To u nas wielkie złe, że zagraniczni ludzie chcą nas uczyć tego, co się u nas działo; a co gorszego, że młodzież nasza chętniej im wierzy niżeli nam, cośmy na to patrzał!. Długi czas przykro mi było, że nie umiem po francusku, bo człowiek w ich książkach znalazłby jakieś rozrywki; ale obcując z ludźmi uczonymi, podowiadywałem się, że Francuzi o nas takie dziwolągi piszą, że teraz się cieszę, że tych książek rozumieć nie mogę, bo niczego bym się z nich nie nauczył, a co bym się nagniewał, to byłoby w zysku. Mówiono mnie o opisie konfederacji barskiej przez Demuliera, którego znałem. Był dobry żołnierz i rozumiał, jak wytykać obozy, ale Sohazy był od niego jeszcze bieglejszy, jakoż i Kellerman, co całą gębą był kawalerzysta, ale chwała Bogu nie była to mądrość nad nasze mózgownice. I nasi im nie ustępywali; a pewnie ani pan Puławski, ani Pan Zaręba, ani pan Walewski, co potem został wojewodą sieradzkim, ani Sawa, marszałek zakroczymski, ani tylu innych naszych od nich rozumu uczyć się nie potrzebowali i jeszcze ich mogliby czegoś nauczyć. Otóż ten generał Demulier, wszystkiemu u nas naganiając i tylko siebie chwaląc, robi księcia Karola Radziwiłła głupcem. Toż i inny Francuz, którego nazwiska nie umiem wymówić ani napisać, w dziele swoim O nierządzie Polskiej, lubo naszym więcej sprawiedliwości oddaje, jakoż i o księcia Karola wytrwałości i męstwie przez piąte i dziesiąte coś usłyszawszy twierdzi, jakoby on na czele młodzieży rozbojem się bawił i okrucieństwa na Litwie popełniał, i w tym się godzi z Demulierem, że hasz książę rozumu nie miał i był barbarzyńcem.
Że książę nie był po zagranicznemu oświecony, to pewna; ale że miał polski rozum wielki, to jeszcze pewniejsze. Miał on to światło przyrodzone, które u nas zawsze w kąt zaprze światło nabyte, bo taki lepszy rozum z głowy niż z książki: pierwszy umie wielkie rzeczy dobrze robić, drugi umie wielkie rzeczy dobrze opisać. Księżna hetmanowa wielka litewska, ostatnia z książąt Wiśniowieckich domu, ze wszystkimi tronami chrześcijańskimi spokrewniona, była pani wielkiego światła i książki nawet pisała; ale nie mając, jeno jednego syna, pieściła go do zbytku; i książę Karol miał już rok piętnasty, kiedy czytać jeszcze nie umiał, bo każdy nauczyciel, co go naglił do pracy, za jego oskarżeniem był natychmiast od dworu przez księżnę matkę oddalony; a książątko tylko w palcaty umiało się tłuc z paziami, konia oklep dojeżdżać i z fuzyjki w jaja na powietrzu trafiać. Książę hetmań zaczął się miarkować, że synowi czegoś więcej trzeba umieć, aby mógł kiedyś piastować przodków dostojeństwa - i o tym księżnę przekonał. Więc ta oświadczyła, że dwie wsie daruje takiemu, co go wyuczy czytać i pisać, ale bez żadnego się jemu sprzeciwiania. Znalazł się na to światły szlachcic, pan Piszczało, co dokazał tej sztuki, a to go wyniosło na majętnego obywatela i później na podstolego rzeczyckiego. On księcia Karola i dwóch jemu dodanych obywatelskich synów dla emulacji: pana Ignacego Wołodkowicza, chorążyca nadwornego litewskiego, i pana Michała Rejtena, podkomorzyca nowogródzkiego, wyuczył czytać i pisać i pierwiastkowych nauk bez żadnego przymusu, ich bawiąc - a to tym sposobem: na wielkiej tablicy drewnianej było krejdą napisane abecadło. Każdy z uczniów stał o kroków kilkanaście z strzelbą w ręku kulą nabitą i trafiał w litery wymienione przez nauczyciela. Potem sylaby składano na tablicy, potem wyrazy, a na koniec periody; i wszystko strzelbą trafiając, wyuczyli się czytać dobrze w bardzo krótkim czasie. A potem, przywykłszy do poświęcania jakiegoś czasu pewnym prawidłom, już z własnej ochoty wyuczyli się i pisać; a trochę czytaniem, a więcej jeszcze obcowaniem z ludźmi świadomymi wyuczyli się i prawa krajowego, i historii swojego narodu, i tej dla nas ważnej nauki -znajomości stosunków i związków familijnych. A książę, w dziewiętnastym roku zostawszy miecznikiem litewskim, bardzo był na swoim miejscu, tak że kiedy został marszałkiem trybunału litewskiego, to juryści za głowę aż się brali, tak on poznawał, co jest prawdą, a co jest kruczkiem. I po skończonym urzędowaniu wkrótce drugi raz był obrany marszałkiem i byłby nim do śmierci, gdyby chciał; tak szlachta była z niego kontenta, bo nikomu się nie dawał powodować, jeno własnemu światłu i sumieniowi, i lepszych nie mógł znaleźć doradców. A co się tyczy zarzutu, że w młodości swojej okrucieństwa i rozboje popełniał, jest to potwarz, która sama z siebie upada. Książę, co wolał na Białej Rusi ośmdziesiąt tysięcy dusz męskich stracić niż Moskwie wierność zaprzysięgać, dowiódł, jak jego serce było dalekie od wszelkiej nie tyle podłości, ale nawet cienia niedelikatności w uczuciach. Ale będąc młody, żywych namiętności, a nie znajdując pola, na którym mógł się wyburzyć, na czele młodzieży, można powiedzieć: najpierwszej, pędził życie w lasach, polowaniem zajęty, konno przebiegał kilkakrotnie całą Litwę, szukając, gdzie by dawać mógł dowody swojego męstwa, a jeżeli czasem jakiemu obywatelowi dom podpalili lub bydło przez swawolę porznęli, o to nigdy nie było procederu, bo ponoszący stratę sowicie i jak sam żądał, bywał nadgrodzony. A na ludziach nigdy żadnego okrucieństwa nie dopuszczali się, ile że przy wielkiej porywczości książę miał serce tak czułe, że znieść nie mógł cudzego cierpienia.
Towarzysze księcia Karola, których partia króla Poniatowskiego, prowadzona na Litwie przez księcia biskupa wileńskiego, hajdamakami nazywała, byli ludzie świetni, nieskazitelni w wierze dla ojczyzny: ani krwi, ani trudów dla niej nie żałowali i wszyscy są godni być umieszczonymi w dziejach polskich. Był pan Wołodkowicz, którego odwaga i nadludzka siła dziś za bajeczkę uchodzić by mogły; ten był największym ulubieńcom księcia, który nigdy nie przestał opłakiwać jego niefortunnego końca w kwiecie młodości. Był JW. Pac, starosta ziołowski, później marszałek generalny konfederacji barskiej na Litwie, który wolał dni zakończyć w tułactwie niżeli od niej się recesować. Był JW. Rzewuski, wówczas podstoli litewski, księcia Karola szwagier, a świetny regimentarz tejże konfederacji. On to w nocy przez lochy ciemne prowadził nas do Krakowa, gdzie garnizon liczny moskiewski został wyrżnięty, a stolica Polski zdobytą. Był JW. Ogiński, wojewodzic Witebski, co gdyby nie był zginął w pojedynku z rąk jakiegoś węgierskiego magnata, do najpierwszych w Rzeczypospolitej doszedłby zaszczytów. Był J.W. Żaba, co został potem wyniesiony na województwo połockie wolą jednomyślną Połotyńców, bo to jedno było województwo, w którym szlachta do końca zachowała przywilej wyboru wolnego swojego wojewody. Był pan Ślizień, sędzię ziemski słonimski, który z morowego powietrza umarł w Stambule, dzieląc wygnanie księcia Karola. Był kniaź Lubecki, co później został marszałkiem pińskim i był wielkim statystą. On to w czasie konfederacji barskiej, kiedy jeszcze były wielkie podobieństwa, że Rzeczpospolita się ocali, podał był projekt, aby w czasie ona została podzieloną na cztery prowincje: wielkopolską, małopolską, litewską i ruską, żeby każda miała swojego metropolitę, kanclerza, hetmana, podskarbiego, wojsko, uniwersytet i sejm, żeby unicki obrządek został rządowym, żeby pijarom i bazylianom wyłącznie wszystkie szkoły powiatowe powierzyć, a uniwersyteta i gimnazja świeckim, a przy królu żeby był do rady senat ogólny narodu, z którego połowa członków byli [by] wybrani przez sejmy prowincjonalne, a połowa przez króla mianowani, krzesłami uposażeni, starostwa-mi, przy których zostawałaby władza wykonawcza wraz z królem i sądzenie obwinionych we wszystkich materiach status [państwowych]. A z tymi warunkami zabezpieczającymi wolność, żeby ustanowić dziedzictwo tronu dla familii saskiej i znieść liberum veto, żeby uregulować byt duchowieństwa, aby jeden nie nadto, a drugi zbyt mało nic posiadał, a z przewyżki funduszów kościelnych uposażyć uniwersytety i szkoły. Chciał także zniesienia starostw grodowych, żeby grody tak jak ziemstwa od wyboru szlachty zależały, a przychodem miast grodowych wzbogacić skarb Rzeczypospolitej; jako i większą część starostw do niego chciał dołączyć, które to przychody, z monopolium soli i tytuniu, z opłaty podniesionej czopowego z podymnym, z wpływem ceł i stempla i z podatkiem konsumpcyjnym, byłyby dostateczne, aby dwakroć sto tysięcy regularnego wojska utrzymać. Może to były tylko marzenia, jednak w tym wszystkim nie widzę nic złego. Ten projekt u pana Świętorzeckiego, byłego sekretarza sejmu 1784, obaczywszy przepisałem go i u siebie starannie zachowuję. - Był JW. Chomiński, co później został wojewodą mścisławskim, a który marszałkował po sejmach i trybunałach, zawsze świetnie, zawsze przykładnie, a był wielkim wierszopisem i w Rzymie nawet uchodził za mądrego. Był JW. Szczyt, co umarł kasztelanem połockim, mąż w prawnictwie narodowym wielki, i nieodżałowaną jest dla publiczności szkodą, że jego pisma w tym przedmiocie zatraconymi zostały. Byli Janusz Górecki i Maciej Dereas, co później w konfederacji barskiej ani panu Demulierowi nawet nie ustępywali w nauce wytykania obozów, i wiele jeszcze innych, których synowie i wnuki żyją, składali bandę albeńską nazwaną. Zdaje się, że kto takiej młodzieży przewodniczył i od niej ku sobie ślepe przywiązanie uzyskał, sam nie musiał być bez wielkich przymiotów. A każdy z nich się sposobił do rycerskiego rzemiosła i im kto wymyślił zapamiętalszy czyn odwagi, tym większy szacunek kolegów uzyskiwał. Raz pan Wołodkowicz z oszczepem w ręku poszedł pojedynczo na niedźwiedzia, którego lekki postrzał do ostatniego stopnia rozdrażnił. Niedźwiedź na niego poszedł, on śmiało czekając oszczepem go ugodził; ale oszczep się złomał między żebrami, a niedźwiedź, jeszcze więcej zawzięty, rzucił się na niego. On drzewcem, w ręku zostającym, jak uderzył go po łbie, niedźwiedź upadł przygłuszony, a pan Wołodkowicz, nie dawszy mu czasu przyjść do siebie, kordelas w sercu mu utopił. - Pan Kostrowicki, strażni-kowicz piński, w Łachwie na koniu przesadził rów półtora sążnia szerokości, a tyleż głębokości. Raz cała banda albeńską na koniu z naczelnikiem swoim nadeszła blisko karczmy słomą pokrytej, która się była zajęła. Ogień był straszny, a wrota otwarte. Aż tu pan starosta ziołowski z panem podstolim litewskim odzywają się do ratujących:
"Idźcie precz! a my za spaloną karczmę wynagrodzim; wpadniem do sieni i bić się będziemy na ostre, a nikt niech się nie waży ratować, pokąd jeden z nas rannym nie będzie." To wyrzekłszy, wlecieli do sieni i bić się zaczęli; a że obydwa byli równej z sobą siły, długo trwała potyczka. Snopki zapalone na nich z dachu padały, wokoło nich się paliło; nie wiedzieć, jak już oddychali; aż nareszcie JW. Pac, obciąwszy JW. Rzewuskiego, na swoich rękach go wyniósł spośród ognia, tak że i suknie popalone były, i sami popieczeni, i ich czuprynom się dostało. A któż by naliczył, ile oni dowodów odwagi dali? Nikt by temu już dziś i nie uwierzył.
Otóż kiedy bezkrólewie nastało, książę już był wojewodą wileńskim i prowadził królewicza Sasa; ale partia przeciwna, poparta przez Moskwę, najechawszy sejmiki, wszędzie swoje sądy kapturowe zaprowadziła gwałtem, pomimo manifestów większości uciśnionej, a JW. Chreptowicz został, Boże mu przebacz, sędzią kapturowym nowogródzkim. Wiadomo jest, jak wielka powaga była tych sądów: w czasie bezkrólewia jurysdykcje sądownicze ustawały, a władza trybunalska, ziemska i grodzka była w ręku kapturów. Otóż pan Chreptowicz, co był wielkim znawcą monet starożytnych, ale lubił zbierać do kolekcji i moskiewskie ruble, chcąc zastraszyć partię Moskwie i panu stolnikowi Poniatowskiemu przeciwną, wydał inotescencją, aby wszyscy nowogródzanie należący do bandy albeńskiej stawili się przed sądem kapturowym, by się tłomaczyć z zarzutów, jakoby wraz z księciem wojewodą wileńskim rabunków i gwałtów się dopuścili po niektórych domach szlacheckich. A że ta inotescencja samemu księciu nie była wydana, to dlatego, że jako senator tylko przez sąd sejmowy mógł być sądzonym, ile że nie tylko szło o uczynki gwałtowne, ale o nielegalny przechód zbrojny po kraju bez żadnego na to upoważnienia. Młodzież nowogródzka hulała sobie w Nieświeżu, i książę do czego innego ich gotował, jak do stawienia się na wezwanie kapturów. Ale pan Wołodkowicz, przymusiwszy woźnego, co mu inotescencja położył, iż ją zjeść musiał, przez niego napisał do pana Chreptowicza, że na terminie naznaczonym stawić się będzie z patronem swoim, którego pokazał woźnemu. A ten był nahaj rzemienny z boćkowskiej fabryki. Bo on miał trzy nahaje: rzemienny dla pana Chreptowicza, jedwabny, którego przeznaczał panu stolnikowi Poniatowskiemu, co już jawnie szedł do korony, a trzeci z nici złotych pleciony, którego gotował na księcia biskupa wileńskiego, kniazia Massalskiego. I dobrawszy sobie sześciu najtęższych rębaczów milicji nieświeskiej i dwóch z bandy albeńskiej: Więcławowicza i Wazgirda, którzy byli jedyni tam, gdzie trzeba było łba nadstawić, stanął na termin w izbie sądowej, chociaż rota piechoty moskiewskiej była w mieście. Jak go pan Chreptowicz obaczył przez okno, tylnymi drzwiami uciekł, aż w klasztorze dominikanów się oparł i tam dopiero miał siebie za ubezpieczonego. Pan Wołodkowicz, co go nie spostrzegł, zapytał się po kilkakrotnie:
- A gdzie pan sędzia kapturowy, co ma mnie sądzić? Pisarz kapturowy Matusiewicz chciał miną nadrobić i odezwał się:
- Waćpan z impozycją na jurysdykcją, co ma ius gladii w ręku, nie napadaj!
A pan Wołodkowicz:
- A to piękny sędzia kapturowy, co inotescencje stronom posyła, a sam w dzień terminu się chowa! W niebyt-ności sędziego jurysdykcja przy panu pisarzu; więc mój patron przed waćpanem mnie bronić będzie.
Dopiero pan Więcławowicz i pan Wazgird porwali pisarza, położyli go na stole czerwonym suknem pokrytym, a pan Wołodkowicz swoją ręką pięćdziesiąt nahajów odliczył panu Matusiewiczowi w obliczu całej palestry, która obojętnie na to patrzała, bo prawie całkowita była złożoną z stronników księcia Radziwiłła. Oćwiczywszy więc pisarza, pobrał wszystkie papiery na stole leżące i kazał regentowi wszystkie czynności sądu kapturowego od rozpoczęcia jego jurysdykcji sobie wydać i te wszystkie papiery z sobą zabrał, z sobą to wszystko przywiózł do Nieświeża.
Wkrótce potem pan stolnik litewski ogłoszony był królem, więc kaptury ustały: sądom ziemskim i grodzkim czynność została wróconą i brano się do urządzenia trybu-nału. Ale szlachcie nie można było zjechać na deputackie sejmiki: kto nie był z partii króla, tego nie dopuszczano, a że mało kto na Litwie do niej należał, więc w większej części województw po kilku obywatelów tylko sejmikowało. A tym sposobem zebrał się w Nowogródku trybunał pod laską JW. Przezdzieckiego, co umarł pisarzem wielkim litewskim, a [był] głównym nieprzyjacielem księcia wojewody wileńskiego, jakoż prawie wszyscy deputaci. A książę biskup wileński postarał się, że po kapturach wybrano deputatów lękliwych, o których był pewny, że to tylko napiszą, co im każe - i sam zjechał na reasumpcję trybunału dla uciśnienia księcia i jego przyjaciół. Po wszystkich grodach były na to manifesta zaniesione od dziewięć dziesiątych części szlachty, użalające się, iż dziesiąta część ich oprymuje. Książę już nie miał nadziei, tylko w orężu; i podniosła się konfederacja nieświeska, do której się wiązało, co było poczciwego na Litwie.
Dla asekuracji trybunału stał w Nowogródku pułk imienia Massalskich, na który mógł rachować książę biskup, a majorem tego pułku był niejaki Rożniecki, który miał ścisłej przyjaźni związki z panem Ignacym Wołodkowiczem. Księciu biskupowi i marszałkowi trybunału szło o to najwięcej, aby przestraszyć Radziwiłłowską partią; a pałając zemstą na pana Wołodkowicza, chcieli koniecznie jego dostać, aby do egzekucji przywieść kontumacjalny dekret na niego zapadły za zbrojne najście kapturu. Układają się więc z panem Rożnieckim, aby on dostał żywcem Wołodkowicza, a podły jurgieltnik takiego ima się sposobu: przebrawszy się za markietana, przybiega do Nieświeża dla widzenia się z panem Wołodkowiczem i wmawia w niego, że jest szczerze poświęconym dla Rzeczypospolitej i księcia wojewody, że większą część oficerów przekabacił, i przysięga mu, że cały regiment akces zrobi do konfederacji nieświeskiej, oprócz może kilku oficerów i szefa, których powiążą. Trzeba więc koniecznie, ażeby pan Wołodkowicz jako konsyliarz konfederacji tajemnie zjechał do Nowogródka, aby nie dać czasu księciu biskupowi ani członkom trybunału umknąć, jak wybuchnie powstanie pułku - i żywcem ich połapie co do jednego. Wstyd powiedzieć, ale brat rodzony pana Ignacego do tak czarnego podstępu należał, aby po nim odziedziczyć znaczne spuścizny. Pan Ignacy, co od dawna ostrzył zęby na księcia biskupa, nie mógł się oprzeć mamiącej nadziei dostania go w swoje ręce. A że przy niesłychanym męstwie był bardzo zarozumiały, nikomu się o tym nie zwierza, a pewny swego, puszcza się sam jeden do Nowogródka i przed samym świtem zajeżdża na kwaterę pana Rożnieckiego. Ale wszystko już było przygotowane do jego zguby. W kilka chwil po jego przybyciu cały regiment otoczył dom majora. Poznał pan Wołodkowicz zdradę, ale już poniewczasie; dobywa szabli i próbuje przedrzeć się przez wojsko. Żołnierzom zabroniono było do niego strzelać, bo trzeba było koniecznie sądownie jego zamordować. Pan Ignacy po kilkakrotnie łamał szeregi, ale nowe się formułowały, bo obiecano żołnierzom sto czerwonych złotych, jeżeli go wezmą. Cofnął się do domu pan Ignacy, a stamtąd wleciał w ogród, próbując gęstwiną z niego wysunąć się aż do farnego kościoła, skąd może nie odważono by się go porwać. Ale wszelkie drogi do niego już były przeciętymi, a płoty od ogrodu wywrócono, by go coraz w ciaśniejszym ostępie ściskając, na koniec znużonego porwać. Więcej dwudziestu ludzi obznaczył i kilku nawet ubił, ale widocznie na siłach upadał. Był stary loch warzywny w ogrodzie, do niego się dostał i nową walkę rozpoczął, jakby w jakiej niedobytej twierdzy. Chował się w lochu dla odpoczynku, a gdy widział, że żołnierze po schodach zaczynają się spuszczać, do góry biegł, szablą ich kaleczył i do odwrotu zmuszał. Rady by jemu tam nie dali, a trzeba było najprędzej go uchwycić, bo książę wojewoda wileński mógł mu przyjść na odsiecz. Ale Żyd, faktor marszałka trybunału, podał sposób, którym go dostali. Kazano wszystkie bety żydowskie poznosić i rzucać w loch, a za nimi szli żołnierze, popychając je przed sobą; coraz więcej betów rzucając, tak go obrzucili, że już ruszać się nie mógł, i dopiero żołnierze go wzięli; w ich ręku będąc, jeszcze jednego z nich zabił uderzeniem pięści w skronie. Ale już nic nie pomogło: związanego zanieśli do sali trybunalskiej, tam mu przeczytano dekret sądu kapturowego, który natychmiast, bez dania mu czasu tłomaczenia, bez słuchania go nawet, trybunał potwierdził. Było to horrendum. W dekrecie same były potwarze; między innymi rzeczami było w nim, że pan Wołodkowicz szablą krucyfiks na stole będący przeciął, a on nie tylko że takiego świętokradztwa się nie dopuścił, ale nawet nie wy jął z pochwy pałasza. A że nahajem wybił pisarza Matusiewicza, tego się nie zapierał, ale to, lubo było przestąpieniem, śmiercią karane być nie mogło, bo jurysdykcja kapturowa, będąc nadzwyczajną, nie do miejsca, ale do osoby więcej przywiązana. I zawsze mógł się tłomaczyć pan Ignacy, że w niebytności sędziego nie uznawał jurysdykcji; za skrzywdzenie więc pisarza grzywny i wieża po sprawiedliwemu, a nic więcej nie powinno go było czekać Ale tu już nie chodziło o sprawiedliwość, tylko o dogodzenie zemście. Pan Wołodkowicz został zaprowadzony do sądu, wybadany, osądzony, dekretowany i dysponowany na śmierć, a nareszcie rozstrzelany: to wszystko w przeciągu niespełna godziny! Zaraz po dopełnieniu wyroku i trybunał, i książę biskup rozjechali się, i w porę, bo książę wojewoda wileński, dowiedziawszy się, że pan Wołodkowicz puścił się do Nowogródka, zaraz przeczuł jego niebezpieczeństwo i na czele sześciu tysięcy milicji swojej, którą zebrał naprędce, i bandy albeńskiej ruszył za nim i w ośm godzin po rozstrzelaniu przyjaciela stanął przed miastem. Pułk imienia Massalskich próbował rogatków bronić, ale w puch został rozbitym. Tam się dopiero dowiedział książę o nieszczęściu swoim. Bo zawsze później mawiał: "Dwa tylko nieszczęścia prawdziwe w życiu doświadczyłem: pierwsze -podział kraju, drugie-rozstrzelanie Wołodkowicza." I nigdy nie przestał opłakiwać tej straty.
Otóż w lat około dwudziestu po tym wypadku jako zwykle książę wojewoda obchodził dzień świętego Karola, na który można powiedzieć, że cała Litwa zjeżdżała się do Nieświeża. Książę, wedle swego zwyczaju, siedział w ogromnych sieniach swojego zamku, otoczony sługami i domownikami; przyjmował gości, naprzeciw każdego wychodząc do drzwi, i wznowu siadał w swoje głębokie krzesło, póki dla innego przybywającego nie wstanie. A że każdy gość stał w sieniach z nim razem, póki się wszyscy nie zjadą, można powiedzieć, że cały ranek się przebywał w sieniach, które powoli się napełniały. Otóż razu pewnego wszedł jakiś jegomość, w wieku bliżej starym niż młodym, to jest średnim. Był w kontuszu mundurowym granatowym, z pomarańczowym kołnierzem i takimi obszlegami i czapką, a żupanie białym. Skłonił się nisko przed księciem, jakoby żądając ośmielenia, by mógł za sobą o jakąś łaskę się przemówić. Książę to widząc odezwał się:
- Panie bracie, czego waszeć żądasz?
- Jestem abszytowanym oficjerem wojsk Rzeczypospolitej i życzyłbym sobie w milicji waszej książęcej mości być umieszczonym.
- Gdzie wasze służył?
- W pułku imienia Massalskich. I oto mój abszyt i świadectwo mojej konduity, które śmiem składać waszej książęcej mości.
Książę, rzuciwszy okiem na papiery, raptownie zasępił się i wyrzekł:
- Wołodkowicza rozstrzelali!
Wtem spostrzegliśmy, że starający się o służbę na twarzy okazał nadzwyczajne pomieszanie, a potem przerwał milczenie i śmiałym głosem odezwał się:
- Nie zapieram się, że w Nowogródku wyprowadzałem na śmierć pana Wołodkowicza; ale w tym nie mam sobie nic do wyrzucenia. Jako żołnierz, moja rzecz była słuchać naczelników i dopełniać ich rozkazy, a nie wchodzić w sprawiedliwość ich rozporządzeń. Jeżeli otrzymam służbę waszej książęcej mości, z równą wiernością będę spełniał jej rozkazy, jakem spełniał rozkazy królowi i Rzeczypospolitej.
Na to książę:
- Wołodkowicza rozstrzelali! - i obróciwszy się do swojego sztabs-oficjera deżurnego, którym na ten dzień był pan Tyszkiewicz, później starosta wilatycki, a natenczas podpułkownik milicji księcia: - Każ waćpan, aby natychmiast tu przyszło trzech żołnierzy z mojej warty, z bronią i ostrymi ładunkami: Wołodkowicza rozstrzelali!
Wyszedł natychmiast pan Tyszkiewicz, a my w największym podziwieniu czekamy, co z tego będzie. Oficjer o służbę starający się stał jak skamieniały i blady gdyby trup. Ponure milczenie panowało, przerywane tylko słowami: "Wołodkowicza rozstrzelali", które to słowa książę co chwil kilka powtarzał coraz w mocniejszym poruszeniu. Nadeszli żołnierze. Książę zakomenderował:
- Nabij broń!
My na siebie ze strachem spoglądali. Nikt z nas odezwać się nie śmiał; a tu widocznie gotował się kryminał, który nie mógł nas wszystkich nie gorszyć, bo lubośmy z duszą i z sercem byli poświęceni księciu, byliśmy szlachtą polską, i żaden z nas nie był rad być świadkiem, jak się depcze prawa Rzeczypospolitej.
- Wołodkowicza rozstrzelali! - odezwał się książę. ~ Weźcie serce z papieru czerwonego i przyszpilcie go! -Oficer od warty przyskoczył do oficera abszytowanego imienia Massalskich i zabierał się jemu serce przyłożyć. A książę: - Gdzie to serce kładziesz? Nie tu, ale przyłóż go waść temu jeleniowi, co jest na tym kobiercu.
Trzeba wiedzieć, że cała ściana sieni była zakrytą ogromnym kobiercem gobelinem, wyrażającym polowanie na jelenia. Oficjer więc serce wyżej łopatki jeleniowi przyspilił, książę zakomenderował: "Ognia!" - i trzy kule przybiły serce. Potem wstał z wypogodzonym obliczem, prosząc nas z sobą na pokoje. Massalczyk stajał jak śnieg majowy, ani się można było dowiedzieć, gdzie się on podział. A my z księciem cały dzień wesoło przepędzili, ani on, ani żaden z nas nie wspominając o tym zdarzeniu, co nam był tyle strachu nabawił.