Szmaciak w mundurze czyli wojna pcimska
Litowi,
żeby się nie nudził w ukryciu
Piękny miał sen towarzysz Szmaciak:
Właśnie skończono polowanie
i wszyscy piją w leśniczówce,
gdy nagle zajeżdżają sanie.
Ale to nie są zwykłe sanie,
to są cudowne sanie z bajki.
Człek baranieje, patrząc na nie,
w duszy mu grają bałałajki.
A któż w tych saniach się rozpiera?
Czy Kublaj Chan, czy cud dziewica,
czy może jakiś kniaź zamorski?
Ach, Boże mój! Toż to Caryca!
A dalej snu fabuła taka:
Caryca zjeżdża do Szmaciaka
i swe pąsowe wargi wpija
z miejsca w szmaciakowego ryja.
Pijąc zaś z ryja słodycz, głaszcze
herosa mego świńską paszczę,
po czym w te słowa się odzywa:
„Ach, Wałdiemar! Kak ja szczaśliwa!
Znalazła wreszcie, kogo nada!
Już mnie straszyła ambasada,
że w Polszy wielkie niepokoje,
że zagrożone carstwo moje,
że tu rebelia wprost jest dzika,
że srają mi już po pomnikach
i niet nikogo, kto za mordę
wziąłby tę buntowniczą hordę!
Pryznajuś, że się ispugała.
Szybko pobiegła do zierkała
i tak je proszę: «Zierkałeczko,
pomóż nieszczasnej mi troszeczko,
ukaż polskiego mi Babraka,
bo może być straszliwa draka!»
Zwierciadło chmurzy się, mętnieje
i oto — proszę — cóż się dzieje:
Wiżu lies gustyj, w nim karmniki.
Z karmników żrą żołędzie dziki.
Wtem słyszę: ktoś się skrada łowko,
patrzę: pękaty typ z wintowką,
coś jakby sześcian, silny w zadzie,
składa się z tyłu, dzika kładzie!
Wot, chytra sztuka. Wtem… O, Boże!
Jaką ma on wspaniałą rożę!
W Rossii roż są istne hordy,
lecz takiej nie widziałam mordy!
Nalana, że aż świerzbią ręce,
lecz próżno prać — nie spuchnie więcej!
Do tego to krasiwe ryło
jak gdyby ryjem się kończyło.
Ej, zatańczycie wy, Poliaki,
gdy rządzić będzie tytan taki!
Szybko się więc zierkała pytam:
«Gdzie żywiot etot knurskij tytan?
Ja go natychmiast poznać muszę,
choćby i jechać przyszło w głuszę!»
A na to głos z zierkała płynie:
«Znajdziesz go, pani, w Górnej Bździnie,
gdzie — od pijaństwa ledwie żywy —
rozpacza, że utracił wpływy.»
I oto jestem! Smętny knurze!
Już ja ci czółko twe rozchmurzę,
rozczmucham, że aż pójdą wióry —
ty będziesz w Polszy knur nad knury!”
Tak mówiąc, głośno w dłonie klaszcze.
Mgnawienno zjawia się służaszczyj
i chociaż rzecz się dzieje w lesie,
koronę na poduszce niesie.
Koronę tę Najwyższa Władza
na głowę Szmaciakowi wsadza
i głaszcząc go po pysku czule,
powiada: „Otoś Polszy królem!”
Tu się, niestety, zbudził ze snu.
A gdy zatoczył wzrokiem w koło,
zobaczył nędzę swą doczesną
i perspektywę niewesołą.
Gdzie okiem sięgnąć smród i gnicie.
Na stole brudnych stos talerzy,
butelek pustych tłum po „życie”
w mazi rozlanych sosów leży,
las petów sterczy w majonezie,
ogórek gnije na półmisku,
po resztkach wędlin pająk lezie
— i ta straszliwa suchość w pysku!
Już pusty paw do gardła zmierza,
a we łbie łomot nieustanny.
Ach, żeby chociaż kąpiel świeża!
Lecz narzygali i do wanny.
Wściekłości go ogarnia chmura —
to znów ta Stefka, wredna rura!
Już on ją… Wtem go smaga biczem
ohydna myśl, że jest już niczym.
Niczym! A przecież nie tak dawno
w powiecie był postacią sławną,
ba, był tu panem gębą całą,
gdy nagle chamstwo się dorwało!
„Na chuj z głupimi tymi snami” —
wyszeptał i się zalał łzami.
Strasznie nad sobą się rozżalił.
Że kac mu jednak wątpia palił,
jął szukać klina. Nędzne zlewki
tylko w kieliszkach pozostały.
Podzwonić może by do Stefki,
żeby dowiozła mu gorzały?
Niemrawo po słuchawkę sięga,
lecz w odpowiedzi cisza głucha…
Czyżby telefon wyłączyli
na skutek intryg Wylizucha?
„O, kurwa! To już całkiem krewa!”
— i nagły strach, że będzie sprawa,
że Rurka wszystko im wyśpiewał
i wie o blachach już Warszawa.
„Łotry! Kanalie! Wszyscy kradli!
Jak sępy rwali szmal! A teraz,
gdy stary układ wzięli diabli,
niech wierny sługa cięgi zbiera!”
I cóż on z tego miał, biedaczek,
co wszystkie siły dla nich sterał?
Willę w śródmieściu, na wsi daczę,
ach, nawet nie miał i Humbera,
zaledwie Wołgę! Dolców trochę
(z trudem wypełnił tym pończochę)
i jeden malusieńki kurek.
A teraz płać za całą Górę,
na żer wydany bądź motłochu
i niczym prol czy wiejski burek
więdnij, szlachcicu pcimski, w lochu!
Tu w sercu poczuł taką ranę,
że głową zaczął walić w ścianę.
Wtem go poderwał ostry dzwonek.
W drzwi wbija oczy przerażone:
„Już idą po mnie! Ach, dać nogę!
Lecz nie ubrany, jakże mogę?
Po śniegu w gaciach? Nie da rady!”
Dopadły go przeklęte gady!
Choć podłość jest substancją świata,
los czasem miłe figle płata,
bo oto stoi w drzwiach Maczuga
i tak go przyjacielsko ruga:
„Waldek! — powiada — ty opoju!
Koniec z tym bajzlem! Czas do boju!
Słuchaj! W dwóch słowach: wojnę mamy!
Ech, zadrżą zbuntowane chamy,
dostanie w dupę czelna banda,
bo wreszcie czas ten skończyć skandal!
Dziś w nocy rozkaz dał Generał.
Długo się w sobie przedtem zbierał,
lecz wreszcie całą siłą ruszył.
Przyznaję, już zwątpiłem w duszy,
myślałem: mięczak, synek mami,
oj, ten to puści nas z torbami!
A on tymczasem cierpiał mękę,
bo stale miał za krótką rękę!
Chytrus! Szabelką nie potrząchał,
aż mu wyrosła wielka piącha!
Teraz my im dołożym, brachu!
Pośle się chamstwa część do piachu,
a reszta — do obozu, tyrać!
Lecz dość tej gadki, czas się zbiérać!
Najpierw się stawim w WKR-ze,
tam w piękny mundur się przebierzesz,
byś w wojnie tej wystąpił z szykiem!
Tyś przecież, Waldek, pułkownikiem!
Potem do sztabu, na odprawę,
będą się rzeczy dziać ciekawe,
bo strajk zrobili w kombinacie.
Oj, będzie dziś wesoło, bracie!”
Historia życia jest mistrzynią,
ale jej nagłe skręty, zwroty,
niezwykłe pomieszanie czynią,
na mózg trafiwszy idioty.
Szmaciak się tym nie zdziwił wcale,
że miast za kanty swe i draństwa
osiąść nareszcie w kryminale
staje się znów podporą państwa.
Wtórując zgodnym więc akordem:
„Mówiłem, Wacek, brać za mordę!
Po nerach tłuc! Jedyna rada!”,
z Maczugą do gazika wsiada.
Kierowca, dziarski chłopak z ZOMO,
wdaje się z szefem w rozważania,
czy skończy się na pałowaniu,
czy również dojdzie do strzelania.
Lecz Szmaciak w gadkę się nie włączył,
bo już mu w duszę jady sączył
niedawny sen. Brak oczytania
wyklucza celne porównania.
Gdyby miał jednak oczytanie,
wspomniałby: „Witaj, Cawdor Tanie!”
Sen był nad ranem. Sny nad ranem
sprawdzają zwykle się, kopane!
I tu się jawi myśl znienacka:
„Wysadzić by tak z siodła Wacka!
Pętak! Przyleciał dzisiaj rano,
bo mu z Warszawy tak kazano.
Ja tutaj, w Pcimiu, znam układy,
beze mnie by nie dali rady.
A minę miał, jak gdyby wielką
łaskę mi robił. Chuj z pętelką!
Mnie, stary draniu, nie nabierzesz!
Już ja cię stuknę po karierze,
Załatwię cię i już — po krzyku!”
Tak dumał Szmaciak, mknąc w gaziku.
Na rogu Rzeźnej i Findera
tłok straszny, że aż dech zapiera.
Wojsko, cywile, czołgi, scotty,
tu — wołgi szarż, tam — luf wyloty,
a wszystko w ruchu i w rozwoju:
wojna! Ni śladu po pokoju!
Jak w ulu huczy w WKR-ze.
Dwoją i troją się żołnierze,
biegają na dół i do góry,
tu broń wydają, tam — mundury,
tu wymieniają dokumenty,
straszliwy wytwarzając rumor…
W swym gabinecie uśmiechnięty
wita ich sam generał Tumor.
Wielce to sławny jest wojskowy,
z wojskowej także słynie głowy,
nadto myśliwy i koneser
spirytualiów, co na deser
bez ociągania i przymiarki
wychyla duszkiem kufel starki.
Chociaż dowodził tylko z rzadka
(właściwie nigdy — głosi gadka),
teraz mu pcimską operację
poruczył sztab: kryptonim „Jatka”.
Tumor w szampańskim jest humorze —
wreszcie pokaże, co on może,
a że potrafi on niejedno,
ministerialne bubki zbledną.
Skończą się szepty, kpinki, śmichy
i cały wydział będzie cichy,
nosy na kwintę, spuszczą oczy,
gdy dzielny Tumor w glorii wkroczy.
Tumor jest żołnierz i pragmatyk.
On od tych wszystkich matematyk,
którymi bawią się w pol-wychu,
ucieka precz — to warte śmichu!
Linie, układy, ideolo —
ależ faceci ci pierdolą!
A rzecz jest prosta: znów cywile
spieprzyli sprawę, ot i tyle!
Gdzie się nie ruszyć, burdel dziki!
Pojechał w teren z oper-grupą,
wszędzie niedojdy, dekowniki,
nawet nie raczą ruszyć dupą!
Przychodzą, mamlą: nie ma paszy!
Jak nie ma paszy, to daj kaszy!
Chłopie! Co mi tam będziesz bzdurzył,
czyś w wojsku nigdy ty nie służył?!
Nie masz siewnika? Zorganizuj!
Opona pękła? Nie ma zgryzu!
Jak się nie znajdzie inna rada,
weź, zarekwiruj u sąsiada!
Poza tym ma być tu porządek!
Chcę widzieć z kwieciem więcej grządek!
Rozkazał też malować trawę,
bo ma odcienie nieciekawe,
a mają być kolory żywe!
Ściąć cztery grusze, bo zbyt krzywe,
zabetonować też sadzawki
i poustawiać na nich ławki,
a przed ławkami pojemniki
na niedopałki, zaś karmniki
ujednolicić, bo nie może
być w chlewie tak, a siak w oborze!
Kiedy zobaczył ich latryny,
z wściekłości zrobił się aż siny.
Szczęściem zapobiegliwi chłopi
wnieśli samogon. A gdy popił,
zrobił się znacznie mniej surowy,
jeszcze im trochę zmywał głowy,
lecz że alkohol gniew łagodził,
po chwili się z chłopami zgodził,
że za ten z latrynami skandal
cywilna odpowiada banda,
przeklęte gminne gryzipióry,
którym dobierze się do skóry!
Chłopom podeśle zaś żołnierzy,
zrobią porządek, jak należy,
szybko się zwinie dzielna wiara,
będzie tu pięknie jak w koszarach,
a kiedy tak się wreszcie stanie,
przyjedzie tu na polowanie.
Na koniec gromów już nie ciskał,
jeno się ze wszystkimi ściskał.
Taki jest Tumor: człowiek-dusza.
Lecz że do boju dziś wyrusza,
rośnie w nim strateg. Plan ataku,
na wielkim zawieszony haku,
poraża oczy barw paletą.
(Tumor, jak wiemy, jest estetą,
więc chorągiewek las pstrokaty,
więc strzałki natarć, więc kwadraty
oddziałów różnych aż się mienią
jaskrawą żółcią i czerwienią,
i seledynem, i szafirem,
i przerywanych linii kirem.)
Część gigantycznej operacji
już wykonano, nie bez racji
słusznie wyszedłszy z założenia:
sukces jest dzieckiem zaskoczenia.
Gdy się więc wróg położył gnuśnie,
sądząc naiwnie, że wnet uśnie
i że sen będzie miał spokojny —
Tumor dał rozkaz wszczęcia wojny
i pchnął na miasto spec-oddziały,
by jeńców prosto z łóżek brały.
Sukces był pełny. W mgnieniu oka
w pidżamach, gaciach i szlafrokach
niepewna swojej przyszłej doli
poszła ekstrema do niewoli.
Niestety z okrążenia zbiegli
najbardziej szczwani i przebiegli
i w kombinacie jak w fortecy
się okopali. Żądni hecy
judzą załogę plotką wrażą,
pewni, że pieczeń swą usmażą.
Przewodzi młody im Wardęga,
co najbezczelniej z wszystkich gęga.
Krzyczy: „Wygramy bój ostatni!”,
a nie wie, głupiec, że jest w matni.
Tumor starego znał Wardęgę,
odbywał razem z nim przysięgę
w czterdziestym trzecim, pod Leninem.
Znał jego żonę też, Sabinę,
pikantną babkę, z biglem, prima!
I również znał Wardęgów syna.
Lecz ten ich chłopak jakiś lewy,
zamiast podrywać hoże dziewy,
pohasać z dubeltówką w lesie,
to jego wciąż do książek niesie!
Więc do Wardęgi rzekł raz: „Piotrze!
Daj go do wojska! Tam się dotrze!
Wyrobi się, szlifu nabierze!
Bo tak… Sam widzisz, mówiąc szczerze!”
Lecz z miejsca go ofuknął stary:
„Dla głupków dobre są koszary,
a Aleks ma mózgowe zwoje!”
I nie posłuchał. Ma za swoje!
Znów mi się robi powieść-rzeka.
Dość retrospekcji! Akcja czeka!
Sześć godzin trwa już oblężenie.
Na ostateczne uderzenie
najwyższy przeto nastał czas,
a że sam wróg do nory wlazł,
tam więc otrzyma coup de grâce!
Wszystko dokładnie już zbadano,
a Tumor osobiście rano
ruszył na objazd wrażej twierdzy,
szukając w niej najmniejszej szczerby.
Wreszcie wypatrzył przez lornetę
przez czas nadżartą już rozetę,
a pod nią jakby pęknięć seria —
„Potrzebna jest mi artyleria!”
Lecz odmówili głupcy z MON-u.
Zasiadł więc z miną obrażoną
w swym gabinecie. Nędzne karły
w tytana piętę znów się wżarły!
Nagle dowódca zwiadu wpada
i taki mu meldunek składa:
Nad ranem, gdy mgła gęsta była,
robili zwiad na wroga tyłach.
Wzdłuż Szczawki szli, przy samym płocie.
Wtem żołnierz się pośliznął w błocie
(a było tam cholernie ślisko!)
i zwalił się przez wielką dziurę
w fabrycznych śmieci wysypisko.
Tumor ożywił się szalenie:
Byli na twierdzy więc terenie!
I nagle jak nie wrzaśnie: „Migiem
wołać majora Pódźwę-Śmigę!”
Major Walenty Pódźwa-Śmiga
był to desantu stary wyga,
a choć miał brzuszek i łysinę,
wielbili polscy go marines
i zwali go Kulisty Piorun.
Teraz, jak piorun, wpadł wprost z dworu…
Ja jednak tu zasłonę kładę
i was prowadzę na naradę
sztabu, gdzie właśnie nasz generał
ze swymi gośćmi się wybiera.
Jesteśmy na odprawie w sztabie.
Tumor, zbliżywszy się ku mapie,
demonstracyjnym wodzi kijem
tam, gdzie się rzeki wstęga wije.
To właśnie Szczawka, której wody
niosą ze sobą straszne smrody,
lecz czemu ją oznacza szafir,
nikt zgadnąć tego nie potrafi,
gdyż nazwę wzięła z tej przyczyny,
że wodę ma koloru szczyny.
Jest zaskoczeniem też dla oka,
że tak niezmiernie jest szeroka,
naprawdę zaś w najszerszym miejscu
ma coś około metrów pięciu,
natomiast jej największa głębia
trzydziestu centymetrów sięga.
W pewnym momencie koniec kija
w prostokąt się nad Szczawką wbija,
upstrzony w środku mnóstwem znaków —
jest to kombinat, cel ataku.
Od ściany chodząc wciąż do ściany,
Tumor odkrywa swoje plany.
Że jednak, obok zalet wielu,
wytrawnym znawcą jest fortelu,
taką wymyślił był zapadnię,
że nawet diabeł sam w nią wpadnie.
Najpierw więc pójdzie atak z czoła —
pomysł jakby chybiony zgoła,
wiadomo bowiem, że rozety
bez dział nie zniszczy się niestety!
Tu rzucił drwiąco: „No, a brama
także się nie otworzy sama!”
Pozornie atak ten bez celu
stanowi główne clou fortelu,
gdyż wróg rzuciwszy w przód swe siły,
zostawi bez obrony tyły,
a wówczas dzielni komandosi,
których prowadzi Pódźwa-Śmiga,
wysadzą desant w dziurze w płocie
i pokonają go w trymiga!
Wróg się na pewno nie obroni,
bo niby czym, gdy nie ma broni?!
Po wszystkim w akcję wkroczy ZOMO
i rebeliantom spuści łomot.
Plan ten, doprawdy, znakomity
z miejsca wywołał był zachwyty
i wszystkim tak poprawił humor,
że wstali krzycząc: „Vivat Tumor!”
A Pódźwa-Śmiga tak się wzruszył,
że długo się z Tumorem ściskał,
na koniec rzekł zaś: „Generale!
Nareszcie mundur blask odzyska!”
Na entuzjazmu płynąc fali,
Szmaciak bez przerwy brawo walił,
a że już przydział miał do ZOMO,
szczególnie go rozmarzył łomot,
bo mu przypomniał dawne czasy.
Były to czasy pierwszej klasy
i chyba nie ma żadnej siły,
by teraz znów nie powróciły!
Szmaciak się strasznie rozochocił,
że weźmie udział sam w łomocie!
Niechaj zomowska młódź zobaczy,
jak biło się w Wądole Kaczym!
I mu zaczęły drgać aż szczęki
na myśl o cięgach dla Wardęgi.
Czekaj, pętaku! Za Marylę
będziesz przeżywał ciężkie chwile!
Mimo że nieobecny duchem,
zaczyna strzyc z nawyku uchem
i w nastającej z wolna ciszy
taką rozmowę oto słyszy.
(Tumor — na stronie — do Maczugi:)
„Więc nie odmówisz mi przysługi?!
Stary towarzysz, zasłużony,
samego jeszcze znał Stalina…
Fakt, że ma głupawego syna,
ale to zawsze syn rodzony,
więc oszczędź Alka, bardzo proszę!
Ja, ze swej strony, zaraz wnoszę
pismo o awans. No co? Zgoda?”
„Dla mnie to żadna jest przeszkoda!
Będzie, jak chcesz!” — „To dawaj grabę!”
Choć słychać było bardzo słabo,
właściciel szkolonego ucha
dokładnie dialog ten podsłuchał.
Szmaciak aż zatrząsł się ze złości.
Pozbawić chcą go przyjemności!
Podstępne gady! Wszędzie zdrada!
No, teraz on im bobu zada!
Trzeba wymyślić tylko sprawy,
co go wzywają do Warszawy,
jakiś niezwykle ważny powód,
by zawieźć móc tam zdrady dowód…
Lecz kurwa mać! On do myślenia
słaby jest już od urodzenia!
I tutaj westchnął, pełen smętu:
„Rurka! Ten to by sto wykrętów
w zanadrzu miał! Ale cóż, siedzi!”
Lecz niepotrzebnie tak się biedzi,
bo zanim dzień przeminie z nocą,
fatum pośpieszy mu z pomocą.
Już dość na boki tej gonitwy!
Szybko wracajmy więc do bitwy,
co rozpoczęła się dopiero
o jedenastej zero zero.
Wszystko przebiega zgodnie z planem.
Wróg, całkowicie skołowany,
widząc kroczące nań mundury,
masowo rzucił się na mury,
by w nich uszczelnić wszelkie dziury.
Tymczasem zaś od Szczawki strony
żołnierze ciągną już pontony —
i tu powstaje problem pierwszy,
bo ponton jest od rzeki szerszy.
Co robić? Ale Pódźwa-Śmiga
niedarmo jest frontowy wyga,
geniusz decyzji, że tak rzekę,
dał rozkaz: „Wpław forsować rzekę!”
Już skaczą dzielne w nurt berety,
lecz tu zbyt płytko jest, niestety!,
i wyćwiczone ruchy crawla
z góry skazane są na faula.
Tę Pódźwa również wziął przeszkodę,
każąc forsować rzekę brodem.
Już są na brzegu. Tuż przed płotem.
Drżący z emocji. Z serc łomotem.
Jeszcze trzy kroki. Już jest dziura!
Teraz w tę dziurę! Śmiało! Nura!
I nagle: Boże, cóż za smrody!
Jak gdybyś w kocie wpadł odchody!
I brud, i kurz. Zatyka krtanie.
Straszne rozległo się kichanie,
bo mundur, ledwie blask odzyskał,
zwalił się zaraz do śmietniska
i w strasznym gnoju się utytłał,
nim jeszcze rozgorzała bitwa.
Wietrząc w tym nędzny podstęp wroga,
Śmigę ogarnia wściekłość sroga,
więc krzyknął: „Ognia!” Trzask peemów
wzniósł się ku niebu zdziwionemu,
a kiedy przebrzmiał, straszny skowyt
rozległ się i po chwili urwał,
a potem wszyscy usłyszeli,
jak ktoś klnie głośno: „Kurwa! Kurwa!”
Gdy atak zaczął się tyłowy,
stary obudził się placowy,
co na krzesełku drzemał w szopie.
Ziewnął, przeciągnął się, w wątrobie
poczuł niemiłe jakieś darcie,
więc szukać czegoś jął uparcie,
ale niczego nie znalazłszy,
otworzył drzwi i zawoławszy:
”Chodź, Bryś!” do kudłatego psiska,
poczłapał w stronę wysypiska,
gdzie sprytnie ukrył był bimberek.
Stał tam butelek długi szereg,
a wszystkie wypełnione cieczą,
którą placowi nudę leczą.
Gdy zbawczy płyn już lał do gardła,
peemów się rozległa salwa
i kule, niczym wredne żmijki,
odbiły butli brzuch od szyjki
i w Brysia się zaryły łbisko,
że aż zawyło biedne psisko.
Tak więc już pierwsze są ofiary:
pies Bryś — zabity, no i stary
placowy — ranny, lecz nie kulą,
a szkłem; klnie strasznie, rycząc z bólu.
Gdy tak na tyłach krew się leje,
spójrzmy, co się na przodzie dzieje.
Tu wojsko doszło już pod mury,
po czym stanęło, jak to z góry
obmyślił Tumor. Niby znaku
czeka, by ruszyć do ataku.
Stojąc tak jednak w głupiej pozie,
traci na mocy i na grozie,
co w końcu rozzuchwala wroga,
który, gdy pierwsza prysła trwoga,
drapie się na fabryczne mury
i nuże — polskie lżyć mundury:
„Zdrajcy! Judasze! Sprzedawczyki!
Sługusy prokacapskiej kliki!
Strzelać wam chce się do swych braci!
Gadajcie, ile wam zapłacił
Ślepowron w ciemnym okularze!
Barany! Ćwoki! Wy gówniarze!
Bierzcie się raczej za łopatę,
wy męczychujki kostropate!
Wy niedomyte młode chamy,
czekajcie, już wam wpierdol damy!”
Żołnierze milczą, stojąc karnie
i przeżywają wprost męczarnie.
Niektórzy zaciskają zęby,
większość ma jednak głupie gęby,
bo jak tu miny mieć dostojne
w najgłupszą z wszystkich wojen wojnę?
Stał jeden starszy prol na dachu,
strasznie rozżarty, Dzięgiel Stachu,
i z bezsilnego płonął gniewu,
że nie ma z dołu tam odzewu.
Lecz oto bystry wzrok dostrzega
punkt słaby w karnych wojsk szeregach.
Ten punkt to Władek, syn Deptały.
Gdy ojciec padł ofiarą pały,
on, w przeciwieństwie do Birkuta,
rok temu poszedł za rekruta
do wojska. Został wnet kapralem,
lecz dziś nie cieszy się tym wcale,
na odwrót: jego troską główną
jest, że w straszliwe wdepnął gówno.
Wkrótce do zmartwień tych ogromu
dojdzie, że matka — Dzięgiel z domu.
Tak więc dyszący z gniewu Stachu
siostrzeńca swego dostrzegł z dachu.
Zrazu kompletnie go zatkało,
w krtani mu jeno gulgotało,
twarz krwią nabiegła aż do włosów,
lecz w końcu zdołał dobyć głosu:
„Ach, ty — zaryczał — gadzie plemię!
Bodajbyś zapadł się pod ziemię!
Owco parszywa! Hańbo stada,
coś się z czerwonym wilkiem zadał!
Bestią ty jesteś, nie człowiekiem!
Ty — wykarmiony Dzięglów mlekiem,
ty — szlachetnego syn Deptały,
co mętów go zatłukły pały,
jak zbir, jak Kain, łach ostatni,
łapska chcesz nurzać we krwi bratniej!
Gnojku! Wypierdku faszystowski!
Nim cię dosięgnie wyrok boski,
przysięgam, jakem wuj twój, Dzięgiel,
chwycę ja jeszcze za pocięgiel
i dupsko ci na rynku złoję,
że aż się będą śmiać dziewoje!
Poczekaj ty, sraluchu młody!
Już ja ci w Pcimiu zrobię przody,
obśmieje każda cię kobita:
«Patrzcie, Deptała, dupa zbita!»”
Stoi w szeregu biedny Władek,
czując, że już go szczypie zadek.
Widać, że wuja straszne bluzgi
po twarzy sieką go jak rózgi,
bo zrobił się jak rak czerwony
i wzrok mu czmycha w różne strony.
Ale staremu jeszcze mało.
Rad by rozprawić się z zakałą,
więc mówiąc: „Nim przyjdzie pokuta…”,
z rozporka ogromnego fiuta
wyciąga, silnie w ręku ściska,
aż z sykiem żółty strumień tryska.
Ale czy z nerwów źle wymierzył,
czy też że było zbyt wysoko,
zamiast kaprala płyn uderzył
dowódcę pułku w lewe oko.
Ten, wściekły, rozkaz dał do szturmu.
Runęli więc żołnierze hurmą
i sforsowali szybko bramę,
co wprowadziło pewien zamęt
w dalekosiężny plan Tumora.
Teraz się zająć przyszła pora
młodym Wardęgą. Cóż on robi?
Właśnie do klęski się sposobi,
bo wie, że choć załoga mężna,
jest siła wroga zbyt potężna.
Lecz nim zapłaci własną głową,
najeźdźcę przyjąć chce przemową,
w której mu rzuci oskarżenie
prosto w twarz, siejąc też zwątpienie
w sercach żołnierzy i obawę,
że o niesłuszną walczą sprawę.
Gdy więc runęła nagła szarża,
kończył swój słynny tekst „Oskarżam!”.
Nie zdołał jednak go wygłosić,
bo tłum żołnierzy go tarmosił,
brutalnie okładając kolbą.
Stracił przytomność. A gdy wreszcie
odzyskał ją, po strasznych bluzgach
domyślił się, że jest w areszcie.
Gdy z przodu wojsko jeńców bierze,
na tyłach kryją się żołnierze,
bo zbyt wytrawnym jest dowódcą
Pódźwa, by strzelić tutaj głupstwo
i znów we wrażą wpaść zapadnię.
Taka taktyka jest mu obcą.
Kazał się więc okopać chłopcom
i czekać, kiedy zmrok zapadnie.
By trafne zyskać rozeznanie,
tymczasem zaś na przesłuchanie
rozkazał jeńca brać. Placowy
z lęku nie może dobyć mowy.
Już mu grożono rozstrzelaniem,
bo niewłaściwe miał ubranie:
„Cywil? Dywersant? Co z mundurem?
Oj, bratku, staniesz ty pod murem!”
Dopiero gdy dał Pódźwa słowo,
że nie postąpi tak surowo
i że go do niewoli weźmie,
placowy zaczął gadać wreszcie.
Z prostackich odpowiedzi chłopa
wnet wywnioskował, gdzie jest szopa
(posłał żołnierza tam na zwiady);
padły też słowa: „blachy składy”.
Przeniknąć szyfr ten jest dlań bedłką:
więc mają artylerię lekką!
„Co więcej? Gadaj! Bo rozwalę!”
„Dalej już są fabryczne hale…”
„Hale? Hangary? Są w nich ptaki
stalowe? Gadaj!” — „Nie, nijakich…”
„Ależ to ciemne jest chamisko!
No, nic! Zwiad mi wyjaśni wszystko!”
Przezorność jest wspaniałą cnotą,
lecz nadużycie jej zbyt wielkie
często do tego wiedzie oto,
że w ręku guzik masz z pętelką.
Gdy Pódźwa po rozlicznych zwiadach
nareszcie do ataku ruszył
i zajął kombinatu teren,
nie znalazł tam już żywej duszy.
Zdziwił się wielce Pódźwa-Śmiga,
lecz że był z niego stary wyga,
pomyślał zaraz: „Pierzchli przodem!
Przebili się przez wojsko młode!”
A oto nagle: któż to kroczy?
Tłum frankensteinów widzą oczy.
Łapska ogromne, móżdżek — tyci.
To nowa rasa jest — zomici,
wyhodowana w jednym celu:
by wszystkich bili w PRL-u.
Toteż łomocą tak, jak leci:
chromych, kobiety, starców, dzieci,
a nawet mimo strasznych krzyków
sprali dwie żony pułkowników,
z czego się wielki zrobił dramat:
damy przestały wierzyć w diamat.
Teraz prać przyszli robotników.
Oczy ich płoną żądzą dziką.
Każdy w powietrze pałą wali,
widać, że nieźle się naćpali,
że już się pogrążyli w mroku
i że w diabelskim tym amoku
chcą tylko bić, tratować, strzelać
i zabić, bo się żyć ośmielasz.
Nie jest przyjemnie w takim stanie
natrafić na rozczarowanie.
„Gdzie są te wredne skurwysyny?”
— zaryczał wściekle wódz drużyny
i blachy jął okładać pałą,
że aż powietrze zahuczało.
Wszyscy zaczęli tłuc zajadle
maszyny, szyby, co popadnie.
Tak się zdołali rozochocić,
że w końcu jęli siebie grzmocić,
skąd powstał później komunikat
o rozwydrzonych robotnikach.
Tak więc już bitwę mamy z głowy.
Należy podjąć wątek nowy.
Zrazu był Tumor nadąsany,
że los mu pokrzyżował plany
i beształ pułkownika, który
dał rozkaz, by forsować mury.
Ten jednak (zwał się Fuks Antoni)
niezwykle sprytnie się wybronił,
tłumacząc się, że jako żywo
posłużył się alternatywą,
którą przewidział był sam Tumor,
czym wnet odmienił wodza humor.
Widząc, że w łaski generała
wkradł się, Fuks dalej sprytnie działa
i z głupia frant pytanie stawia,
gdzie Tumor triumf swój odprawi.
„Są miejsca dobre dwa, tak liczę:
Lenina Plac i Łąki Bycze.”
Generał, połechtany mile,
wzbrania się skromnie, lecz po chwili,
gdy bezlitosny Fuks napiera,
poddaje się, Łąki wybiera.
Trudnością w wykonaniu planu
jest Łuku brak oraz rydwanu.
Lecz zanim Tumor triumf odbędzie
i tłumy jeńców w dzikim pędzie
podążać będą za rydwanem,
rozgorzał straszny spór. Do oczu
wnet Pódźwa z Fuksem sobie skoczą.
Rozżarty także jest Maczuga
i wrednym słowem wszystkich ruga.
W powietrzu wisi mordobicie.
Lecz o cóż kłótnia ta straszliwa?
Teraz, gdy na triumfalną ucztę
zwycięska lira już przyzywa?
Czy może o to spór rozgorzał,
kto był najbardziej mężny w boju?
A może jakaś branka hoża
powodem tego niepokoju?
O, nie! Bynajmniej, nic z tych rzeczy!
Tu o ważniejsze chodzi sprawy!
Straszliwy spór wybuchnął o to,
kto ma pojechać do Warszawy
z wieścią o pcimskiej wiktoryi,
a wyjazd ten karierę wróży.
Cóż więc dziwnego, że spod ryi
błyskają kły, że krew się burzy?
Cóż za okazja — być na dworze;
a gdy łaskawy los wspomoże,
gdy się spodoba, komu trzeba
— do czerwonego wstąpić nieba!
Toczy się gra o stawkę wielką,
trzeba więc walczyć bronią wszelką,
per fas et nefas, w tej zaś mierze
Fuks arcygroźnym jest szermierzem.
Gdy pierwsze wrzaski i wyzwiska
ucichły, wnet talentem błyska
i, jawnie idąc już na noże,
tak opowiada przy Tumorze:
„Koledzy! Więcej się nie łudźmy
renomą nadzwyczajną Pódźwy.
Dowodów nadmiar jest, niestety,
że to pyszałek jest i kretyn.
Choć desant z tyłu to zabawka,
on spaprał operację «Szczawka»
i choć był wsparty świetnym zwiadem,
czmychnął przed jednym starym dziadem,
przez co na szwank naraził całą
wielką koncepcję generała.
Pomyśleć strach, co by się stało,
gdyby nie z przodu szarża śmiała!
Nie wiecie? No to ja wam powiem:
rzeź bezlitosna w Zbójnikowie,
anarchia, nierząd, klęski osad,
a my — na sznurze lub bez posad!
I za to chcecie tego osła
słać do Warszawy jako posła?!
Kandydatura teraz druga:
Ktoś głupi krzyknął, że Maczuga!
A cóż on zdziałał, ten wódz ZOMO?
Czy chociaż spuścił komuś łomot?
Czy chociaż jedną odbił nerę?
On przecież jest kompletnym zerem,
a jego wojsko — zwykłe łachy —
niszczyło tylko cenne blachy,
mienie państwowe! Ale po co? —
zapytam teraz z wielką mocą.
Bo sam wplątany był w aferę
blaszaną i dowodów szereg
zniszczył w ten sposób! O to chodzi,
że jest Maczuga zwykły złodziej!
Gdy wysłać chcecie więc złodzieja,
jak Rejtan w drzwiach położę się ja!”
Tu retoryczną błysnąć przerwą
zamierzał Fuks, by potem z werwą
zacząć rozwodzić się, jakoby
nie chce wysuwać swej osoby.
To jednak wielkim błędem było
i efekciarstwo go zgubiło.
Nie zdążył nawet ust otworzyć,
by ciągnąć wywód swój przewlekły,
bo nagle z tłumu wielkim susem
wyskoczył doń Maczuga wściekły,
a gębę miał tak krwią nabrzmiałą,
że stała się koloru bordo,
i ryknął, że aż zahuczało:
„Ach, ty żydowska wredna mordo!!”
Nielichą gafę strzelił przy tym,
bo Fuks bynajmniej nie był Żydem,
tylko niemieckie miał nazwisko.
Lecz to szmaciakom jedno wszystko,
bo dla obecnych Polski panów,
kto nie jest z ich — szmaciaków — klanu,
nie jest Polakiem. Cham jest to, Żyd,
chuligan, agent i pasożyt
lub jakieś inne też barachło,
oni natomiast — polską szlachtą,
którą bóg socu stworzył po to,
by rządzić nami, tą hołotą,
która ma jeszcze czelność biadać,
że się ją łupi i okrada.
Tak więc, chybiwszy pierwszym ciosem,
Maczuga ryczy strasznym głosem:
„Ach, ty żydowska mordo wredna!
Oszczerstwem chcesz dowództwo zjednać?!
Judaszu ty! Podstępny gadzie!
Parchu, w nikczemnej biegły zdradzie!
Chcesz mnie ty zniszczyć gadką wredną?!
Poczekaj, wiem ja też niejedno!
A tyś to nie kradł, skurwysynu?!
A kto handelek miał benzyną?
A inne twe żydowskie kanty,
co hańbią polskie amaranty?!
Gdyś sprzedał z magazynu buty,
to przyleciałeś cały struty
i tylkoś jęczał wciąż, a jakże:
«Inspekcja jest! Ach, ratuj, szwagrze!»
A szwagrem mym on jest z tej racji,
że w Święto Wojska, po kolacji,
rżnęliśmy razem Felkę Pawian…”
Tu urwał nagle, bo patafian
się po niewczasie zorientował,
jak strasznie głupie wyrzekł słowa,
gdyż Buc Felicja, żona Zdzicha,
zwana też Pawian lub Rżnij-Kicha,
od pięciu miechów już bez mała
kochanką była generała.
Widząc, że sam się w potrzask złapał,
Maczuga stracił cały zapał
i zamilkł. Ale już jak fryga
do Fuksa leci Pódźwa-Śmiga
i cienki z siebie głos wydaje
(stąd zwano również go Bezjajem):
„To hańba! — krzyczy — Pułkowniku!
Nie zniosę tych oszczerczych krzyków!
Śmiesz tu obrażać kadrę starą,
ty — młokos, lizus i fanfaron?!
Co pan tu bredzi? Jakie plany?!
Ruszyłeś pan, boś był obszczany!
A tak, to — tchórzu i śmierdzielu —
stałbyś jak kołek na weselu!
Pan śmiesz z desantu mego szydzić?!
Nędzniku! Gdybyś mógł się wstydzić,
purpurą twarz by ci pałała!
A gdzie się, pytam, krew polała?!
Gdzie padli ranni i zabici?!
O, niech odjęło mowę by ci!
Owszem, był plan, lecz — nie do wiary —
chyba go dureń zrobił stary,
bo wszystko było w nim na opak:
gdzie dziura — rzeka, gdzie płot — szopa!
A samej Szczawki współczynniki
to był po prostu obłęd dziki!
Miała szeroka być — jest wąska!
Miała głęboka być — jest grząska!
Gdyby nie moje rozeznanie,
to byś pan, bohaterski panie,
tak dostał, z przeproszeniem, w dupę,
że w portki byś nafajdał kupę!
Bo nikt się przeczyć nie odważy,
że desant związał siły wraże
i wroga tak wykrwawił w walce,
że z przodu nawet zwykłym malcom,
harcerzom, nawet zuchom zgoła,
nie był już zdolny stawić czoła!”
Gdy się pyskówka straszna toczy,
siedzi, zakrywszy ręką oczy,
to blednąc, to znów płonąc, Tumor.
W głowie mu huczy straszny rumor
i przyśpieszonym rytmem bije
serce. „O, Boże, cóż za żmije”
— szepce do siebie przerażony.
Przyszedł tu mile podniecony
świetnym zwycięstwem, pełen wiary,
że wśród oklasków, dziarskiej wrzawy
wybiorą posła i sztandary
zdobyczne wyślą do Warszawy.
Tymczasem sami to widzicie,
że się odmiennie toczy życie.
Najpierw chciał Tumor poprzeć Fuksa.
Myślał: „To świetny jest dowódca!
Jak bystrze odgadł moje plany,
bo — chociaż nie wypowiedziany —
w zalążku tkwił w nich wariant z bramą,
a z triumfem trafił w sedno samo!
Wtem oto prostak ten, Maczuga,
wstaje i go od Żydów ruga
(bo że zarzuca mu kradzieże,
to się z zawiści niskiej bierze!).
Fuks jest blondynem, chłop przystojny,
lecz wzrok ma dziwnie niespokojny.
Kto wie?… Lecz jeśli Żyd, to może
sjonistą jest on, nie daj Boże!”
Tumor antysemitą nie był,
lecz że tysiące szkoleń przebył,
wiedział, że Żyd, gdy jest sjonistą,
nie jest już Żydem, lecz faszystą.
Tu mu zrobiło się niedobrze
na myśl, że mógłby Fuksa poprzeć.
„Tak, to by koniec był kariery!
Lecz kogo wysłać, do cholery?!
Maczugę? Nigdy! Bydlę! Zwierzę!
Więc tylko Pódźwę. W Pódźwę wierzę!”
W tym miejscu Pódźwa w akcję wkroczył.
Tumor szeroko rozwarł oczy.
Na Boga! Czy on dobrze słyszy?
Jaką ten nienawiścią dyszy!
Ach, to po prostu nie do wiary —
ten kiep go nazwał durniem starym!
„Kanalio! Ja ci spiorę japę!
Przecież to ty robiłeś mapę!
O, nie! Przenigdy! Skonam raczej,
niż tego błazna ja wyznaczę!”
Tu głos usłyszał stentorowy,
przebijający się przez wrzaski,
początku nie zrozumiał mowy,
wtem słyszy: biją mu oklaski!
A potem w ciszy wręcz grobowej
pułkownik Szmaciak kończy mowę:
„By przerwać tę niesmaczną zwadę,
mam propozycję: ja pojadę!”
Huragan braw. Tumor też bije.
I krzyki: „Niech nam Szmaciak żyje!”
„No, proszę! Jednak się udało!
Zakutą niby jestem pałą,
a kto ma tutaj refleks taki?!”
— pomyślał Szmaciak nad Szmaciaki.
I do Warszawy! Do Warszawy!
Po nowe laury, nową sławę!
Z donosów, intryg pełnym worem!
„Czmychajmy, siostry, w nocną porę!”