatruje pobożność i duch Boży. I tu sprawdza się obietnica naszego Zbawiciela: "Gdzie kilku was zbierze się w moim imieniu, będę z wami." A nasi prawodawcy, że zawsze w imię Zbawiciela się zbierali, dlatego też ich prawa były częścią religii naszej, bo i one od Boga pochodziły. Czytałem ja, i z uwagą, Kodeks Napoleona. Jest to rzecz bardzo mądra; wszystko objęte, wszystko przewidziane; ale ci, co to pisali, w imię mądrości, w imię konieczności, ale nie w imię Boga się zbierali. I dlatego do wykonania onego trzeba naglić mnóstwem urzędników a siepaczów, a wart, a więzień, a kosztu, że za niego drugie tyle wojska mogliby utrzymać. Bo każdy wie, że to wszystko jest rzecz ludzka, a każdy sobie samemu przynajmniej tyle rozumu i światła przyznaje, co innym ludziom; dlatego siły potrzeba. Więc już nie prawo, ale siła rządzi, i tak wszędzie. A u nas nie tak było.
W Nowogródku w grodzie było dwóch pachołków do zamiatania izby sądowej - to cała siła, a przecie ludzie bardzo możni z rozkazu grodu wieże odsiadywali; bo jak ksiądz, kiedy u spowiedzi pokutę naznaczy, warty grzesznikowi nie dodaje, tak i gród dekret tylko ogłaszał, a sama strona go spełniała. Przyjeżdżał do grodu osądzony, przed nim oświadczał swoje gotowość, sam szedł na wieżę, a termin odbywszy, przed tymże grodem manifestował się, iż wysiedział wieżę, i powracał do domu z sumieniem czystym; bo kto karę odbył, już nie miał sobie nic do wyrzucenia względem ojczyzny, szacunek publiczny mu się wracał i mógł spać spokojnie. Wielkie było zamiłowanie dla naszych praw, a nie słuchać prawa była to u nas hańba, że bywało, na kim publikata albo dekret nakazujący wieżę, a on się ociąga, to oczu nie śmie podnieść między ludźmi. Dlatego, kiedy szlachcic został skrzywdzony, obity na przykład, większy to jemu zaszczyt przynosiło, skoro za to do prawa się udawał, niż kiedy szukał sprawiedliwości w szabli, jakby gardząc prawem pospolitym i jakby u nas zwierzchności nie było; a grzywny, co je skrzywdzony za dekretem pobierał, jego nie hańbiły: dopełnienie woli prawa nie hańbę, ale sławę przynosi. I kiedy JW. Kalinowski, starosta grodowy winnicki, skrzywdzony został na publicznym gościńcu przez pana Potockiego, starostę kaniowskiego, który go wyciągnąć kazał z pojazdu i obatożyć, pan Kalinowski, chociaż był możny i do korda tęgi, nie wyzwał na rękę pana kaniowskiego, ale szukał sprawiedliwości u prawa i znalazł ją, bo go osadził przez dwanaście niedziel na wieży, a tak wielkie basarunki na nim zyskał, że nie potrzebując z nich się bogacić, obrócił je na chwałę Pana Boga i za nie wymurował kościół i klasztor obszerny i piękny, gdzie ojców kapucynów wprowadził, a ci i dotąd w nim siedzą. Jak kiedy człowiek - że nie jest aniołem -przeciw Panu Bogu zgrzeszy, spowiada się, pokutę odbędzie i tym powstaje, tak kiedy obywatel przeciw prawu wykroczył, w tymże samym prawie znachodził środki do powstania, pokutę prawną znosząc. I najwięksi panowie wieżę siedzieli, kiedy który z nich nabroił, chociaż za łeb nikt go [nie] ciągnął. I nie tylko wieżę siedział, ale i gorsze rzeczy: bo kiedy kto był osądzony prawnie na gardło, to familia wskazanego, bywało, sama pomoże, aby dekret się wyegzekwował, bo obywatel ścięty z woli prawa familii swojej nie kaził. I kiedy panu Samuelowi Zborowskiemu głowę ucięto w Krakowie, panowie Zborowscy najpierwsze urzęda piastowali i z tego powodu żaden z nich na sławie nie cierpiał. Byli, prawda, niektórzy bracia pana Samuela skazani później na banicją, ale bo sami niemało złego nabroili powstając na zwierzchność, ale pan Jan Zborowski, kasztelan gnieźnieński, brat rodzony pana Samuela, że był stateczny obywatel i wielki senator, umarł w starości pełen sławy i szacunku publicznego - i nikt jemu nie wymówił, że miał braci łotrów.
A bywały przykłady, że bez pomocy nawet familijnej sam winowajca podawał dobrowolnie głowę pod miecz woląc umrzeć obywatelem niż ochraniając nędznego żywota, który i tak wiecznie trwać nie będzie - żyć w niesławie. W czasie konfederacji barskiej pan Baworowski, podstarosta trembowelski, jeden z konsyliarzy tej konfe-deracji, mąż ojczyźnie zasłużony i który z nami Częstochowy bronił, gdzie z bliska miałem zaszczyt go poznać, razu jednego na obiedzie u pana Puławskiego, starosty wareckiego, na którym i ja na szarym końcu siedziałem (gdzieś-my pieczeń z konia zajadali, bo nie była pora wymyślać), opowiadał, że jego ojciec był także podstarosta trembowelskim do śmierci i że w czasie jego urzędowania musiał ferować dekret śmierci na obywatela majętnego, jakiegoś pana Leszczy ca, z którym był kiedyś w szkołach i długo z nim żył w przyjaźni. Ten pan Leszczyc zakochał się był w rodzonej swojej siostrzenicy i chciał się z nią ożenić; jakoż i ona nie była od tego. Kiedy to jeszcze mało ludzi było na świecie, to bracia rodzone siostry brali i to nie było a grzechem, bo inaczej być nie mogło, ale jak się ludzie rozrodzili i można już było znaleźć żonkę i za domem, braciom nie pozwolono żenić się z siostrami, a prawodawca z ramienia Bożego, Mojżesz, obwarował, aby ludzie i opodal od siebie mieszkający robili między sobą związki, ażeby z tych zalotów braci do sióstr nie wynikały paskudztwa. A potem, jak się ludzie zaczęli garnąć do wiary, którą nam przyniósł nasz boski Zbawiciel, a którą krwią swoją przy okupie naszym zapieczętował, to papieże postanowili, aby do czwartego stopnia pokrewieństwa nie wiązano się małżeństwem, czego dotąd Kościół wschodni przestrzega, ale nie wiem, jak w nim dalej będzie; bo że nie mają papieża, który by w przypadku wielkiej potrzeby im to prawo zwolnił, sami po zwierzęcemu chyba będą się rozgrzeszać ci, którym wypadnie z krewnymi się żenić. U nas przez długi czas monarchowie nawet od krewnych unikać musieli, bo za takie kazirodztwa papieże ich wyklinali, chcąc, aby oni z siebie dawali przykład posłuszeństwa prawu kościelnemu poddanym, a nie gorszyli ich. Ale jak potem wymyślono, słusznie czy niesłusznie, że monarcha nie może mieć żony, tylko córkę innego monarchy - i mniej się gorszono, kiedy który z nich żył z poddanką po bydlęcemu, jak kiedy by ją wziął za żonę, więc wkrótce, że wszystkich monarchów na palcach łatwo policzyć, nie sposób było znaleźć królewiczowi królewnej, co by z nim jakiegoś pokrewieństwa nie miała, zwłaszcza że oprócz nas i Węgrzynów wszędzie nie wybieralni, ale spadkowi królowie panowali. Więc się udawano do papieża, aby temu poradził, bo taki królowi spadkowemu potrzeba żony; a że cuius est condere, eius est tollere, więc papieże na szczególne wypadki dawali dyspensa, a królowie tak się między sobą zaczęli wiązać, że królewska żona nie raz ani dwa, ale kilkadziesiąt razy jest krewną mężowską, aż na koniec zwiodły się rody królewskie. Zamiast tych rosłych, pięknych i walecznych monarchów, co to ich posągi widujem, a o których tyle wielkich rzeczy czytamy, jakieś nikłe, chorowite, bojaźliwe, do szewców podobniejsze niż do królów, że już ludy zaczynają wstydzić się swojego posłuszeństwa i jeden naród po drugim pozbywają się naprzykrzonych a paskudnych rodów. A na czym to wszystko się skończy, tego nie wiemy; jeno co nam do tego: niech każdy o sobie myśli. Dość że po świecie i magnaci zaczęli iść za przykładem królów i między sobą się wiązać, i papieżom naprzykrzać się o dyspensa, dlatego i oni ród swój zwiedli, choć nie tyle.
Jeżeli się oni na ciele jeszcze cokolwiek utrzymują, może dlatego, że ich matkom łatwiej było na to poradzić niż królewskim żonom; na umyśle zupełnie upadli. Już za granicą tylko mieszczuki książki piszą i uczą rozumu narodu. Oni po jurysdykcjach mecenasują, ba, nawet prawa piszą i naród im wierzy, a szlachta poszła tam w poniewierkę, bo ledwo czytać umie. To kiedy napłynęło szlachty francuskiej do nas, co tu umknęli w czasie koliszczyzny francuskiej, że cudze zawsze się podoba, znaleźli oni wstęp do panów i pań naszych - i bardzo ich z wielkiego rozumu chwalono. Wielu z nich widziałem, a żadnegom nie znalazł, co by umiał po łacinie. Z przeproszeniem panów naszych, poznałem, że to byli głupce, i nie dziwiłem się, że ich przepędzono; bo rządzący powinien mieć więcej światła niż rządzony, a kiedy go ma mniej, to musi ustąpić, a jeśli się upiera, to gorszego się doczeka. U nas magnaci nie składali stanu oddzielnego; byli szlachtą, byli narodem, na przestronnym polu dobierali żon dla synów; dlatego też wysoki rozum ich się trzymał. A który magnat czy francuski, czy niemiecki prawo napisał lub wreszcie książkę porządną ułożył? Niech go pokażą! Z korzennych i z bławatnych sklepów wychodzą tam prawodawce, statyści, rymotwórcy, dziejopisarze. Nie tak jak u nas, co to Lwy Sapiehy, Piotry Herburty, Maksymilianowie Fredry, Wacławy Rzewuscy, Ignacowie Krasiccy, Ignacowie Potoccy, Tadeusze Czaccy, Rejowie z Nagłowic, wszyscy byli jaśnie wielmożni i siedzieli na przodków urzędach.
I u nas zdarzało się, że magnat żenił się z krewną; z tego bywała nawet pociecha dla kraju, bo nulla regula sine exceptione; tylko wtedy źle, kiedy to się zagęszcza, jak po zagranicach. Ale u nas, chwała Panu Bogu, niełatwo było o dyspensę nawet magnatowi, a szlachcicowi tak trudno, że i myśli podobnej do głowy nie przypuścił.
Ale że pan Leszczyc bardzo był zakochany, wyrabiał się, jak mógł, w nuncjaturze i niemało kosztu poniósł, a taki dyspensy nie wskórał. Bo trzeba było dowieść, że się dom na pannie kończy, że z domu majątek wyjdzie i inne jakieś przyczyny kanoniczne. A że nie umiano jeszcze konsystorzom podawać fałszywych inkwizycjów, na krzywoprzysięstwach opartych, trzeba było panu Leszczycowi z kwitkiem powrócić. Ale że się już zapamiętał w namiętności, przywabił synowicę do swojego domu, sam siebie dyspensując, i zaczął z nią mieszkać po bydlęcemu, z wielkim zgorszeniem całej ziemi trembowelskiej. Krewni perswadowali, aby się opamiętał, ale że on na wszystko był głuchym, więc o takowe porubstwo zapozwali go do urzędu i sprawa się wytoczyła przed grodem, gdzie pan Baworowski był podstarostą. Po odbytych inkwizycjach, po wysłuchaniu świadków, po roztrząśnieniu dowodów i odwodów, zbrodnia okazała się tak jasna, że nie było sposobu mitygować ostrości prawa. Pan Baworowski osądził pana Leszczyca na gardło. Ale po ogłoszeniu dekretu pan Leszczyc umknął, jak się potem okazało, na Węgry i śladu o sobie nie zostawił. A gród, swoje odbywszy a sumieniowi zadość uczyniwszy, nie troszczył się o pana Leszczyca, gdzie on się obraca. I lat wiele minęło, i o tym już nikt nie pamiętał; i nikomu wchodzić w to nie przyszło, że dekret nieegzekwowany leży w grodzie na takiego, co może już dawno umarł. Dość że majątek pana Leszczyca spadkobiercy owładali, a pan starosta synowi kiedyś o tym wspomniał z dyskursu, jako o rzeczy potocznej. Umarł pan podstarosta, jego miejsce ktoś inny zastąpił, ale niedługo urzędował, a pan Baworowski, co u nas był konsyliarzem, otrzymał podstarostowski urząd, którego ojciec piastował. Wkrótce po wstąpieniu swoim na urząd pokazuje się człowiek już w wieku podeszłym i stawi się przed nim, przyznając się, iż jest tym samym Leszczycem na śmierć przez Jego ojca dekretowanym, że nigdy mól serca gryźć mu nie przestał, że gardził prawem ojczystym i ód wyroku się uchylał, że nie mogąc dłużej znieść swojego stanu, przychodzi dopełnić wyrok, że prosi tylko, aby o duszy jego nie zapomnieli. Jakoż najprzykładniej wyspowiadawszy się po kilkakrotnie, bo nikt jego, jak za granicą, do śmierci nie naglił, ciało i krew Pańską przyjąwszy i cały tydzień jedynie z Bogiem za pośrednictwem kapłana obcując, a to w dworku otwartym, z którego mógłby wyjść, gdzie by mu się podobało, bo warty nie było - przyszedł do grodu, oświadczając się, że jest gotowym, i w asystencji księdza poszedł na rynek, na którym kat już go czekał. Tam, wziąwszy ostatnie błogosławieństwo od księdza, przemówił do narodu, zalecając mu bojaźń Boga i posłuszeństwo prawu, że to był sądny dzień, takiego było płaczu po całej Trembowli. Potem ukląkł, wprzódy kata przez pokorę w rękę pocałowawszy, prosząc go, aby swoją rzecz robił, podczas gdy się modlił będzie. Jakoż wzywał Jezusa, Marii i Józefa, kiedy mu głowa na rusztowanie spadła.