Lament wysokiego dygnitarza
W sekrecie, towarzyszu, powiem wam,
nie bawią już idee mnie ogromne!
W szwajcarskim banku małe konto mam,
że o londyńskim nawet już nie wspomnę.
Mieszkanko niezłe mam w Alei Róż,
na Szucha zaś rozkoszną garsonierę,
przed oknem luksusowy stoi wóz
i wrastam tak powoli w lepszą sferę.
Małżonka, z domu Blikle, damy wzór,
kobieta piękna i niepospolita.
Co czwartek literacki u nas żur,
na którym sama zbiera się elita.
W Oxfordzie kształci się mój starszy syn,
a młodszy jeździ konno i poluje.
Radziwiłł Krzysztof bywa w domu mym
i z lekka żonę moją emabluje.
I nagle — proszę was — on robi wrzask,
że ktoś do kogoś listy pisze!
A cóż ja z tym wspólnego mogę mieć?
Ja o tym wcale nie chcę słyszeć!
Przez ośli upór towarzysza G.
w kabałę niebywałą wpadam!
Spotykam Leszka, wołam: „Leszku, cześć!”,
a on mi, proszę was, nie odpowiada!
I w jakim — proszę was, powiedzcie mi —
w jakim mnie on postawił położeniu!
Mnie, co do Kotta mówię: „Cher ami”,
a ze Słonimskim jestem po imieniu!
Że sam nie bywa, żonę klempę ma,
że nikt nie pragnie znać go z lepszej sfery,
ze złości na margines też nas pcha,
chce nas wyalienować, do cholery!
Ja służę partii już dwadzieścia lat
i różnie, towarzyszu, tam bywało.
Tu człek zarządzał, ówdzie troszkę kradł,
a czasem nawet w nery się kopało!
Lecz dziś — powiedzcie sami — kiedy ślad
tych czasów już zaciera się w pamięci,
człek z każdym w zgodzie żyć by rad,
a on nam znowu zachachmęcił!
Ach, po cóż robić taki wrzask i szum,
jak byśmy byli zagrożeni?
A cóż mi zrobi literatów tłum,
kiedy ja nagan mam w kieszeni?
Rozumiem, że gdy któraś z łap
niepowołanych sięga do koryta,
to trzeba po tej łapie: trach!
Koryto dla nas jest i kwita!
Lecz kiedy wszystkich trzyma się za pysk,
gdy się jak bydło naród doi,
to ja się pytam: „Jakiż on ma zysk,
że poobraża gości moich?”
Ach, towarzyszu drogi, mówię wam,
że się tym wszystkim tylko nerwy zdziera…
Mieszkanko, towarzyszu, prima mam,
ale — paluszki lizać — garsoniera!