Za dawnych czasów z cierpliwością i statkiem można było zawsze sobie kawałek chleba zapewnić. Służba po pańskich dworach szlachcicowi krzywdy nie robiła: pan był panem, ale razem opiekunem sługi i jeżeli jak ojciec karał, jak ojciec kierował i o losie pamiętał. Ale nie każdemu dostać się do pańskiego dworu! Trzeba było mieć zasługi ojca lub krewnych za sobą albo jakich dobrodziejów, co by się chcieli wstawić, ale co do mnie, mogę powiedzieć, Opatrzność mną kierowała, bo nic nie mówiło za mną. Mój ojciec mnie odumarł w piątym roku, a choćby żył, co by mi pomógł szlachcic z zaścianku i spokojny:. kawałka roli pilnował. Gdzie prostaczkowi docisnąć się do pana! Moja matka potem powtórnie poszła za mąż, ojczym nie bardzo był rad mnie w domu trzymać, będąc ubogim a własnych doczekawszy się dzieci. Ale Pan Bóg sieroty nie opuszcza. Miałem wujaszka woźnym, on miał dworek i ogród w Nowogródku; a chociaż miał dwoje dzieci, jednakże zlitował się nade mną i zabrał mnie z zaścianku do Nowogródka, kiedy siódmy rok mi się kończył. To ja potem, wyszedłszy jakoś na półczłowieka, na jego dzieciach choć w części przynajmniej wywiązałem się z tego, com był winien ich ojcu, bo moją niewielką pomoc Pan Bóg pobłogosławił, że żaden z wnuków wujaszka nikomu się nie kłania, tylko z grzeczności i z serca, a nie z potrzeby. Otóż wujaszek żył z woźniowstwa i taki co dzień jaki tynf kapał, a czasem i czerwony złoty w domu się pokazał, a wujenka, że była dobra gospodyni, studentów trzymała, a ja, to dyrektorowi buty czyszcząc, to w kościele z bractwem śpiewając, to w ogrodzie pieląc, z małego do pracy wtrawiałem się, co mi potem posłużyło. Dyrektor, co ze studentami u wujaszka mieszkał, a był sam w czwartej klasie, wyuczył mnie czytać i pisać, tak że księża jezuici wprost mnie przypuścili do infimy, nie przechodząc pro-formy. Uczyłem się najprzód z książek pana dyrektora, ale potem wujenka kupiła mnie Alwara i już swobodnie uczyłem się ze swego a gorliwie, bo co dzień wujaszek mnie mówił: "Sewerynku, ucz się, bo ty nie masz na czym próżnować. Pókiś mały, ja ci daję barszcz i opończę, ale jak wyrośniesz, to czego nie wypracujesz, chyba wyżebrzesz -boś goły jak palec." To ja tak się boję, bywało, aby dziadem kościelnym nie zostać, że uczę się a uczę Alwara na pamięć, tak że przed wakacjami na gramatykę uzyskałem promocję. I tak szło dalej, że kiedy potem dyrektor nasz wstąpił do zakonu, ja na jego miejscu dyrektorem zostałem. Brałem po trzydzieści tynfów na kwartał, i z własnej pracy przyszedłem do kontusza gredyturowego, żupana dymowego i pasa półjedwabnego, a pałasz po ojcu oddał mnie wujaszek, że jakoś w niedzielę można było uczciwie się pokazać między ludźmi. I wujowskiego chleba darmo nie jadłem, bo pisałem mu relacje pozwowe i tak zawczasu do prawa przywykałem; ale że zaraz z retoryki do palestry nie poszedłem, było to z następnego wydarzenia.
Jezuici w Nowogródku od dawna byli zaprowadzili kongregacją sodalisów Marii; byłem jej członkiem i do dziś dnia z pallatium Mariae odbywam officia. Otóż po śmierci księcia Radziwiłła, kasztelana trockiego a kleckiego ordynata, prefektem kongregacji został JW. Ogiński, wojewoda Witebski, a ksiądz rektor, w nagrodę żem pracował i profesorom zasługiwał się, mianował mnie marszałkiem kongregacji; bo jeden marszałek był z konwiktorów, a drugi z stancyjnych; a nasz obowiązek był nosić laski przed prefektem. Otóż kiedy JW. wojewoda przybył do Nowogródka na dzień Wniebowzięcia i z wielką solennością oddawali mu ojcowie jezuici prefekturę kongregacji, ja jako marszałek wystąpiłem do niego z mową łacińską, którąm sam napisał i trochę tylko mi ją poprawił ksiądz Narwojsz, profesor retoryki, a ja, jej nauczywszy się na pamięć, wymówiłem ją przed nim śmiało i z dobrą (jak ludzie mówili) deklamacją, tak iż zaraz wpadłem w oko JW. wojewodzie, co w czasie nabożeństwa o mnie się wypytał u księdza rektora. Kazał mnie przyjść do siebie, wypytywał, co umiem; kazał mnie napisać coś, aby widzieć, czy dobrą mam rękę. Napisałem mu po polsku kilka wierszy z Kochanowskiego, a niżej po łacinie, że JW. wojewodzie było na imię Bogusław, napisałem z własnego [konceptu]: Ingentem Boguslao defero cultum, a me minimo excelsus tibi honor - co mu się bardzo podobało. Posłał po mego wuja i powiedział mu, że chce mnie przyjąć do swego dworu. Na te słowa i ja, i mój wuj padliśmy mu do nóg i zaraz, już za pozwoleniem JW. pana, poszedłem z wujem zabrać moją mizerię i pożegnać się z wujenka. Nie obeszło to się bez łez, szczególnie z mojej strony, bo w jednej godzinie dwa razy rozpłakałem się: pierwszy raz z czułości, żegnając się z wujostwem, a drugi raz z bólu, bo wujaszek, dając mi błogosławieństwo i cztery czerwone złote w podarunku, powiedział mi:
- Staraj się o trzy łaski: najprzód o łaskę boską, po wtóre o łaskę pańską, po trzecie o łaskę ludzką. Wszystkie moje opiekuńskie prawa zlewam na JW. wojewody, pana twojego, i ostatni raz dziś użyję władzy mojej opiekuńskiej, abyś zawsze, służąc u pana i opiekuna odtąd twojego, nie zapominał, jakie są prawa opiekuńskie.
Kazał mi się położyć i dwadzieścia pięć batogów mnie swoją ręką odliczył, które batogi dotąd mi stoją w myśli, tak szczerze były dane; i dobrze zapłakany powróciłem z wujem i tłomoczkiem do klasztoru, gdzie stał JW. wojewoda, który widząc, iżem bardzo był zapłakany, wziął to jedynie za czułość moje, chociaż to nie było jedynie z czułości.
JW. wojewoda kazał koniuszemu podróżnemu dać mnie konia, bym na nim asystując jechał przy jego karecie, a lubo oprócz wujowskie dwa podjezdki, co czasem, bywało, pławię, nigdy na porządnym koniu nie zdarzyło się mi siedzieć - jakoś to ze krwi polskiej dobrze mi się udało. Bo kiedy, wyjechawszy już, o ćwierć mili za miastem JW. wojewoda opatrzył się, że okulary zapomniał w klasztorze, ja zawróciłem konia, wypuściłem go, piorunem stanąłem na dziedzińcu klasztornym, szkodę wynalazłem, zatrzymałem się nawet przez pół Zdrowaś Maria pod ratuszem dla kupienia pół kopy obwarzanków i wróciłem do pana, okulary w ręku trzymając, co mu się tak podobało, że darował mi konia, na którym miałem szczęście pierwszy raz jemu przysłużyć się. Przybywszy do Słoni-ma, gdzie często JW. wojewoda Witebski, jako starosta słonimski, przesiadywał, kazał zawołać pana Szukiewicza, marszałka dworu swojego (co go naówczas tytułowano podstolim wendeńskim, a który umarł podstarostą słonimskim), oddał mnie pod jego dozór, mianując mnie pokojowym, a razem oświadczył, że w kancelarii jego prywatnej pracować będę. Pan podstoli Szukiewicz był starożytny szlachcic i miał swój folwark dziedziczny; był powiernikiem JW. pana, który go często do publicznych używał interesów, jako światłego i sumiennego; a liczny dwór w wielkim rygorze umiał utrzymywać. Naznaczono mnie lafy trzysta tynfów na rok i obrok na jednego konia, stancją z dwoma pokojowymi, obywatelskimi synami, i miejsce u stołu marszałkowskiego. Był zwyczaj u dworu, że przyjętego szlachcica na pokojowego marszałek oporządzał w mundur przyjacielski domu Ogińskich (kontusz z sajety perłowej, żupan atłasowy zielony, pas jedwabny zielony z kwiateczkami i fręzlami złotymi, czapka zielona z kasztanowatym barankiem i czerwone buty) i w tym ubiorze trzeba było być zawsze na służbie i już nadal utrzymać ten strój ze swojego. Ale na wstępie trzeba było oblać ten mundur - i na traktowanie dworzan i pokojowych z czterech czerwonych złotych, co mi je dał wuj, zaraz trzy poszły.
Pierwszy raz poznałem z bliska dwór wielki, prędko służby wyuczyłem się, a między dworzanami i pokojowymi będąc najuboższym, bo oni wszyscy byli obywatelskimi dziećmi lub sami obywatelami, zasługiwałem się wszystkim i uzyskałem łaskę ludzką, zaczynając od pana podstolego wendeńskiego, który często sypał plagi na kobiercu moim kolegom, a na mnie ani się nigdy nie skrzywił. Nawet, lubo jako ojciec dzieciom, był skrzętny, otrzymałem od niego w darze pas słucki lity, którego i senator nie powstydziłby się nosić. A to dlatego, że razu jednego, będąc z nim w Stołowiczach na kiermaszu za kupnem sukna na liberią, towarzysz chorągwi JW. księcia Sapiehy, wojewodzica trockiego, będący tam na konsystencji, przyczepił się do niego i zaczął go w przytomności mojej oprymować; ujmując się za zwierzchnikiem moim, zacząłem od perswazji, ale że on, zapamiętały w swojej zuchwałości, nie tylko że nie poprzestał, ale jeszcze natarczywiej lazł mu w oczy, ja, lubo towarzysz pancernego znaku więcej niż pokojowy, żem siebie znał szlachcicem, choć chudym pachołkiem, a do tego czułem, że trzymając się wielkiej klamki miałem plecy za sobą, dawaj do szabli na gołe łby! Noszę ja od niego na twarzy pamiątkę, ale i on porządnie po ramieniu dostał. Podstoli zawsze miał w uwadze, że i pomściłem jego sławę, i taki za nią oberwałem guza: dobrze mnie za to wystawił przed panem moim i to mnie dało wziętość u moich kolegów, gdyż jako potulnego a piórem pracującego, z początku myślili, że pałasz tylko dla ozdoby noszę, i często od nich przytyczki znosiłem, zawsze cierpliwie, bo postanowiłem sobie nigdy we dworze żadnej nie robić burdy; otóż kiedy gruchnęło, że dać radę pancernemu nie było dla mnie tym samym, czym się porwać z motyką na słońce, zacząłem być u nich w poważaniu, jako człowiek spokojny z przekonania, a nie z bojaźni.
Tak tedy pracując pod ręką JW. wojewody, a nie mając nieżyczliwych przeciw sobie, przyszedłem do tego, że już, pan miał do mnie nieco zaufania (chociaż byłem młody) i gdyby nie był umarł przed samym końcem konfederacji barskiej, byłbym muzę na jaśnie wielmożnego wyszedł. Co dzień się modlę i pokąd żyw, nie przestanę się modlić za duszę mego pierwszego pana, bo wiem, co by dla mnie zrobił, gdyby mu śmierć nie przeszkodziła; a co więcej, jemu winienem, że ojczyźnie służyłem. Szczególnie pamięć pierwszej mojej usługi dla niej ciągle pieści moją duszę. I taki oprzeć się nie mogę, by ją opisać, a niech ta moja relacja moich wnuków kiedyś zajmie i w ich sercu rozżarza tę miłość dla kraju, którą do dnia dzisiejszego pałać ani chwili nie przestałem.
Otóż po śmierci Augusta Trzeciego mój pan, jako prawie wszyscy panowie i my, szlachta, życzyliśmy sobie, aby syn jego królem był obrany. Tac to szeroko piszą, że Augustowie byli gnuśni, że rozpoili Polskę, że nawet językiem naszym rozmawiać nie umieli, że taki nam lepiej mieć Piasta niż cudzego. Jak teraz, to i ja na to się zgodzę; ale dawniej jakoś to szlachta przywykła do rodu, co panował więcej lat sześćdziesięciu. Za królów Sasów był bezrząd, ale była swoboda, było złe i dobre, a co więcej, za nimi był naród; a za Piastem były obce forsy. Przyzwoiciej było szlachcicowi i panu ze swoimi błądzić jak mieć słuszność przy pomocy zagranicznego żołnierza. Otóż więc, kiedy Moskwa najechała Warszawę, aby pana podstolego litewskiego na tron wynieść, prawie wszyscy panowie, temu nieradzi, ukartowali, aby po całym narodzie konfederacją podnieść i przyjść do tego, by nikt obcy już u nas nie gospodarował. Zjeżdżali się pany, wysyłali do siebie gońców poufałych i wszystko się gotowało do wybuchnięcia. Ale nie tak łatwo było co rozpocząć; bo Moskwa napełniała kraj wojskiem i nie można było z jednego województwa do drugiego przejechać bez spotkania moskiewskich komend, co przejeżdżających zatrzymywały i trzęsły, czy jakich listów nie znajdą. Trzeba było robić ostrożnie, a tu książę Radziwiłł, wojewoda wileński, i JW. Pac naglili a naglili na mego pana, aby coś zacząć, bo jego mieli za wielkiego ministra, i nie bez przyczyny. Ale on wszystko kunktował, żeby jeszcze czekać, póki nie odbierze wiadomości od chana krymskiego, Islam Gireja, na którą co chwili czeka. A pan Bohusz, co potem był sekretarzem generalnym konfederacji barskiej, ciągle przesiadywał u JW. wojewody i ciągle się z nim naradzał. O czym? - ja, lubo byłem użyty do pióra, to ledwo przez dziesiąte domyślałem się, o czym oni konferują z sobą, tak nawet z nami ostrożnymi byli. Aż tu jednego poranku, o piątej z rana, przychodzi do przedpokoju sypialnego pana, gdziem był na służbie, Kozak z Murafy, prosząc mnie, aby natychmiast mógł się widzieć z JW. wojewodą.
- Jakiż masz interes do niego?
- Oto wezu jemu hostyneć od pana mojeho, pidczaszaho litowskaho Potockoho: on mu prysyłaje dwi fury sływok węgierek. Na syłu tu prywez, bo Moskali po dorozi, a wsiakij zaderżuje, a pytaje sia: "Majesz pyśmo?" - "Oto jest łyst od moho pana". To odbyrajut, list do starszyzny nesut, a pisle oddajut. Toho było zo dwadciat razy; a szczo myni sływok pokrały? to i połowyny ne ma.
- Poczekajże, mój kochany, niech no pan się obudzi.
- Panyczu, serce, pustyte meni do jasne osweconoho pana, bo ja ne mohu czekaty.
- Ale, mój kochany, czy ty oszalał, żebym dla twoich śliwek budził pana? Parę godzin poczekaj, a wolisz napić się wódki i śniadanie zjeść niż nalegać na mnie.
- Spasi Bih za waszu myłost', ałe ny pyty, ny isty ne budu, poki ne podywlu sia na wojewodu. Bijte sia Boha, a pustite! Meni treba zara ichaty do Bociok. Pustyte, panyczu, bo prysiaj Bohu, że pan na was bude żuryty sia, koły uznaje, szczo zara mene ne pustyły; a koły ja brechaju, to pisle bijte mene w smert, sam położu sia.
Odważyłem się pójść do pokoju pana i obudzić go.
- Co takiego? - zapytał.
- Oto jakiś Kozak ze śliwkami przybył z Ukrainy do JW. pana i ma list od JW. Potockiego, podczaszego litewskiego. Na to mój pan:
- Zawołaj go natychmiast!
A sam zerwał się z łóżka, chałat na plecy narzuciwszy, ale z takim pośpiechem, że nawet zapomniał przeżegnać się wychodząc z łóżka. Ja zawołałem Kozaka. Ten przyszedłszy padł do nóg wojewodzie i podał mu list na czapce.
- Soplico, weź go i przeczytaj głośno!
Czytałem; w nim nic nie było, tylko prośba od JW. podczaszego, aby JW. wojewoda koniecznie wypuścił w posesją starostwo bobrujskie, które do podczaszego należało, bo gwałtem potrzebuje pieniędzy, a niżej podpisu były te słowa: "Stosownie do żądania Twojego śliwek węgierek dwie fury posyłam Ci z Murafy." JW. wojewoda mnie powiedział:
- Zaraz przyprowadź do mnie Bohusza i sam przychodź z nim - a sam został z Kozakiem.
Zastałem pana Bohusza już ubranego i piszącego u kantorka. Gdy mu przyniosłem rozkaz pański, by natychmiast do niego poszedł, poszliśmy razem i znaleźliśmy pana nalewającego kielich wódki Kozakowi. Jak tylko wszedł pan Bohusz, wziął go natychmiast JW. wojewoda do okna i zaczęli z sobą coś szeptać, a po kilkunastu chwil rozmowy odezwał się pan do mnie:
- Soplico, pójdź do mojego alkierza: na fajerce woda się grzeje, znajdziesz mydło, miedniczkę, pędzel i brzytwę. Przynieś to natychmiast i zabieraj się do golenia.
Ja, zdziwiony, posłuszny rozkazowi pańskiemu, wszystko, co potrzeba, przyniósłszy, zacząłem brzytwę o pasek wecować i czekałem, aż pan śledzie, by go ogolić, nie bez strachu, bom w życiu nikogo nie golił. Ale pan mnie powiedział:
- Połóż to, co masz, na stole. A teraz przysiąż mi na tę świętą Ewangelię, że nikomu nie powiesz, co będziesz widzieć; to, co się robi, jest dla dobra ojczyzny.
Ja natychmiast przysięgę wykonałem; mój pan dał znak, Kozak kląkł na środku pokoju, który wewnątrz na klucz pozamykał pan Bohusz, a pan powiedział:
- Soplico, ogól głowę całkowicie temu Kozakowi. Coraz w większym zadziwieniu zacząłem jego golić; ale ledwo goła skóra się pokazała, jakież było zdziwienie moje, jak spostrzegłem litery napisane serwaserem. Przybliżył się JW. wojewoda z W. Bohuszem i wyczytali następne słowa: "Nie traćcie czasu, my tu na wrzesień powstajemy, i wy powstawajcie. Islam Girej mnie upewnił, że jak Korona z Litwą powstaną, Porta pospieszy w pomoc."
Pan natychmiast podstolego wendeńskiego posłał do Nieświeża z listem nic nie znaczącym, ale z obszerną instrukcją; pan Bohusz, raz za Żyda, raz za Cygana, raz w swojej postaci, objeżdżał szlachtę; dość że nie upłynęło trzech tygodni, a powstanie było po całej prawie Litwie. Ale cóż? Dywan został przekupiony przez Moskwę, Porta pomocy nie dała, a tak wszystko na nas się zmełło. I cuda waleczności nie mogły przeważyć liczby i okoliczności. Z początku jednak po kilkakrotnie nam się udawało. W Świsłoczy, gdzie pierwszy raz poznałem się z nieprzyjacielskimi kulami, napadliśmy na pułk piechoty moskiewskiej. Generał Liderson, co nim dowodził, kapitulował i zaręczył podpisem i honorem swoim, że ani on, ani nikt z jego komendy do końca wojny w Polsce wojować nie będzie. My, zawierzywszy, pozwoliliśmy mu wyjść, a w kilka dni znowu z nim biliśmy się. Całe jego tłomaczenie potem było, że buntownikom nikt nie jest obowiązany słowa dotrzymać. Byłem pod Kleckiem, gdzieśmy z milicją księcia Radziwiłła i zbieraną drużyną szlachecką ośm godzin trzymali się przeciw całemu korpusowi Podgoryczanina (gdzie obydwie siostry księcia Radziwiłła, JO. Rzewuska, chorążyna wielka litewska, i JW. Morawska, generał-lejtnantowa, same z pałaszem w ręku po kilkakrotnie atakowały na czele jazdy), ale tak silną mieli artylerię, że nie było sposobu. W tej to bitwie Aleksander Odyniec, miecznikowicz wołkowyski, co później zginął pod Stołowiczami, idąc na armaty, konia miał pod sobą ubitego i trzy palce u prawej ręki kartacz mu urwał. Odtąd już wszystko się u nas mieszać zaczęło. Gdyby Odyniec młodo nie był skończył, na wielkiego wodza by wyszedł. Kilka tygodni wprzódy pod Stołpcami na czele 200 szlachty i dworskich napadł był na brygadę moskiewską, w puch ją rozbił, obydwie ich armaty zabrał, a nie mogąc ich uwieźć, zagwoździł. Pan Tadeusz Rejten, ów potem nieśmiertelny poseł, co był z nim pod Stołpcami i tam nauczył się go cenić, gdy pod Klockiem obaczył go leżącego pod koniem ubitym, wpośród ognia najokropniejszego podał mu swojego, aby go nie dać w niewolę, sam siebie na los puszczając, mówiąc do nas:
- On potrzebniejszy wam niż ja, bo nikt was tak nie poprowadzi, a ja, czy wyjdę piechotą, czy wezmą mnie lub ubiją, mniejsza dla ojczyzny. Żeby trzy palce utraciły wszystkie ręce, co ruble moskiewskie biorą, a temu poczciwemu Odyńcowi żeby jeszcze dwie drugich rąk przybyło, to los pokazałby się sprawiedliwszym.
Wtem jak zaczęli na nas sypać a sypać kartaczami, w nieporządku zaczęliśmy się cofać przerzedzonymi rotami, bośmy utracili większą połowę naszych. Szczęście, że Moskwa bojąc się, aby powstanie mińskie z tyłu nie napadło, przestała nas ścigać i dano nam dwa dni odpocząć; co dało czas księciu wojewodzie wileńskiemu nas zebrać i pójść na Ukrainę, by złączyć się z podczaszym litewskim.