PAN BOROWSKI

Pisałem o bandzie albeńskiej, a przyszło mnie na myśl, że może już nikt dziś nie wie, co znaczyła ta banda, do której tak się starano należeć i co miano sobie za bardzo wielki zaszczyt być jej członkiem. Książę Karol Radziwiłł będąc miecznikiem litewskim ją utworzył w Albie, ogrodzie i domie wiejskim pod Nieświeżem, a jej przepisy, trafiając w myśl księcia, ułożył pan Piszczało, jego niegdyś nauczyciel. Patenta podpisywał książę, jako naczelnik towarzystwa, którego kanclerzem był pan Ignacy Wołodkowicz do śmierci, a sekretarzem pan Michał Rejten. Każdy członek w listach podpisywał się: "Radziwiłłowski przyjaciel", a książę go nazywał "panie kochanku"; a że z nimi zawsze obcował, to nazywanie "panie kochanku" zamieniło się u niego w przysłowie, że je co momentu powtarzał. Mundur był barwy Radziwiłłowskiej: kontusz słomianego koloru, żupan błękitny, pas, umyślnie na to w Słucku robiony, srebrny, w orły czarne z trąbkami, szpinka z emalii błękitnej, na której z brylancików była cyfra z trzech liter: K. X. R. I w tym mundurze trzeba było chodzić zawsze w Nieświeżu; a gdyby kto, nie mając na to patentu, ważył się ten mundur gdziekolwiek wdziać na siebie, był pewny, że zostanie przymuszony go zrzucić. I tak pan Skirmunt, co był u księcia ekonomem generalnym w Birżach, nie będąc do tego upoważnionym, ale zaufany w to, iż służył w skarbie książęcym, pokazał się raz w tym mundurze u pana Burby, cześnika rosieńskiego a rządcy ekonomii królewskiej w Szawlach, na balu. Ale na swoje nieszczęście znalazł tam dwóch prawdziwych albeńczyków: pana Bonifacego Sołohuba, koniuszego nowogródzkiego, i pana Jana Wierzejskiego, regenta sądów za-dwornych. Ci na niego napadli, mundur z niego zdarli i jeszcze wyszturchali, chociaż to było w uczciwym domu. Pan Skirmunt o to się żalił księciu, ale książę nie tylko że przyznał słuszność panu Sołohubowi i Wierzejskiemu, ale nawet oddalił pana Skirmunta, bo sam ściśle przestrzegał ustaw zgromadzenia, którego był stwórcą.

Żeby być przypuszczonym do tego grona, trzeba było być: szlachcicem karmazynowym, osiadłego obywatela synem, w kordy, w dosiadywaniu koni najdzikszych, w sztuce łowieckiej doświadczonym i niepospolitej odwagi. A książę nie mógł nikogo patentować, tylko za wstawieniem się dwóch [trzecich] części całego towarzystwa. Ich obowiązki były: na każde wezwanie księcia stawić się konno w całym rynsztunku i iść z nim, gdzie mu się podoba, a nie zważając na nijakie niebezpieczeństwo, w każdym wypadku łba nadstawiać za honor Najświętszej Panny, księcia wojewody, swój własny i każdego z członków towarzystwa. Były rozmaite przepisy dla tej prawdziwie szkoły bohaterskiej, a między innymi, że dwóch albeńczyków, mając z sobą zajście, nie powinni byli się ciągnąć po jurysdykcjach krajowych, ale rzecz skończyć między sobą szablą albo zdać się na jakiego kolegi, co by ich rozsądził. Z tego powodu zabawna scena nastąpiła w Nieświeżu.

Razu jednego w Samuelowie, u JW. Mikołaja Morawskiego, generała, zjechało się kilku Radziwiłłowskich przyjaciół, między nimi pan Leon Borowski i pan Bonifacy Sołohub. Pan Bonifacy nicpotem strzelał, bo miał krótki wzrok, ale z oszczepem na niedźwiedzia tęgo chodził, bo

był silny i nieustraszony. A miał strzelbę dwururną, angielską, jakiej u samego księcia lepszej nie było. Pan Leon, co nadzwyczajne miał oko, chciał jej koniecznie dostać i różne proponował facjendy, by ją nabyć. Ofiarował swoje cztery konie siwosrokate, którymi przyjechał do Samuelowa, a do których pan Bonifacy dość się palił; ale ten był twardy i zawsze mówił:

- Prędzej z skórą moją się rozstanę niż z moją dubeltówką.

- Na co ci się ona zda, kiedy strzelać nie umiesz?

- Czy umiem, czy nie umiem, to nie twój interes, a fuzji ci nie dam.

- Słuchaj! tu dobra knieja i niewielka pod Samuelowem. Obrzućmy ją siecią. Jeżeli ubijesz zwierza, ja ci oddam moje cztery konie, a jeżeli nie, to mnie oddasz strzelbę.

- Zgoda! - odpowiedział pan Bonifacy. - Ale zróbmy opis na piśmie i wręczmy go panu generałowi. Bo jak ubiję zwierza, to ty żarcikami gotów mnie zbyć: my się nie od wczorajszego dnia znamy.

- Pisz, jak ci się podoba, ja podpiszę, bo wiem, że chyba zwierz na nosie ci siędzie, to go ubijesz.

Wziął tedy papier i pióro pan Bonifacy i napisał: "Między W. Leonem Borowskim, komornikiem słonimskim, a W. Bonifacym Sołohubem, koniuszym nowogródzkim, zawiera się następna umowa: Dnia N. N. do kniei samuelowskiej, sieciami obrzuconej, o piątej godzinie przed południem, z trzema sforami gończych psów, z których jedna jest W. Leona Borowskiego, a dwie drugich JW. Mikołaja Morawskiego, generała-majora W. Ks. Litewskiego, gospodarza domu, i z jednym dojeżdżaczem na koniu, pójdą W. Bonifacy Sołohub, W. Leon Borowski i sam JW. gospodarz, i inni wymienieni goście, którzy pójdą do kniei, aby w czasie mogli dać świadectwo. Nikt strzelby z sobą mieć nie będzie oprócz W. Sołohuba, a ten w przeciągu najdalej godzin trzech winien będzie przynajmniej jednego zwierza ubitego okazać. Jeżeli go okaże, cztery konie siwosrokate wraz z uprzężą, którymi przyjechał do Samuelowa W. Borowski, będą temuż wyż wzmiankowanemu W. Sołohu-bowi wydane - i do nich żadnej pretensji ani prawa własności rościć nie będzie W. Borowski; jeżeli zaś po upłynieniu trzech godzin, to jest o samej ósmej z rana, żadnego zwierza ubitego W. Sołohub nie okaże, natenczas strzelba angielska dwururna z napisem: Segalas London, a która jest złożoną u JW. generała Morawskiego, zostanie wydaną W. Borowskiemu. W. Sołohub, że do niej równie żadnego prawa sobie rościć nie będzie, zapewnia. A za zezwoleniem stron niżej podpisanych JW. Mikołaj Morawski, generał-major W. Ks. Litewskiego, bierze na siebie obowiązek przyprowadzić ten dobrowolny opis do egzekucji."

Podpisali się strony i świadkowie. A pan generał natychmiast wszelkie przygotowania rozporządził do jutrzejszego polowania.

Cały dzień napastował pan Leon pana Bonifacego różnymi żarcikami, a pan Bonifacy fantazji nie tracił, mówiąc tylko:

- Obaczymy, kto wygra zakład!

Nazajutrz przed piątą jeszcze już wszyscy byli w kniei. Usłyszano strzał po niejakim czasie, wprzód, nim się psy słyszeć dały. Wszystkich to zadziwiło, aż tu pan Bonifacy pokazuje się ciągnąc za ogon ubitego psa pana Borowskie-go, mówiąc:

- Proszę o konie, ubiłem zwierza!

- Jak to! - powiedział pan Borowski - ty za psa mnie zapłacisz, a pokaż mi zająca, jeżeli chcesz, aby moje konie i twoja strzelba były przy tobie.

- Przeczytaj opis, tam o zającu się nie pisze, tylko o zwierzu; a spodziewam się, że pies zwierzem.

- Do kogo innego waćpan idź z takimi konceptami, a ja pana generała proszę o strzelbę. Pan generał na to:

- Odczytamy w domu opis; a ponieważ do mnie przywiązano przez strony dopełnienie onego, ja do tego opisu stosować się będę.

Poszli tedy wszyscy do domu; pan Leon nie posiadający się z gniewu, a pan Bonifacy za beki trzymający się od śmiechu. Przybywszy do domu pan generał, wziąwszy okulary, zaczął czytać transakcją, a potem odezwał się:

- Nie ma napisanego rodzaju zwierza, który ma być ubity; zatem wedle opisu w istocie pan Bonifacy Sołohub wygrał zakład.

- Ja na to nigdy nie pozwolę - powiedział pan Leon. -Odwołuję się do sumienia wszystkich myśliwych, czy pies może uchodzić za zwierza.

A na to pan Bonifacy:

- A jużci nie ptak. Pożegnaj się z końmi, panie Leonie, i na dal w opisach twoich lepiej się pilnuj.

- Ty moich koni nie dostaniesz, a strzelba moją będzie, chyba Pana Boga nie ma na świecie. Jeżeli pan generał od mojej własności mnie wyzuje, mamy jurysdykcje, co mnie sprawiedliwości nie odmówią. Wolę cały majątek stracić niż pozwolić, aby mię gubić błazeństwem.

- Nie strasz jurysdykcjami, bo my obydwaj z albeńczyków grona, a tobie wiadome nasze prawa, że musimy między sobą wszelkie zatargi skończyć. Ja na twoje pozwy nie stanę, bo błaźnić się nie chcę. Niech nas, kto chce z naszych sądzi, ja na każdego sąd przystaję; najwłaściwiej niech gospodarz decyduje.

- Z przeproszeniem JW. generała, żebym się na niego zapisał, tobym zasłużył, aby mnie szarą gęś przypięto. Pan generał przed wprowadzeniem sprawy już tobie moje konie przysądził; pięknie bym wskórał w jego sądzie.

Na to pan generał:

- Ja się nie ubiegam o to, abym wasze spory rozstrzygał; zapiszcie się, na kogo chcecie, a ja zatrzymuję konie i strzelbę u siebie i to wszystko oddam, komu dekret kompromisarski przysądzi.

- Ja na to przystaję - powiedział pan Bonifacy - i piszę się, na kogo chce pan Leon, byle z naszego grona. I w tym uważajcie, panowie, moją powolność, że wygrawszy sprawę moją, poddaję ją pod sąd. Bo wedle opisu naszego rzecz nasza skończona i mam już niezaprzeczone prawo posiadania koni i strzelby.

- To waćpan sobie tak tłomaczysz, ale obaczymy, co drudzy powiedzą. Jeżeli ci, co psy biją, mają się myśliwymi nazywać, to niech przepadną moje konie. Ale obaczymy.

- Ja o waćpana przycinki nie stoję. Wiemy wszyscy, że całe życie przywykły z drugich żartować, waćpanu się zdaje rzecz nieznośną, że z waćpana pożartowali. Ale tu idzie o rozstrzygnienie interesu, kto ma nas osądzić.

- Ja na samego księcia wojewody się zdaję.

- Zgoda - odpowiedział pan Bonifacy - niech nasz naczelnik nas sądzi. JW. generał miał dziś do Nieświeża jechać, jedźmy z nim i tak kończmy; a JW. generał nie zapomni z sobą przywieźć naszej transakcji. A patrz, panie Leonie, jak ze mną łatwa sprawa: że ty już bez koni, ja ci ofiaruję miejsce na mojej bryce.

- Nie doczekasz się, abym z twojej łaski korzystał; wolę piechotą pójść niż siąść na twoją brykę. Ja, choć lubię żartować, ale bez cudzej krzywdy, a ty swoim żartem chcesz mnie konie zabrać. Wstydziłbyś się z taką sprawą przed księciem występować; śmiech tylko z siebie zrobisz. Trzymaj sobie nareszcie swoją strzelbę, ale dla Boga, nie sięgaj po moje konie.

- O, prawda, jaki ty mądry! Nie wmówisz we mnie, abym odstąpił od tego, co moim; sam się wstydzić będziesz w Nieświeżu z twojego uporu i żeś się dał złapać. A kiedy nie przyjmujesz mojej grzeczności, to mniejsza o to, idź sobie piechotą, kiedy chcesz.

Pan Leon nic nie odpowiedział, ale że widział po wszystkich gościach, że w tym interesie sprzyjali panu Bonifacemu, tak się rozzłościł, że od nikogo miejsca nie chciał przyjąć w powozie, i wolał u arendarza podwodę nająć i samopas puścić się do Nieświeża; a co gorsza dla niego, że wszyscy się śmieli do rozpuku. I tak zjechali się do Nieświeża; opowiedziały strony interes księciu wojewodzie prosząc, aby pozwolił, by na niego zapisali się na kompromis. Na to książę:

- Dobrze. Jedźcie więc do Nowogródka i powracajcie z przyznaną inskrypcją, a ja was rozsądzę.

Zaczęto pisać inskrypcją. Pan Leon chciał, aby domieszczono, że książę wojewoda będzie sądził rzecz wypływającą z komplanacji w Samuelowie zawartej wedle wyrazów tej komplanacji, stosownie do ich znaczenia pospolicie przyjętego. Ale pan Bonifacy temu się oparł i sprawiedliwie wniósł, że takie informacje w inskrypcji umieszczone byłyby jakąś nauką księciu indirecte daną, przeciwną delikatności winnej tak wielkiemu mężowi; że kiedy książę raczy ich osądzić, wszelką ufność powinny na niego strony położyć i nie może być sędzią, jak tylko bezwarunkowym. Dał się przekonać pan Leon, bo co do tej okoliczności jednomyślnie wszyscy przytomni przyznali słuszność panu Bonifacemu. Tak więc z inskrypcją pojechali do Nowogródka dla przyznania jej przed grodem, ale każdy osobno, bo pan Leon tak był rozjątrzony na pana Bonifacego, że mówić z nim nie chciał, a cóż dopiero podróż obok niego odbywać. Pojechali więc, przyznali inskrypcją i wrócili nazajutrz do Nieświeża z wszelką gotowością. A książę na dzień następny zapisał akt sądu kompromisarskiego i kazał sprawę wprowadzić. A że był obytym w sądownictwie, pomiarkował, że strony na siebie nadto zawzięte, aby same tłomacząc swoją rzecz, bez lezjów się obeszło, po których między nimi, jako ludźmi determinowanymi, skończyłoby się jeszcze na gorszym. Książę, że ich obydwóch lubił, a chciał między swoimi albeńczykami jedność, ile można, zachować, nie pozwolił żadnemu z nich ani słowa wyrzeknąć przed ogłoszeniem dekretu i naznaczył kary na strony za każde odezwanie się po trzysta złotych na rzecz bonifratrów nowogródzkich. Z tego więc powodu obligował mnie pan Leon, abym od niego stawał, a pana Bonifacego interes prowadził pan Jerzy Płaskowicki, krajczy starodubowski, jeden z albeńczyków szczególnie szacowanych od księcia wojewody, a to z powodu, że w czasie bezkrólewia, lubo konfederacja generalna pod karą abiudicationis ab omni activitate zabroniła kancelariom przyjęcia wszelkich manifestów przeciw jej czynnościom, on, zastępując miejsce regenta grodzkiego w Nowogródku, przyjął do akt sześćdziesiąt przeszło manifestów obywatelów przez konfederacją uciśnionych, za co został uwięziony i przez moskiewską komendę prowadzony Bóg wie gdzie; ale na szczęście jego, nie dochodząc do Świerznia, pan Aleksander Odyniec napadł na komendę, która go prowadziła, rozsypał ją i oswobodził jego. A dekret abiudicationis i banicji, na niego przez kaptur nowogródzki ferowany, dopiero konfederacja radomska zdjęła; a dla większego dowodu wrócenia activitatis król Stanisław konferował jemu przywilej na krajczostwo starodubowskie.

Każda strona po jednym arbitrze dodała JO. księciu cum voce consultativa [z głosem doradczym], na żądanie samego księcia. Od pana Leona zasiadł pan Michał Rejten, pisarz ziemski nowogródzki, a pan Bonifacy uprosił W. Radziszewskiego, chorążego starodubowskiego. Wprowadzenie sprawy, inducta, repliki, wysłuchanie świadków trwały dni cztery, po których książę ogłosił dekret, przysądzający cztery konie wraz z uprzężą panu Bonifacemu Sołohubowi, a stosując się do konstytucji 1764 r., za sprzeciwienie się pana Leona Borowskiego dobrowolnemu opisowi uwalniał go od wieży, ale nakazał mu zapłacić grzywien około dwóchset złotych, z których ośmdziesiąt jednak odtrącił, bonifikując szkodę przez pana Leona poniesioną w gończym psie, co go pan Bonifacy był zastrzelił.

Pan Leon milczał przez czas czytania dekretu, tylko pobladł i wargi mu się trzęsły, i natychmiast, nie podziękowawszy księciu, wyjechał z Nieświeża w niepohamowanym gniewie i zajechawszy do Niehoryły, dzierżawy, którą z łaski księcia przez zastaw za bezcen trzymał, napisał list do księcia pełen wymówek, wyrzucając mu niesprawiedliwość i odsyłając mundur albeński z oświadczeniem, że już do tego zgromadzenia, skażonego parcjalnością jego naczelnika, należeć przestaje, że nieprawemu wyrokowi nigdy się nie podda i że jako wolny szlachcic, będzie szukał sprawiedliwości po sądach szlacheckich, nie znajdując jej w kaprysach pańskich, i inne podobne rzeczy. Jak książę odebrał list, kazał go głośno przy nas wszystkich sobie czytać. Myśmy struchleli nad taką zapamiętałością pana Leona przeciw swojemu dobroczyńcy; książę, natomiast co by się miał obruszyć, zaczął się śmiać do rozpuku, mówiąc:

- Panie kochanku, pan Leon coś się bardzo na mnie rozchimerował, ale jakoś da się przeprosić.

Ale to nie dość na tym. Pana Leona wyraźnie coś było przystąpiło, bo zaczął ciągnąć księcia po sądach, wszędzie próbując zwalić kompromisarski dekret i wszędzie przegrawszy, podał prośbę na księcia do Rady Nieustającej. Tu już książę dopiero się obraził; bo tej jurysdykcji nienawidził i opierał się, o ile mógł, jej ustanowieniu, w przekonaniu, iż ona jest niezgodną z wolnością obywatelską i z niezawisłością sądownictw krajowych i władz prawodawczych. Bo jakaż może być powaga sejmów w tworzeniu praw, skoro jest magistratura interpretująca też prawa? Pan Leon niczego nie wskórał, bo Rada Nieustająca odmówiła mu uchylenia dekretu kompromisarskiego, tym więcej, że jej marszałkiem wówczas był JW. Jelski, podkomorzy smoleński, mąż wysokiego światła i znający, że w narodzie żadna władza nie jest w prawie naruszać świętości kompromisu; a książę, do najwyższego stopnia zirytowany, zaawizował pana Leona o okupno Niehoryły, a złożywszy sumę, odebrał na siebie majątek, więcej dochodu rocznego przynoszący niźli kwota zastawna na nim oparta. A do tego odgrażał się, że na tym nie poprzestanie, i po kilkokrotnie, ledwo nie co dzień, przed nami odzywał się:

- Panie kochanku, nie mam ani przyjaciół, ani sług wiernych. Pan Leon mnie ukrzywdził, a nikt się za mną nie ujmuje. Kto mnie szczerze kochał, już nie żyje. Gdyby żył Zawisza lub Wazgird, lub Bohuszewicz, dawno by pan Leon Borowski poznał, co to jest Radziwiłła ukrzywdzić; a cóż dopiero, gdyby pan Ignacy Wołodkowicz zmartwychpowstał! Wszyscy albeńczykowie moje folwarki za bezcen trzymają, a słudzy moi się panoszą - i to cały dowód ich przywiązania.

A te słowa nam wnętrzności przeszywały jakby nożem, bośmy i pana Leona lubili, pomimo jego dziwactw. On, będąc w największych łaskach u księcia, nie tylko że nikomu z nas nie był na przeszkodzie, ale owszem, każdemu starał się pomagać, za każdym mówił i prosił, a za sobą nigdy. Ale nasze obowiązki i dla księcia były święte: my chleb jego jedli, i niesuchy; i gdyby pan Leon nie był przeprosił księcia, radzi nieradzi, pomścilibyśmy naszego księcia. Przyjaciele i słudzy księcia zrobiliśmy gatunek sejmu, aby jakoś tak wszystko pogodzić, żeby nie mieć sobie nic do wyrzucenia ani względem przywiązania i wdzięczności dla księcia, ani przyjaźni, cośmy dochowywali panu Leonowi. A że pan krajczy Płaskowicki był między nami, mąż wielkiej powagi, jedyny do rady i wielki kunktator i który miał przewagę nad nami wszystkimi i nad samym panem Leonem, dawszy tyle dowodów i wielkiego światła, i wielkiego charakteru, uprosiliśmy go, aby do niego się udał i wmówił mu, by się upokorzył przed księciem panem, jako słuszność do tego powinna by go zniewolić sama z siebie, nie czekając, aż pomimo że go kochamy, zmuszeni zostaniemy, chociaż z boleścią serca, zadośćuczynić naszej powinności, jako już bywały tego przykłady. Bo książę z uniesienia tylko wyrzucił nam, żeśmy obojętni na szarpanie jego sławy; on w duchu dobrze znał, że tak nie było, i jeszcze przed upłynionym rokiem odebrał był dowód sług i przyjaciół swoich przywiązania. Bo kiedy książę Michał Radziwiłł, wówczas kasztelan wileński, mając sprawę z księciem wojewodą, sprowadził był na niego aż z Poznania sławnego piotrkowskiego mecenasa, pana Raczyńskiego, którego pamiętają dobrze w Wilnie, bo chodził po niemiecku z ogromną upudrowaną fryzurą i z kulczykiem na lewym uchu - a ten przeciw naszemu księciu wystąpił w swoim indukcie z lezjami w przytomności kilku albeńczyków, ci to na pozór obojętnie przyjęli; ale dwu dni nie upłynęło, kiedy książę kasztelan z panem Raczyńskim wyjechali szpacjerem na kawę wiejską do Pohulanki, gdzie już nie dochodziła jurysdykcja marszałkowska, pan Paweł Siemieradzki i pan Bazyli Czeczot, obydwa albeńczykowie i Nowogródzanie, z kilku sługami księcia wojewody tam wpadli i w obliczu księcia kasztelana jego umocowanemu sto batogów odliczyli po niemieckich pludrach. Książę kasztelan tak się przeląkł z obawy, by i jemu samemu się nie dostało, że potem w Wilnie kilka niedziel obłożnie chorował; a pan Raczyński, wyleżawszy się parę dni, że go świat nie widział, wrócił do swojej Wielkopolski, oberwawszy nadspodziewane honorarium. I książę nasz, chociaż umiał ocenić dowód przywiązania, ale był z tego nieco markotny, z powodu iż się chybiło prawidłom gościnności: Wielkopolanina w Litwie obić. Jeszcze to pan ciwun Rupejko nas wszystkich rozśmieszył, a najwięcej samego księcia, mówiąc, że wedle praw naszych in loco delicti  każdy powinien być karany. To kiedy oni nie oglądali się na JO. księcia kasztelana, wysokiego senatora i kuzyna księcia naszego, czego by się na dal mógł spodziewać pan Leon? A widać było, że książę taki w duchu tęsknił za nim; bo choć na niego odgrażał się póki trzeźwy, to jak się dobrze podochoci, często go wspomina przez zapomnienie, ale jako przyjaciela; a nazajutrz wznowu się odgraża.

Pan Płaskowicki w Słonimiu znalazł pana Leona; on tam był komornikiem. I zastał go prawie w czarnej melancholii.

- Patrz, panie krajczy dobrodzieju - powiedział mu po przywitaniu - gdzie mnie czort zapędził! I dwudziestoletnie zasługi diabli wzięli, i piękny majątek utraciłem, i jeszcze wcześniej czy później po skórze dostanę. Nic nie brakuje, tylko tego. Wybaczaj, ale jeszcze mam pół garnca wódki starej i tym cię traktować będę, bo nie ma z czego. Patrz! - dodał mu, wytrząsnąwszy sakiewkę, z której wypadła złotówka i kilka srebrnych groszów. - Oto cały mój majątek, a wszystkie moje pasy już po Żydach zastawione. Dało mi się w znaki polowanie samuelowskie! Ale sam znam, żem się nie popisał. Wstyd mi, a było jeszcze gorzej, bo w Warszawie, chodząc jak chłystek koło Rady Nieustającej za moim głupim interesem, którego nie mogłem nie przegrać, chociażbym był królewskim bratem, takem się odłużył, że z miasta by mnie me wypuszczono, gdyby poczciwy Sołohub nie był przysłał przez Tatara trzech tysięcy złotych z listem, w którym wyraża, że nigdy nie przestanie ubolewać, iż jest przyczyną moich dolegliwości. On nic nie winien, ale ja jak ostatni błazen postąpiłem. Jakem wpadł w niełaskę księcia, to ode mnie stronią jak od zapowietrzonego. Bóg ci odpłaci, żeś o mnie nie zapomniał.

I nalawszy kielich wódki, wypił do krajczego. Wypił i krajczy.

- Cóż myślisz z sobą robić, panie komorniku?

- Albo ja wiem? Przecież przyjacielski oblicz mi się pokazał; tego już dawno nie bywało, więc zmartwieniom zrobi się przerwa. Jest przynajmniej z kim wypić: na frasunek dobry trunek, bis repetita placet. Do waćpana, panie krajczy!

- A cóż to, panie Leonie, czy już z desperacji nie rozpiłeś się gorzałką?

- Kto? Ja? Jakem sodalis, że tylko wodę piję jak kaczka. Albo to mam z kim pić? Tydzień dziś się kończy, jak tu do mnie przybył szlachcic Rac. Wszak musisz znać pod Nowogródkiem okolicę Raców, mości krajczy?

- A dla Boga!

- Nieborakowi parę koni ukradziono. Szukając ich, opytem trafił do Słonima, gdzie ich znalazł u Fejbisza, pierwszego kupca tutejszego. A nie mając tu, jeno mnie znajomego, garniec wódki starej mnie przywiózł prosząc o pomoc. To z nim część wódki jego wypiłem, a potem biedakowi wykierowałem interes, bo Fejbisza nastraszyłem grodem, że zaraz konie oddał, choć je w dobrej wierze

kupił. A oto reszta tej wódki. To, panie Jerzy, nie pozwalasz, bym do ciebie wypił?

- Ale, kochany panie Leonie, ja truciznę ledwo z tobą bym nie wypił; ale wolałbym wina kieliszek.

- Ehe, to wyraźnie już mi przymawiasz. Gadać o winie takiemu, co dwa złote niespełna ma przy duszy! Minęły te czasy, kiedy w niehorylskiej piwnicy pan Leon swoich przyjaciół częstował. Teraz, czym bogat, tym rad.

- Ja ci pieniądze pożyczę.

- Dziękuję ci, łaskawy przyjacielu. A gdzie pignus responsionis [zastaw]? Wszak wiesz, że sumka, co ją miałem na Niehoryle, jest nieboszczki mojej żony; i ona leży w aktach nowogródzkich bez pożytku dla mnie; a czterdzieści tysięcy moich własnych, co mi się zostały z krwawej pracy mojej, a które są u pana Łopota, od trzech lat ani kapitału, ani procentu nie widzę. Ja to mam za przepadło.

- Co za nowa desperacja!

- Abo to ja pozywać się będę kiedykolwiek? Już mi się dał proceder we znaki tak, że teraz, gdyby mnie nawet kto imparitatem zadał, to bronić się nie będę. Dziękuję ci więc, panie Jerzy, ale twojej ofiary nie przyjmę.

- Panie Leonie, porzuć bluźnić. Wszak wiesz, że ja nigdy nie uchodził za takiego, co swoje pracę w błoto rzuca. Kiedy ci chcę pieniędzy powierzyć, to widać, że muszę upatrywać jakąś pewność. Oto masz sto czerwonych złotych: wykup, coś pozastawiał, potraktuj mnie dobrym winem, jeśliś mnie rad, a wrócisz mnie pieniądze w Nieświeżu.

- Wszelki duch Pana Boga chwali! Ja w Nieświeżu! Wątpię, panie krajczy, żebyś za dobrą ewikcją swoich sto czerwonych złotych przyjął monetą, która dla mnie przygotowana w Nieświeżu, a która - dodał z głębokim westchnieniem - wcześniej czy później i tu mnie znajdzie.

- Co mamy na sucho rozprawiać! Bierz pieniądze, poszlij po wino, napisz mnie dokumencik, a przy kielichu i uradzim, i uradujem się.

- Tać to i Bóg, i ludzie wiedzą, że masz więcej ode mnie rozumu. Robię, co każesz.

Odliczył pieniądze pan Leon, a swego chłopca posłał do winiarza, dając mu czerwony złoty jeden, mówiąc:

- Ruszaj do Małgosi, połóż jej w rękę, co ci daję, i powiedz, żeby mi przysłała garniec tego wina, co po oficjale Świętochowskim dostała.

Sama nadzieja, że będzie traktował gościa, i jeszcze tak dobrym winem, rozweseliła pana Leona - on, co jest najgościnniejszym z ludzi - że taki sam humor wrócił do niego, jakiego miał, kiedy był jeszcze wyrocznią nieświeską.

Przynieśli wino. Siadli obaj przyjaciele. Pan Leon dokument napisał, odczytał go z uwagą pan krajczy, porządnie go złożywszy włożył za nadrę i kielichem zaczęli się bawić. Opowiadał różne dychteryjki pan Leon, ale tak dowcipne, że nie tyle garniec, ale i dziesięć ich by się wypróżniło i aniby się spostrzeżono, tak miło czas schodził. Ale gdy przyszło do interesu, to jest, jaką furtką trafić do księcia, tu nad tym zaczęły się suszyć umysły. Rozmaite podawał sposoby pan Jerzy, ale pan Leon zawsze odpowiadał:

- Ja na to się nie odważę. Znam ja księcia pierwszy impet: każe mnie na śmierć obatożyć, jak mu się pokażę, i nie jeleń weźmie w skórę, ale pan Leon personaliter. I między nami, wart tego. Sam sobie nieraz po skórze chcę dać, a on by mnie miał żałować? Nadto mu się naraziłem! On poczciwe ma serce, ale mój postępek był tak niewdzięczny, tak zapamiętały, że i nieboszczykowi Sierotce nawet bym się naprzykrzył; a dopiero jemu. Nie ma rady, on wszelkie do mnie przywiązanie utracił.

- Oto wiesz co, panie Leonie? On ciebie kocha. Kiedy trzeźwy, to na twoim łbie szyby żelazne łomie; ale jak tylko się podchmieli, ciebie szuka i przymrużając oczy, mruczy nalewając kielich: "Do ciebie, panie Leonie!"

- Co powiadasz?

- Bóg świadek, że kilka razy byłem przy tym. A cały dwór za tobą tęskni, bo nie ma komu za kim do księcia w interesie się wstawić. Ksiądz Kantembryng, co tylko sumienia książęcego nie tyczy, do tego się nie miesza, i za rodzonym ojcem słówka nie powie. Pan Mikołaj Morawski, kontent, że mu się udaje księcia z błotem zmieszać nieraz, jak książę go zniecierpliwi, na tym poprzestaje i ani za sobą, ani za nikim, jak wiesz, się nie wstawia i rad by księcia więcej do oszczędności niż do wspaniałości nakłonić. Ile razy książę czym grubym kogo obdarzy, to on mówi: "Za-za-za-płać twoje dłu-dłu-dłu-gi a do-do- a dopiero bądź wspaniałym." Pan Michał Rejten, co by u niego, co by chciał, wyprosił, a pięciu diabłów by się nie zląkł, przed nim boi się usta otworzyć; a zresztą oprócz tych trzech nikomu by i nie bardzo uszło być z księciem zbyt śmiałym. Po tobie tęskno wszystkim i jeżeli ci prawdę mam powiedzieć, bo ty wiesz, że in vino veritas, cała Alba mnie do ciebie, panie Leonie, wysłała w delegacji, abym ciebie jakoś przywabił do przeproszenia księcia; bo wszyscy radzi by mieć po dawnemu twoje plecy za sobą w Nieświeżu niż być zmuszonymi gdzieś tobie drogę poniewolnie zastąpić.

- Tam do diabła! Otóż kiedy tak się rzeczy mają, będę w Nieświeżu.

- Kiedy?

- Najdalej za tydzień. Żeni się JW. Plater, kasztelanie trocki, z panną Rzewuską, chorążanką Wielkiego Księstwa Litewskiego, siostrzanką księcia; ja pójdę do Nieświeża na wesele.

- Takoż ci przystąpiło co nowego do głowy taki dzień wybierać! Nieproszonemu na wesele się pokazać?

- Albo ja sam nie potrafię się zaprosić?

- Porzuć, lepiej po weselu, jak się goście porozjeżdżają, a książę zacznie się nudzić, to z księdzem Kantembryngiem do niego pójdź i powiedz, że...

- A co to ja na szubienicę dekretowany, żebym w asystencji księdza chodził? Ja wolny szlachcic! Audaces Fortuna iuvat, timidosque repellit. Panie Jerzy dobrodzieju, dość o tym! Co mnie Pan Bóg natchnie, to się zrobi. A teraz cały frasunek, że już dno u garnca się pokazuje. Pozwolisz po drugi posłać?

- Nie, nie, jakem sodalis, ani kropli więcej. Będzie ze mnie! Już konie moje popasły i koniecznie muszę dziś jeszcze przed zachodem być u JW. Bliźnia, podkomorzego słonimskiego, a stamtąd ze świtem ruszyć opowiedzieć się z mojego poselstwa na sejmiku relacyjnym dworu nieświeskiego. Bywajże zdrów, kochany panie Leonie, niech Pan Bóg tobie instynktuje i nie dopuszcza na ciebie nowej wariacji. Żegnam cię. Tylko bez ceremonii. Trafię do moich koni.

- Bywaj zdrów, łaskawco. Niech ci Bóg odpłaca dobroć twojego serca. A wszystkim kłaniaj się ode mnie. Kiedy mi wszyscy dobrze życzą, to już widno, że Bóg ze mną. Upadam do nóg twoich, panie krajczy, a westchnij no za mną czasem do Pana Boga, aby mi się udało; wszak my obadwa sodalisy.

I tak pożegnawszy się czule, pan krajczy siadł w swoje brykę, a pan Leon już w dobrej nadziei i wesołym humorze został. Opowiedział nam krajczy za powrotem swoim do Nieświeża to wszystko, com opisał. Aleśmy się nigdy nie spodziewali, żeby pan Leon odważył się bez przygotowania wpaść do Nieświeża, jeszcze w czasie wesela siostrzanki księcia, kiedy listy zapraszające po całej Litwie biegały. Żeby nieproszonemu przyjechać do zirytowanego na siebie gospodarza? Ale kto mógł pana Leona przeniknąć?

W dzień wesela - pamiętam jak dziś - książę o samej dziewiątej z rana, po mszy świętej, siedział w sieniach, gdzie mu przynieśli w kobiałce szczenięta po Nepcie. Był w złym humorze, bo sapał, nic nie mówił, tylko szczenięta głaskał, a na koniec odezwał się:

- Panie kochanku, kazałem, aby kilka łosiów i dzików przywieziono na wesele chorążanki; nie ma ich dotąd. I wstydzić się trzeba przed kasztelanicem trockim, że u Radziwiłła kapcański obiad. Nikt mnie nie słucha, drwią ze mnie; odkąd mnie pan Leon skrzywdził bezkarnie, za Boże stworzenie mnie nie mają. Trzeba uciekać z Litwy, bo doczekam się tego, że w własnym domu pan Leon da mnie w skórę, a moi przyjaciele jeszcze mu do tego pomogą, pojadę do Ołyki. Tam może znajdę między koroniarzami łaskawych przyjaciół, co z panem Leonem za mnie się porachują, a Litwy i znać nie chcę.

I coraz mocniej zaczął sapać, a my, co go otaczali, nie wiedzieli już, co z sobą robić. Aż tu drzwi od sieni się otwierają i wchodzi - kto? - pan Leon Borowski! z miną gęstą, w kontuszu nowogródzkim pąsowym i niziutko skłonił się księciu. Książę tak się zmieszał, że aż wstał z krzesła, potem siadł wznowu i odezwał się jakby w roztargnieniu:

- Co tam słychać, panie Leonie?

- A tak słychać, książę panie, że jest dwóch wielkich głupców na Litwie.

- Jacy?

- Jeden książę Karol Radziwiłł, wojewoda wileński, a drugi Leon Borowski, komornik słonimski.

- Jak to? - odezwał się książę mocno zasapawszy.

- Radziwiłł, że się porwał na carowę, a Borowski, że się porwał na Radziwiłła.

Cóż powiecie? Książę, natomiast co by się miał rozgniewać, zaczął się śmiać z całego serca, a potem powiedział:

- Panie Leonie, waćpana całe życie tylko błazeństwa się trzymają. Kto waćpana zaprosił do Nieświeża na wesele?

- Zatęskniłem się w Słonimiu. Wykroczyłem, to bij, książę, ale ostrzegam, że i kijem z Nieświeża mnie nie wypędzisz - i kląkł przed księciem.

Książę się rozczulił, ucałował go, a ten mu do nóg padł i rozpłakał się i my wszyscy się rozpłakali. Potem już książę ciągle był wesoły, bo pan Leon zawsze go umiał rozweselić, jako i wszystkich. I wrócono mu Niehoryłę i mundur albeński, przy dawnej łasce, i odtąd już nigdy pan Leon księciu się nie naraził.

I takiego pana, któremu równego nigdy nie będzie, śmią nazywać barbarzyńcem Francuzy!


PAMIĄTKI SOPLICY