SICZ ZAPOROSKA

Chociaż urodziłem się Litwinem, ziemianinem nowogródzkim, co poczytuję dla siebie największym zaszczytem, a wzdłuż i wszerz kilkakrotnie całą Polskę przebiegłem, nie mogę nie przyznać, że Krasna Ruś jest najpiękniejszą naszą dzierżawą. Tam bez pracy prawie ziemia obdarza rolnika niezliczonym plonem, bydło tuczy się bez dozoru, najpiękniejsze konie i niezliczone trzody owiec okrywają pastwiska, a śpiewy wieśniaków i uroda wieśniaczek świadczą błogość ich życia. Słyszałem, że od czasu zaboru ogromne majątki naszych dawnych panów jak poszły w rozdrób między przychodniami różnego kalibru, którzy najczęściej groszem kradzionym te dziedzictwa ponabywali, namnożyło się podpanków, których nie-ludzkość do smutniejszego stanu przyprowadziła włościan niż gdzie indziej niewdzięczność roli. Wszystko to być może, ale mówię tylko o tym, co było za dawnych czasów i na com patrzał. Pierwszy raz Krasną Ruś poznałem w r. 1763, ale to nie był czas spostrzeżenia robić nad jej pięknością, bo wtedy gdy po porażce naszej przez Podgoryczanina, ze szczątkami konfederacji litewskiej szybkim pochodem i ledwo nie co dzień bijąc się, przebiegliśmy cały ten ogromny kraj, aby najprędzej dostać się na Wołoszczyznę, cośmy i dokazali, pomimo największych przeszkód, wytrwaniem i walecznością naszą, a za szczęściem i przytomnością naszego wodza, JO. księcia Radziwiłła, wojewody wileńskiego. Patrzałem, jak on ciągle na koniu, zawsze się znajdywał tam, gdzie było największe niebezpieczeństwo, i jak w najsmutniejszych przygodach żadną chmurką nie oziębiał naszych nadziei. Byłem świadkiem, jak pod Sawińcami, już blisko Dniestru, którego przejście było kresem naszych życzeń, kurtka jego kilkakrotnie była przeszyta wystrzałami karabinowymi, a kula armatnia padła o kilka kroków od niego, potem podniosła się i wznowu przed koniem upadła, którą to kulę, ważącą dwanaście funtów, kazał podnieść, a później takowej wagi z szczerego srebra odlać i ofiarował ją Najświętszej Pannie boruńskiej, gdzie ją widziano zawieszoną przed jej obrazem, nim w czasie rewolucji Moskale ją zabrali, zrabowawszy kościół boruński.

Ale w kilka lat potem, już w początkach konfederacji barskiej, JW. Ogiński, wojewoda Witebski, wysłał pana Azulewicza - z Tatarów, ale obywatela zacnie urodzonego, który potem był pułkownikiem lekkiego pułku w wojsku Rzeczypospolitej i ze mną sąsiadował aż do śmierci, która niedawno nastąpiła - otóż z rozporządzenia Generalności JW. Ogiński wysłał go do Islam Giraja, chana krymskiego, aby przy nim prowadził interesa konfederacji, do niej się ciągle zgłaszając i o każdej rzeczy jej donosząc. A dla przesyłania wiadomości, które tylko ustnie mogły przechodzić, bo nie było sposobu w papierki się wdawać, ciągłe przedzierając się pomiędzy nieprzyjaciół, wysłano nas czterech młodzieży, na których spuścić się można było, bo i pan Azulewicz od nas nie wiekiem, ale wziętością był starszy, bo, biegły w językach bisurmańskich, posiadał szczególną ufność wodzów konfederacji, której to ufności nie zawiódł. Otóż było nas czterech jemu dodanych: pan Michał Ratyński, cześnikowicz miński, pan Wojciech Mas-salski, regentowicz oszmiański, pan Mikosza, co dobrze bisurmańczyzny wyuczywszy się, został później tłomaczem Rzeczypospolitej w Stambule, i ja; a każdy z nas osobno musiał jechać, dla uniknienia podejrzenia, i dopiero w Humaniu złączyć się nam trzeba było, gdzie pan Mładanowicz, rządca generalny, miał instrukcją od JW. Potockiego, wojewody kijowskiego, swojego pana, aby nas opatrzył, co tylko pan Azulewicz rekwirować będzie, i chociaż nas z Lwowa wyprawili, każdy swoją drogą do Humania szczęśliwie trafił, oprócz pana Massalskiego, który został męczennikiem miłości ojczyzny. Bo natrafiwszy na komendę pana Branickiego, wówczas łowczego koronnego, a który już się zaprawiał na krwi rodaków, został do niego przyprowadzony. Jakiś pana łowczego dworzanin wydał, że go widział we Lwowie przy dworze JW. Paca, starosty ziołowskiego, marszałka generalnego konfederacji. Zaczął go pan Branicki wybadywać, od kogo, gdzie i z czym jedzie, bo domyślał się, że z czymś ważnym; kusił go różnymi obietnicami, potem katował niemiłosiernie. Ale szlachetny młodzieniec, pamiętny swojej przysięgi, gdy ani łagodnością, ani datkami, ani mękami nie dał się zachwiać, oddał go JW. Branicki komendzie moskiewskiej, która jako szpiega natychmiast go powiesić kazała.

Islam Giraj był zapalonym przyjacielem Polaków i ciągle nalegał na Portę, by wojnę wypowiedziała Rosji, a do tego miał wielkie zaufanie u sułtana, na którym już był wymógł, że przekupionych członków Dywanu, którzy w r. 1763 rzeczywiście nas zgubili, poczęstowano stryczkiem jedwabnym. I kiedy pan Azulewicz do niego był wysłany, on natenczas swoimi stronnikami w Stambule popierał, jak mógł, JW. Potockiego, podczaszego litewskiego, który się biedził a biedził, aby sułtana namówić na wojnę, i taki dopiął swojego, pomimo całego Dywanu, który ciągle mu szył buty, bo jego członkowie mało co lepsi byli od tych, co dopiero gardłem zapłacili swoją zaprzedajność. A dopiął swego takim sposobem: sułtan był bardzo gorliwym w swojej wierze i rad był cały świat nakłonić do swojego Mahometa. Otóż JW. podczaszy, wyczerpawszy wszelkich środków, takowego na końcu się chwycił: posiadał doskonale język turecki i kilkakrotne posłuchanie prywatne miewał u sułtana - determinuje się sam do niego iść; a że straży było wiadomo, iż miał łaskę u sułtana, więc go do niego puszczono. Stanąwszy tedy przed nim, pada mu do nóg i mówi te słowa:

- Rządco prawowiernych! Wyrwij nas od ucisku moskiewskiego, a cały mój naród podda się pod wyznanie twojego proroka. Masz mnie tu w zakładzie, a w dniu tym, w którym się dowiem, że Moskale z całej ziemi naszej wypędzeni zostali, przysięgam ci, że dam się publicznie obrzezać.

To wtedy sułtan ucałował go, czego nawet z wejzyrem nie robił, i natychmiast wojnę wypowiedział; bo już tu szło wyraźnie o honor Mahometa. A co to była za miłość ojczyzny - dać się potępić za nią! Bo pan podczaszy był bardzo żarliwym katolikiem, powiedziałbym, że nawet do zbytku, gdyby w tym mógł być zbytek; i nikt z nas od niego zapewne nie był świadomszy, że jeno w naszym Kościele można dostać zbawienie i że co czeka takiego, co się poturcza. Otóż, kiedy później JW. a przewielebny Krasiński, biskup kamieniecki, jeden z wodzów naszej konfederacji, a którego rodzony brat, podkomorzy rożański, był marszałkiem generalnym konfederacji w Koronie, jak JW. Pac w Litwie, po przyjacielsku kiedyś mu wymówił, że za daleko się posunął:

- Bóg mi jest świadkiem, księże biskupie - odpowiedział podczaszy - że nie dla rozpusty ani niedowiarstwa byłem gotów opuścić wiarę mych ojców, ale jedynie dla ratunku ojczyzny. Gdyby mnie za to miłosierdzie Boże ominęło, w piekle sam szatan musiałby mnie szanować.

Na te słowa świętobliwy biskup, ale razem najgorliwszy obywatel, nic nie powiedział, tylko westchnął i łzy mu się puściły.

Otóż gdyśmy się połączyli w Humaniu, a opłakaliśmy przygodę naszego nieodżałowanego kolegi (którego krew o pomstę woła na zmoskwiciałego szlachcica, który szeregiem zbrodni przechodząc wyszedł na najmożniejszego w narodzie pana; o duszy jego my nie zapomnieli, bo pan Roguszewski porządne egzekwie w kościele ojców bazylianów mu sprawił, na których nie tylko my, ale nawet pan Azulewicz, choć mahometańskiego obrządku, się modlił), układaliśmy naszą dalszą podróż. Trzeba nam było udać się najprzód do Siczy Zaporoskiej. Semen Kozudra, koszowy, co był w ścisłych stosunkach z wodzami konfederacji barskiej, skończył był życie - i nadchodziły wybory nowego koszowego. Ta strata była dla [nas] tym boleśniejszą, bośmy na nim wielką nadzieję pokładali, że się z nami złączy z wojskiem, którego łatwo do trzydziestu tysięcy mógł zebrać; a tym sposobem konfederacja na nowo łatwo by się zawiązała na Ukrainie, której większa część była własnością panów, co nami bądź dowodzili, bądź nam sprzyjali, a przy tym wojsko tureckie i krymskie Tatary jak by weszły, niezawodnie cała Ruś zostałaby oswobodzoną, Szło więc nam o to najwięcej, aby wybrano koszowego nam sprzyjającego; a mieliśmy po sobie Dziumdzuryka, pisarza Siczy, który tym mocniej nam pomagał, że był rodowitym Polakiem. On to ku nam był nakłonił Semena Kozudrę, bo był człowiekiem bardzo przebiegłym, oczytanym i wielkie mającym znaczenie w całym Zaporożu. I byłby sam wyniesiony na stopień koszowego, co by nam było bardzo pomyślnie, ale wedle ich praw koszowy nie powinien był umieć ni czytać, ni pisać, więc kontentować się musiał pisarstwem, co było drugim stopniem w Siczy, i tym nam pomagał. - Otóż pan Roguszewski wyprawił nas z. gorzałką skarbową do Siczy jako sług ekonomii humańskiej. My z batogiem w ręku, idąc przy podwodach wołami ciągnionych, tę nie najdłuższą podróż odbywając, raz byliśmy tylko zatrzymani przez Dońców, którzy za okazaniem świadectwa ekonomii natychmiast nas puścili. Dodał nam pan Roguszewski kilku Kozaków humańskich.doświadczonych, co już nieraz gościli w Siczy; a myśmy się im zupełnie dali powodować, tym więcej iż oni szczerze byli przywiązani do wspólnej naszej ojczyzny Przybywszy do Kahorliku, miasteczka do włości humańskiej należącego, a na którym się kończyły dzierżawy Rzeczypospolitej, trafiliśmy właśnie na czas jarmarku. Lubo miasteczko składało się tylko z ogromnej karczmy skarbowej nad samą Siniuchą i kilku mizernych domostw żydowskich, zjechały się na jarmark tłumy Tatarów, Kozaków, chłopów i Żydów, dla kupna lub przedaży koni, bydła, łoju, ryby suszonej, smoły itp. My, z podwodami stanąwszy pod karczmą, a woły na paszę puściwszy, weszliśmy do izby szynkowej, gdzieśmy zastali mieszaninę liczną rozmaitych narodów, a każdego łatwo było poznać, do którego należy. Tu Tatary w kożuszkach krótkich, których włos sterczał do góry, i w krymkach baranich odznaczali się twarzą ogorzałą i oczami małymi. Ukraińskich chłopów można było poznać po szlachetności ich rysów i czystości białych koszul, na których czarność siermięgi wdzięcznie się odbijała. Głowy ogolone, na wierzchu których koska szeroka, spadająca aż na ramię, a seledcem przez nich nazwana, była jedynym szczątkiem ciemnej czupryny. Wielkie szarawary, obwiązane szeroko czerwonym pasem, spoza którego wyglądała nahajka z rzemienia plecionego i jej srebrna rękojeść, zdradzały ukraińskiego Kozaka. A moskiewskiego kacapa któż by nie poznał po długim sarafanie ciemnobłękitnym, zapuszczonej rudawej brodzie, włosach w okrąg postrzyżonych, twarzy jak księżyc w pełni okrągłej, na której obojętność się malowała, i olbrzymich kościach, hojnie sadłem opatrzonych. Kobiet nie było innych, jeno Ukrainki, a tych było trzy rodzaje: baby, mołodyce i dziewki. Baby miały głowy chustką związane, opończe ciemne, barankami podszyte, zgoła strój skromny, ich wiekowi przystojny; ale mołodyce i dziewki, między którymi wiele było pięknej urody, były dość wykwintne w stroju: galony sute i kosztowne, korale gęsto się okazywały i dowodziły, że ich mężowie i rodzice byli majętni. Kiedyśmy weszli, cale to zgromadzenie słuchało z największą uwagą ślepego bajarza, co grając na lirze, śpiewał im różne wypadki, bądź z Pisma świętego, bądź z dziejów ukraińskich. Natrafiliśmy na to, kiedy śpiewał wszystkie okoliczności porwania księżniczki Ostrogskiej przez Dymitra księcia Sanguszki. I uważałem, że najwięcej zajmywało Ukraińców, kiedy on im wyliczał dobra księcia Dymitra i szlachtę i Kozaków jego dworu, jakoż i księżnej Ostrogskiej dobra i jej sług obojga płciów, wszystkich po imieniu mianując. To, jak wymieni takie imię, które nosi jaki z przytomnych parobków lub dziewek, natenczas śmiechy i palcem pokazywanie tego lub tej, co się wymieniło. My wszyscy byli ubrani jak chłopy ukraińskie, więc niczym na siebieśmy oczów nie zwracali. Pan Azulewicz siadł między Tatarami i z nimi zabierał znajomość i przyjaźń, co mu nie było trudno - on, co po tatarsku mówił jak swoim językiem. Pan Mikosza zajadał potrawę z nóg wołowych i kaszę jaglaną, co mu Syducha przyniosła; pan Michał Ratyński był tylko pięknością dziewcząt zajęty i bardzo się do jednej zalecał, czym mnie niemało nafrasował, bo żaden z nas nie umiał tłomaczyć się językiem stosownym do stroju, któregośmy przybrali, aleśmy przynajmniej milczeli, a pan Michał ciągle z litewska coś plótł dziewce, czym mógłby nas wszystkich w niebezpieczeństwo wprowadzić, bośmy mogli natrafić jeszcze na moskiewską komendę. I dopiero byłaby bieda! Ale nic wszakże nie mogło pana Michała oderwać od powabów Ukrainki, która lubo z jego mowy się czasem naśmiewała, nie bez przyjemności spoglądała na ten nowy hołd oddany jej wdziękom. A ja, lubom był równy jemu młodością, przyznam się, że śpiewem bajarza tyle byłem zajęty, że od niego nic mnie oderwać nie mogło. Z niego się dowiedziałem, że Artem Jełowicki, pan czternastu wsi, był marszałkiem dworu księżnej Ostrogskiej i że na czele jej ludzi nadwornych tak się wsławił pod Suczawą przeciw Wołochom, że król Zygmunt ofiarował mu chorąstwo nadworne litewskie; ale że on tego zaszczytu odmówił z powodu, iż księżna Ostrogska bez niego nie da sobie rady; że wzrósłszy na dworze kniazia Ilii, nie godzi mu się opuścić jego wdowy, a wedle Ewangelii dwom panom służyć nie może - jakoż dopiero po jego śmierci książę Dymitr najechał zamek ostrogski; że kniaź Czetwertyński, dziedzic Komajgroda, co był towarzyszem kniaziów Dymitra i Wasila na tym najaździe, był synem Ostafieja, co swoim kosztem utrzymywał pułk Kozaków w służbie Rzeczypospolitej i wielce był jej zasłużonym; że bardzo mu się chciało kasztelanii bracławskiej, którą jemu król przyobiecał. Obietnicy panowie rady uskutecznić nie dopuścili, chcąc jego wprzódy na wiarę rzymską przeciągnąć, aby za jego przykładem wiele szlachty ruskiej się nawróciło. Ale on był syzmatykiem twardym i sobie tego mówić nawet nie pozwalał, i z powodu niedotrzymania słowa był nieco rozjątrzony; o czym patriarcha moskiewski dowiedziawszy się, wyprawił do niego jakiegoś ihumena z propozycjami, by do cara przylgnął, a że za to zostanie nie kasztelanem, ale kniaziem udzielnym bracławskim, i że mu pora pomścić się nad Rzecząpospolitą, co taką niewdzięcznością odpłaca jego zasługi; a on mu na to odpowiedział:

- Krywda krywdoju, a otczyzna otczyzną. Ja z jej nieprzyjacielem w pisma nie będę wchodził, ale ty jemu powiedz, szczo kniaź Ostafi Czetwertyński, dydycz Komajgrodu i połkownik korola i Riczypospolitoj Polskoj, tobi skazał, szczo maty persze pobyje, a potom pomyłuje, a maczycha persze pomyłuje, a potom pobyje.

Jak skończył bajarz śpiewać a nadstawił czapkę, to jak zaczęły piętaki w nią spadać, duchem przepełnioną została.

A potem parobkowie z mołodycami i dziewkami zaczęli tańcować szumki. Pierwszy raz widziałem tańcowanego kozaka. Szczególnie jeden Kozak ślicznej urody z dziwną lekkością tańczył, prysiudy, jak oni nazywają, do ziemi robiąc, potem wznowu skacząc do góry; hołubce bił piętą o piętę, szastał się z dziewczętami po całej izbie z niewidzianą zgrabnością i to wszystko robił grając na bandurce, czyli po naszemu teorbanie, i śpiewając rozmaite ukraińskie miłosne piosnki. Uważałem, że dziewki ledwo go nie zjadły oczyma i do której się zbliżał, by z nią tańcować, wszystkie inne natychmiast się chmurzyły. Ale co nas uderzyło, to kilku Kozaków, których strój znacznie bogactwem się różnił od wszystkich innych. Nosili szarawary granatowe z złotym galonem, półkontusze pąsowe z wylotami wiszącymi, żupaniki z białego atłasu, pas jedwabny x frędzlami złotymi i czapki wysokie z siwego baranka, a z wierzchu których wisiał po kark jakby worek pąsowego sukna z kutasem złotym. Od kobiet widocznie stronili i usuwali się skwapliwie, kiedy jaka z nich przypadkiem się zbliżała; ale wszystkich mężczyzn, znajomych lub nie, gorzałką i miodem traktowali, obowiązywali do picia i sami tęgo pili, ale tak, że Żyd arendarz wiadrami na ich rozkaz gorzałkę i miód nosił, a co wiadro przyniesie, natychmiast ono się wypróżnia i drugie, pełne, jego miejsce zastępuje. I nas także traktowali z prostą, ale obowiązującą grzecznością, tak żeśmy nie śmieli im odmówić za ich zdrowie po parę szklanek miodu wypić. Już tu mnie taka wzięła ciekawość, że lubo postanowiłem sobie ust nie otwierać, nie wytrzymałem i Żyda zapytałem, co to za Kozacy tak bogato ubrani i tak hojnie traktujący.

- A wy czużyi, szczo ne znajete zaporoskich Kozaków? Oni z ryboj w desiat' podwod byli w Humaniu, a tam dowidatysia, co ich koszowy pomer; tak spiszajut nowoho wyberaty, szczo ne mili czasu prepit' swojego zarabotka i z porożnemi furami na Kahorlik wracajut do Siczy. Uże dziś predali i woły, i wozy. To moje szczastje, co oni z hroszami tu prybyły, w tej karczmie wszystko prepyjut i hoły do domu powernut. Te bogate żupany oni ne z soboju prywezły, bo w Siczy ne hodyt tak ubyraty sia, ale w Humaniu kupili. Nym słonko zajde, to wy ich obaczyte, jak oni u sebe chodzą.

To jeszcze więcej zaostrzyło moją ciekawość i niecierpliwie wyglądałem wieczora, bo dopiero przed samym zachodem słońca mieliśmy dalej ruszyć z powodu niesłychanego upału. Ale nie miałem potrzeby tak długo czekać, bo jeszcze dwóch godzin nie minęło, a jak zaczął ich Żyd rachować, zabrał im co do grosza wszystkie ich pieniądze, ze tylko każdemu po kilka piętaków się zostało. Dopiero oni kazali podać sobie kadkę napełnioną dziegciem i jeden po drugim w pięknym swoim ubiorze do niej właził i zanurzywszy się w dziegciu po szyję, dopiero rozbierał się i cały swój ubiór, jakby gardząc marnościami świata, na ulicę rzucał, aby go wziął, kto zechce; i czapkę to samo, równie dziegciem ją powalawszy. A potem każdy się ubierał w koszulę w łoju zmaczaną i siermięgę, w której z Siczy wyszedł, i z biczem w ręku, dobrze pijani, wyszli, nikomu nie powiedziawszy: "Bywaj zdrów."

Pan Michał Ratyński pomimo moich perswazjów, żeby się wyspał, bo przez całą noc chodzić nam będzie trzeba, nie mógł się wyrwać od swoich zalotów i nawet w pląsy się puścił z parobkami i dziewkami, czym bardzo nas rozśmieszył, osobliwie jak poszedł pierwszy raz w życiu swoim w prysiudy. Ale pan Azulewicz, pan Mikosza, Kozacy humańscy, co z nami szli, i ja, w sieniach słomy i siana hojnie namościwszy, aż do godziny przeznaczonej ku dalszemu pochodowi porządnego wczasu my użyli.

Jeszcześmy szli dwa dni samymi stepami, ani pagórka, ani drzewka nigdzie nie widząc, tylko ogromną przestrzeń, równą jak morze, kiedy żaden wietrzyk po nim nie powiewa. Napotykaliśmy kiedy niekiedy mogiły, w pewnym wyrachowanym porządku jedna od drugiej oddalona (które to mogiły Kozakom służą i za czaty, i za sposób niezbicia się z drogi w czasie zimowych zamieci) i często przechodzące na pół zdziczałe trzody, które zimą, jak latem pod gołym pasą się niebem. I tak bezludną przebywszy przestrzeń, stanęliśmy w Gardzie nad Bohem, gdzie zaczynają się posiadłości siczowych Kozaków. Tam między skałami były porobione jazy, czyli tamy do łapania ryb, i tam zastaliśmy asaułę, przy którym w niebytności pułkownika, będącego w samej Siczy na wyborach, było dowództwo pułku korsuńskiego, stojącego w Gardzie na straży. Nasi Kozacy jemu zameldowawszy się, on nas uprzejmie przyjął i dodał nam dla konwoju jednego towarzysza siczowego z wielkim buzdyganem żelaznym, najeżonym kolcami. Nasi Kozacy nam wytłomaczyli, że widok tego buzdyganu jest dostatecznym, aby nas od wszelkiej przykrości zasłonić, i chociaż Zaporożce skłonni są do rozboju, z tym buzdyganem możemy być spokojni, ale że przechodząc przez ich ziemowliki, będziemy często nawiedzani przez towarzyszów i ich czeladź i każdy pić będzie gorzałkę z podwód, ile mu się podoba, ale na tym nic ekonomia humańska nie straci, bo byle kufę, choć próżną, przywieźć do Siczy, koszowy za świadectwem konwojującego towarzysza, że ona wypróżnioną została po drodze przez Zaporożców, zapłaci za nią, jakby była pełną. A że Zaporoże dzieli się na 40 pułków, jeżeliby przypadkiem konwojowanym podwodom jaka szkoda lub kradzież była zrządzona, pułk, w którego obwodzie to by się stało, całkowitą szkodę winien jest opłacić. Dowiedzieliśmy się, że pierwej oni rabowali Smilańszczyznę i Humańszczyznę bardzo często; ale pan Ortyński, rządca Humańszczyzny, który umarł podczaszym bracławskim, ubezpieczywszy Humań wokoło fosami głębokimi i ostrokołami, a wyćwiczywszy milicją nadworną JW. Potockiego, wojewody kijowskiego, nie tylko że ich odpierał i raz tyle tej zgrai nabił, że aż pięć mogił na przedmieściu Humania na ich ciała usypał, ale na samą Sicz napadał, ziemowliki im palił, bydła i stada zabierał i tych Zaporożców, co brał żywcem, w dyby zabijał i do robót używał- A że to kilkakrotnie się zdarzyło, więc Bundur Mamałyg, co był natenczas koszowym, z ekonomią humańska i smilańską zaprzysiągł wieczny traktat, że już nie wolno będzie Zaporożcom rabunki popełniać w Polsce, ale za świadectwem władzy swojej wolno im będzie tylko dla handlu do Humania, Smiły i innych dzierżaw domów Lubomirskich i Potockich przybywać. A oficjalistom i poddanym tych dwóch włości za świadectwem swoich ekonomiów wolno było także dla handlu bywać w Siczy, ale tylko przez Gardę, gdzie była straż zaporoska od granic Rzeczypospolitej i buzdygan w ręku naczelnika dla ubezpieczenia przejeżdżających. Gdyby jaki Zaporożec przeciw temu układowi co wykroczył i najmniejszej kradzieży się dopuścił, bądź we włościach wyżej wzmiankowanych, bądź na konwojowane buzdyganem podwody, koszowy śmiercią go karał po osądzeniu sprawy przez sędziego Siczy a napisaniu wyroku przez pisarza. A śmierć była zadana następnym sposobem: obwinionego przywiązano do słupa i obok niego kładziono stos kijów i kadkę gorzałki. Każdy tedy Kozak koło niego przechodząc gorzałki się napił i kijem uderzył, i poty pili i bili, pokąd mu życia nie odebrali. Takową śmierć niedawno był poniósł Tymosz Podkujko, ataman i poeta zaporoski, którego pieśni w obydwóch Ukrainach śpiewają, a to z powodu, iż koszowy Semen Kozudra (ten sam, którego śmierć, dopiero nastąpiona, była dla nas nieodżałowną stratą), częstując u siebie oficerów moskiewskich, do niego przybyłych w interesach carowej - jak u nich we zwyczaju, kazał Podkujce grać na bandurce i śpiewać. On, chcąc gościom podchlebić, ułożył naprędce piosnkę, w której między innymi rzeczami powiedział: że Lachy ubogie, bo choć żonki sami mają, dla popów ich nie wystarcza; Zaporożcy jeszcze ubożsi, bo choć popom dają żonki, a sami bez nich muszą się obchodzić; a Moskale najbogatsi, bo mają żonki i dla siebie, i dla popów. Otóż po odprawieniu oficerów koszowy kazał sądzić Podkujki za to. że ważył się naganiać ustawom siczowym, i jako przekonany o tę zbrodnię, był kijmi ubity, pomimo tego że i względy u koszowego, i miłość miał w całym Zaporożu. Tak wielkie jest u nich uszanowanie dla swoich praw. Rzeczywiście oprócz żon popów, których jest tyle, ile pułków, to jest czterdziestu (a te popy najczęściej rozstrzyżone w Moskwie za hultajstwo), żadnej kobiety nie ma ani w Siczy, ani w ziemiach do niej należących i żadnej nie wolno nogę na ich posiadłości położyć. Ludność zaporoska utrzymywała się raz przyjmowaniem do siebie zbiegów bądź z Polski, bądź z Moskwy, najczęściej najgorszych hultai, a którzy na Siczy, poddawszy się pod surowe prawodawstwo, jego przepisów wiernie dochowywali, raz z chłopczyków kradzionych za granicą Siczy, których przysposobiali za synów i którzy po nich odziedziczali majątki. Jeżeli zaś Kozak umierał nie zostawując przysposobionych synów, natenczas jego majątek na dwie równe części zostawał podzielony: połowę brał koszowy dla siebie, a połowę cerkiew pułku, do którego nieboszczyk należał. Z tego powodu cerkwie u nich były bardzo bogate. Prócz tego miał koszowy wielką wyspę na Dnieprze, na której kilka wsi chłopów żonatych było osadzonych, co mu czynsz płacili, i jego był wyszynk gorzałki i miodu. Często Kozacy synów tych chłopów przysposabiali. Koszowy i urzędnicy wielcy, których było tylko dwóch: pisarz i sędzia, ubogim swoim ubiorem nie różnili się od prostych Kozaków, a ich mieszkania mało co były wykwintniejsze, tylko odznaczały się pięknością i obszernością sadów. Dziesięcina pszczelna składała dochód pisarza i sędziego. Każdy pułkownik pobierał opłatę od koni, bydła i owiec na utrzymanie kureni, a w każdym kureniu pułkownik utrzymywał za to Kozaków, co chleb piekli, jeść gotowali i gorzałkę szafowali dla wszystkich, tak regestrowych towarzyszów, jako ich czeladzi, którym się podobało w kureni hulać.

Tak rozmawialiśmy z Kozakami humańskimi o ustawach i obyczajach tego osobliwszego narodu, przechodząc piękny kraj, który był jego siedliskiem. Bo już nie goły step, ale gdzieniegdzie okazywały się gaje, a jary zieleniały olszyną i wierzbiną; to tylko było smutno, że śladu rolnictwa nie można było spostrzec. Żadnej pracy nie chce znosić Zaporożec i rolnictwem się brzydzi. Sadem tylko się bawią, i to niektórzy, bo próżniactwo jest ich największą pociechą. Przybyliśmy do miasta Siczy, jeśli miastem godziło się nazwać czterdzieści długich drewnianych karczem, pośród których tworzył się rynek w regularny czworobok, a każda karczma należała do innego pułku; a z tego rynku wychodziły trzy gościńce: jeden popod chałupę koszowego, drugi pisarza, a trzeci sędziego. Chałupy obszerne, ale słomą pokryte, przy nich sady ogromnej wielkości, szczególnie koszowego, który tym się tylko w mieszkaniu różnił od drugich dwóch urzędników, iż [miał] obok chałupy wielką stajnią murowaną, w której do pięciudziesiąt koni utrzymywał. Zajechawszy na rynek, poszliśmy prosto do pisarza, któregośmy zastali siedzącego popod chałupą i tytuń kurzącego. Był to człowiek przynajmniej siedmdziesięcioletni, aie czerstwy. Twarz jego odznaczała się szlachetnością rysów. On już był przygotowany do naszego przyjęcia i z panem Azulewiczem rozmawiał jako z poufałym przyjacielem, lubo go pierwszy raz widział. Zaprosił nas wszystkich czterech, abyśmy się do jego chałupy wnieśli, i zaprowadziwszy nas do niej, zaczął do nas mówić bardzo czystą polszczyzną. Powiedział nam:

- Źle się zrobiło. Godzina nie upłynęła, jak obrano koszowym Jura Majborody. Intryga popów, Moskwie zaprzedanych, jego na ten stopień wyniosła. On jest fanatykiem w syzmie i wmówił sobie, że jak Polska pozbędzie się Moskalów, to Sicz zmusi do unii. Zupełnie się powodować będzie protopopem naszym Sohaniczynem, bratem rodzonym opata perejasławskiego, który zawzięty na Polaków za to, że na pal wbito w Żytomirzu ich rodzonego siostrzeńca, czernca motryniańskiego monasteru, co był watażką hajdamaków i na ich czele wiele rabunków i okrucieństw popełniał w wielu domach szlacheckich. Pokąd Majboroda żyje, nie ma nadziei, abyście jakiejkolwiek pomocy od Siczy spodziewać się mogli. Ja jeszcze przez jutrzejszy dzień wszystko lepiej wybadam; a potem niech który z panów jedzie nazad do konfederacji z tym, co wypadnie jej donieść. A teraz muszę iść na ceremonię wnijścia koszowego w swój obowiązek, co długo trwać nie będzie, a wy z daleka stojąc możecie się temu przypatrzyć; a potem powróćcie do mojej chałupy i na mnie czekajcie. Będzie uczta wielka u koszowego, który wieczerzę całej Siczy sprawuje. Wszyscy się na śmierć popiją prócz mnie; bo w dzień wyboru koszowego i jego rocznicy pisarz żadnego trunku mocnego do ust nie może przyłożyć wedle praw naszych. Przy nim zostaje władza i prawo chce, aby jeden był przynajmniej trzeźwym.

To rzekłszy, natychmiast wyszedł wziąwszy z sobą papier, kałamarz i pióro za uchem, aby zapisać akt inauguracji.

A my po niejakimś czasie poszliśmy na rynek, gdzieśmy zastali mnóstwo Kozactwa przed karczmą pułku czehryńskiego, gdzie stał nowy koszowy, co był asaułą w tymże pułku. Z wielkimi okrzykami prowadziła go tu tłuszcza z karczmy do domu koszowego, gdzie stały cztery wozy przewrócone, których natychmiast ziemią zasypano, tak że na dziedzińcu wzniósł się kurhanek dość wyniesiony. Na wierzchołku tego kurhanka zasiadł nowo obrany koszowy, a z każdego pułku jeden towarzysz regestrowy weszli z ogromnym koszem do izby koszowego i zmiótłszy porządnie całą chałupę wszystkie śmiecie w ten kosz włożyli, tak że go napełnili, a potem zanieśli ten kosz na wierzch kurhanku i z trudnością podniósłszy, całkowity wysypali na głowę nowego koszowego, iż natychmiast został śmieciami obsypany; a pisarz głośno wyrzekł: "Jak widzisz siebie obsypanym śmieciami, tak w każdej potrzebie znajdziesz nas wszystkich od siebie nieodstępnych." I taka była całkowita ceremonia inauguracji naczelnika Siczy, który z powodu tego na nim przewróconego kosza nosi nazwisko koszowego. Dopiero wszedł koszowy w dom swój i od tej chwili jego władza się zaczynała. Pierwsza jego czynność musiała być odbicie piwnicy swojego poprzednika, skąd wszystek miód, wiszniak i gorzałkę wyniosło Kozactwo; ta zaś próżną została. I wszyscy siadli na ziemi, koszowy i Kozacy, około kotłów napełnionych barszczem, kaszą jaglaną, kluskami, pieczeniami wieprzowymi i baranimi, z których każdy drewnianą łyżką brał na swoje misę, ile mu się podobało, i wszyscy zaczęli zajadać z wielkim żarłoctwem, każde kilka kęsów popijając gorzałką lub wiszniakiem, i to szklankami. Tylko pisarz, jak mówił, siedział osobno i to jadł, co oni, ale oprócz dzbanka wody nie miał innego napoju Przybyłym kupcom i ludziom nie należącym do Siczy, między którymi byliśmy, koszowy z wielką gościnnością trunki rozsyłał i w misach jadła, których nadmieniłem, a które lubo niewykwintne, bardzo nam smakowały, i panu Azulewiczowi, który oprócz wieprzowiny, resztę z nami dobrze zajadał. A gdyśmy zobaczyli, że już zaczynają mózgownice tak kozackie, jako i cudzych przybyłych zagrzewać się trunkiem do zbytku, powoli wycofawszy się z tej zgrai, cichaczem poszliśmy do domu pisarza, gdzie było nasze locum standi, i tameśmy czekali na jego przybycie, które dopiero po dziesiątej wieczór nastąpiło.

Nazajutrz wyprawił mnie pan Azulewicz do General-ności z doniesieniem, że sam puścił się do Bakczysaraju, gdyż cała nadzieja na Tatarach; a na siczowych Kozaków nie ma co rachować, bo wszystkie popy są rozjątrzeni na Polskę, a Jur Majboroda, nowy koszowy, jest ich narzędziem. Tyle tylko możemy być pewni, że przeciwko nam działać nie będą. Dodał nam Dziumdzuryk: Kozacy prości sprzyjają Polszcze, bo są przywiązani do swoich ustaw i przeczuwają, że Moskwa, jak utwierdzi w Polsce swoje panowanie, nie ścierpł ich swobodnego życia, podczas kiedy wolny naród nie byłby się gorszył z ich niepodległości. Ale starszyzna prawie cała już zepsuta. Popi im wmawiają, że starostwa czehryńskie i czerkaskie między nimi będą podzielone, a koszowego mamią nadzieją, że całkowita posiadłość Siczy zostanie jego dziedzictwem, a on będzie hetmanem kozackim dziedzicznym, jak tylko nakłoni Kozactwo do zaprzysiężenia poddaństwa carowej. Tak to spodleni ci ludzie chcą wolność swoją zaprzedać dla dostatków, których nie dostaną, bo Moskwa żadnemu zdrajcy nigdy obietnicy nie dotrzymała.

Przed moim odjazdem odważyłem [się] go zapytać, jakim przypadkiem, widocznie będąc szlachcicem polskim i mężem światłym, został członkiem stowarzyszenia złożonego z ludzi prostych, włóczęgów i nieoświeconych.

On nam na to odpowiedział:

- Nie będę przed wami taił tajemnic mojego żywota ani wypadków, które mnie tu zapędziły. Jestem szlachetnie urodzony i moje przeznaczenie było i korzystać w wielkim narodzie z klejnotu szlacheckiego, i posiadać znaczny majątek. Jestem urodzonym ziemianinem województwa witebskiego, a moje nazwisko jest Wołk. Mój ojciec był szczupłego majątku, ale szlachcic starożytnego rodu, za granicą wychowany. W wojnach króla Jana III się wsławił i byłby doszedł do pierwszych w Rzeczypospolitej zaszczytów, gdyby wiara, w której był wychowany, nie była ku temu na przeszkodzie: był rodowitym kalwinem. Jednak, że był młodym, przystojnym i ugrzecznionym, podobał się pannie Brzostowskiej, kasztelance mińskiej, bogatej pannie, która zależąc od siebie, poszła za niego, pomimo perswazjów całej familii Brzostowskich, którzy, z Jagiellończykami spokrewnieni, radzi by mieć jak zwykle swoją krewną za jakim magnatem, a nie za szlachcicem, chociaż dobrego rodu, ale którego dom ledwo do wojewódzkiego urzędu mógł się docisnąć. Mój ojciec osiadł na obszernym żoninym majątku w tymże województwie witebskim, gdzie było i jego samego gniazdo. Żył na wsi, uprawiał ziemię, pozyskał przyjaźń wszystkich sąsiadów i tak przy-wiązanie mojej matki do jej religii szanował, że w przeciągu długiego pożycia cienia zgorszenia jej nie dał. Było nas dwoje dzieci: ja i siostra ode mnie młodsza; zezwolił mój ojciec, aby nas w wierze macierzystej wychowano, sam zaś kilka razy na rok jeździł do Kopysia dla dopełnienia swoich obrządków, ale tak, że nikt w domu o tym nie wiedział. O religii nigdy nie mówił, w obyczajach stosował się we wszystkim do wyznania matki: pościł z nią razem, bywał w kościele i kapłanom łacińskim świadczył, jakby był katolikiem. Póki nasz proboszcz, człowiek prawdziwie apostolski i nikogo od prawideł miłości bliźniego nie wyłączający, żył, pożycie moich rodziców było najszczęśliwsze. Ale po jego śmierci jezuici orszańscy wzięli wstęp do naszego domu, bo mój ojciec, pomimo wstrętu do całego tego zgromadzenia, przez przywiązanie, jakie miał dla żony, temu przeszkody nie stawał. Ksiądz Rokita, przełożony jezuitów orszańskich, został spowiednikiem mojej matki i co chciał, to jej wmawiał. Był to człowiek dość uczony, obywały za granicą, a mianowicie w Rzymie, i posiadający wszystkie warunki do kierowania umysłów słabych. Najprzód próbował mojego ojca nawrócić; ale ten zawsze go zbywał milczeniem lub odwracaniem rozmowy do innego przedmiotu i nigdy nie omijając się z grzecznością gospodarską, w żadną ścisłość z nim się nie chciał wdawać. Tam więc księdzu gdy się nie udało, jak zaczął wmawiać matce, że heretyk jest nieprzyjacielem Chrystusa, że kto papieża nie słucha, jest poganinem i zbrodniarzem, że prócz katolika nikt nie wierzy w rzetelność swojej religii i każdy dysydent nie z rzetelnego przekonania, ale przez pychę upiera się w swoim kacerstwie, że tylko u katolików są prawdziwe cnoty, a u różnowierców są tylko cnoty przyrodzone, które żadnego względu u Boga nie mają, i że dla Chrystusa trzeba opuścić i rodziców, i dzieci, i męża - tak obałamucił moją matkę, że przywiązanie do męża utraciła. Po daremnych usiłowaniach, aby odstąpił od swej wiary, nastąpiły kwasy, a na koniec pożycie dwudziestoletnie szczęśliwe byłoby się rozeszło, gdyby zgryzoty ojcu mojemu śmierci nie przyspieszyły, właśnie jakby dla zapobieżenia tak wielkiemu zgorszeniu. Po śmierci ojca już żadnej przeszkody nie mieli jezuici w owładaniu zupełnym mojej matki i jej majątku. Kto tylko nie był z ich ręki, u dworu naszego nie mógł się utrzymać i do niego nie miał nawet przystępu. I matka moja została zupełną niewolnicą księdza Rokity, tak że w najpotoczniejszych okolicznościach niczego się nie imała bez jego zezwolenia. Mojej siostrze wmówili powołanie do zakonu i w klasztorze ją osadzili; toż i ze mną chcieli zrobić, ale ja się nie dał: za wsparciem Brzostowskich, krewnych moich, a ludzi możnych, zostałem chorążym pancernym w kawalerii narodowej. Będąc młodym i burzliwym, nieraz, bywając u matki, nie mogłem nie szydzić z postawy, jaką nasz dom przybrał, i dziwacznych obyczajów, które jezuici wprowadzili. Ksiądz Rokita, jak ją był poróżnił z moim ojcem, tak i ode mnie jej serce odwrócił. Wmówił jej, że rozwiązłe prowadzę życie, że się nigdy nie spowiadam, że jestem kalwinem ukrytym i że majątek w moim ręku będzie tylko narzędziem obrazy Pana Boga, że moja matka, żyjąc tyle lat z heretykiem, jest pod ciężkim grzechem i że nie ma skuteczniejszego sposobu, aby go Pan Bóg wykreślił z księgi swojej sprawiedliwości, jak pozyskać wstawienie się świętego Ignacego, cały majątek oddając zakonowi, którego on jest założycielem. I kiedy ja Rzeczypospolitej poczciwie służyłem, rychtowano wszystko, aby mnie ogołocić z majątku. Ja, o niczym nie wiedząc, zacząłem się starać o przyjaźń majętnej panny z zacnych rodziców i wkrótce otrzymałem obietnicę jej ręki. Już był dzień szlubu naznaczony za zezwoleniem mojej matki. Całe moje szczęście upatrywałem w tym związku, bom szczerze kochał moją narzeczonę. Aż tu moja matka robi donacją całkowitego swojego majątku jezuitom, nic dla siebie ani dla mnie nie wyłączając - i osiada w Orszy na dewocji przy ich klasztorze. Rodzice mojej narzeczonej, widząc mnie wyzutym ze wszystkiego, zerwali mówiąc mnie: "Wybaczaj, panie chorąży, ale gdzież nam córkę zawieziesz? My naszego dziecka na włóczęgę puścić nie możem." Udałem się do ojców jezuitów, błagałem księdza Rokitę, żeby choć część jaką majątku mnie dali, że sama ludzkość tego od nich wymaga. Ksiądz Rokita odpowiedział z łagodnym uśmiechem, że majątek bywa częstokroć dla świeckich narzędziem grzechu, u duchownych zaś na chwałę tylko boską obrócony, że jako dobry katolik, szanować powinienem wolą mojej matki i cieszyć się nawet, że jej dostatki odtąd będą obrócone na ćwiczenie młodzieży w bogobojności i nawracanie pogan. Że żadnego udziału mnie nie mogą zrobić z daru matki, gdyż alienując fundusz kościelny, podpadliby w ekskomunikę, że w mojej mocy z nich korzystać, byłem wstąpił do Towarzystwa Jezusowego; że na koniec, jakakolwiek będzie moja determinacja, modlić się nie przestaną za synem ich dobrodziejki. I to wyrzekłszy, uniżenie kłaniając się prosił mnie o przebaczenie, że nie może dłużej ze mną bawić, bo spieszy do konfesjonału. Wyszedłem z klasztoru w największej złości i pałając zemstą; udałem się do dóbr niegdyś mojej matki, tam zebrałem kilku sług mojego ojca, a których za namową jezuitów moja matka oddaliła, łatwo więc było ich namówić, aby mnie w zemście dopomogli. Uzbrojeni, wpadliśmy w nocy do klasztoru orszańskiego. Ja własną ręką księdza Rokitę zamordowałem, a dwóch innych jezuitów, co bywali w naszym domu, moi towarzysze zakłuli, mając do nich jakiś żal. Resztęśmy powiązali, a cały klasztor zrabowawszy podzieliliśmy się znaczną gotowizną. Potem rozeszliśmy się, każdy w inną stronę, dla szukania schronienia. Już nie było mi czego siedzieć w Polsce: jezuici natenczas byli mocniejsi jeszcze niż teraz; nie mogąc nie ściągnąć na siebie podejrzenia, wcześniej czy później nie ominęłaby mnie kara przeznaczona zbójcom i świętokradcom. Kryłem więc się czas niejaki po różnych domach, ale właśnie Sicz Zaporoska utworzyła się była niedaleko granic Rzeczypospolitej, tam się udałem, aby żyć przynajmniej w bliskości tej ojczyzny, w której już nie mogłem mieszkać bezpiecznie. Nabyłem w Siczy zasług i znalazłem w niej znaczenie. Już lat przeszło czterdziestu, jak piastuję urząd pisarza, i Bóg mi świadkiem, że żadnej okoliczności nie omieszkałem być użytecznym ojczyźnie i rodakom. Żadna zgryzota mojego sumienia nie dręczy: moja czynność z księdzem Rokitą była okropną; ale gdzie prawodawstwo obywatela nie zasłania od łupiestwa, sam musi sobie sprawiedliwość robić. Zresztą zestarzałem się na Siczy, jej obyczaje przyjąłem i do nich nawykłem. Między Kozakami, zwłaszcza prostymi, są wielkie cnoty i ich zapalona miłość do swobody nie może nie ująć szlachcica polskiego. Starszyzna jest popsutą, a Moskwa niczego nie zaniedbuje, aby do reszty ją zgnilić. Zamiłowałem szczerze nasze ustawy i to mnie tylko teraz udręcza, że przewiduję, iż Moskwa nas pochłonie, ale tuszę, że, starzec, tego się nie doczekam. Wierzcie mnie, panowie bracia, żem szczerze do Rzeczypospolitej przywiązany nie tylko jako jej ziemianin, ale że jestem przekonany, że żadna wolność nie będzie nigdzie szanowaną, skoro ona w Polsce będzie naruszoną, a tym bardziej zagładzoną.


PAMIĄTKI SOPLICY