Bania w Paryżu
Wprowadzenie
Bania w Paryżu to jeden z dwóch niedokończonych poematów, które weszły w skład niniejszego zbioru. Włączyłem ją tutaj zarówno powodowany naleganiem Salezego Eckermanna, będącego jej wielkim animatorem, jak i dlatego, że jest to najdziwniejszy utwór, jaki wyszedł spod mojego pióra. Dziwaczność ta polega m. in. na tym, że — w przeciwieństwie do innych moich wierszowanych płodów, które zawsze są w jakiś sposób przemyślane i zdyscyplinowane — jest on dziełem nieokiełzanej fantazji i radości tworzenia. Kończyć go oczywiście nie sposób, gdyż sama jego ekspozycja jest tak rozbudowana i nafaszerowana dygresjami, że gdyby to chcieć rozwinąć, aby trzymało się kupy, rzecz musiałaby przyjąć monstrualne, zaiste, rozmiary. Zamieszczenie w tym tomie Bani w Paryżu w obecnej postaci wiąże się jednak z pewnymi trudnościami i wymaga kilku słów komentarza.
Po przeczytaniu blisko 80-stronicowego wstępu do poematu, wstępu — dodajmy — nie dokończonego, bo zanim zacznie się właściwa akcja, trzeba by skończyć historię Carramby i wprowadzić „słońce trzecie”, czytelnik nie tylko nie jest w stanie domyślić się dalszego ciągu, ale nawet nie wie, co oznacza sam tytuł. Jeszcze większe trudności sprawią mu fragmenty dalszego ciągu, które bez objaśnienia są zupełnie niezrozumiałe. Oto więc krótkie wprowadzenie do Bani w Paryżu.
Pomysł tego poematu wpadł mi do głowy w kilka miesięcy po ukończeniu Carycy i zwierciadła. Miała to być satyra na tzw. nową lewicę. Początkowo majaczyły mi w wyobraźni jakieś mgliste idee, kiedy jednak wymyśliłem wydarzenie stanowiące oś akcji i zarysowały mi się główne dramatis personae, udało mi się sklecić następującą fabułę:
Grupa ultralewicowych intelektualistów paryskich, na czele której stoją: rozszalały filozof Lew Levy-Stoss, fanatyczny ksiądz latynoski Carramba i radykalna feministka księżna de Guise, postanawia zadać decydujący cios znienawidzonej kulturze burżuazyjnej, burząc katedrę Notre-Dame i wznosząc na jej miejscu postępową banię, czyli łaźnię — olbrzymią budowlę, stanowiącą skrzyżowanie prawosławnej cerkwi z Centre George Pompidou. Do wysadzenia w powietrze katedry zostaje zaangażowany słynny terrorysta palestyński Ali Ibn Khaadaf, który przybywa w tym celu z Libii do Paryża. Wysadzenie katedry ma być połączone z wielką pompą: oto, gdy opadnie kurzawa spowodowana wybuchem, na wyspę Cité ma wkroczyć na czele barwnego pochodu małżonka filozofa Stossa Madame Bonja jako bogini Thermosu i Hydrosu i dokonać aktu położenia kamienia węgielnego pod przyszłą budowlę. Akcja poematu zaczyna się w momencie omawiania szczegółów tej rewolucyjnej imprezy w intelektualnym salonie księżnej de Guise. Panuje tam nieopisany harmider, wszyscy mówią jednocześnie, nawzajem się przekrzykując i kiedy wydaje się, że cała rzecz stoczy się w absurd, zabiera głos wielki przyjaciel i autorytet lewaków pułkownik Iwan Edmundowicz Gułagow, attaché kulturalny ambasady radzieckiej. Gułagow radzi intelektualistom, aby uroczystość inauguracji „bani” połączyć z inną jeszcze imprezą, a mianowicie festiwalem Cichego Donu we Francji. Ze swej strony zapewnia pomoc rządu radzieckiego, tak że w chwili, gdy Madame będzie na czele pochodu kroczyła na wyspę, z lotniska wojskowego w Berlinie Wschodnim wystartuje olbrzymi transportowiec, unoszący na swym pokładzie chór i orkiestrę, w sumie — 2000 doborowych radzieckich komandosów. Zdaniem pułkownika, doda to mającym nastąpić wydarzeniom iście rewolucyjnego rozmachu. Projekt ten zostaje przyjęty z olbrzymim aplauzem.
W tym samym czasie, gdy toczy się wyżej opisana dyskusja, na Gare du Nord zajeżdża pociąg z Warszawy, wiozący słynnego polskiego opozycjonistę — filologa, prof. dr. Kaczynosa, przywódcę tzw. Gęgaczy, który udaje się do Paryża z zamiarem pozyskania tutejszej lewicy dla idei budowy socjalizmu z ludzką twarzą. Szczególną wagę przykłada Kaczynos do odczytu, jaki zamierza wygłosić w gronie francuskich intelektualistów. Jest to odczyt o ulubionej poetce profesora pt. „Antytotalitaryzm Konopnickiej”. W tym samym pociągu i w tym samym przedziale jedzie również do Paryża sierżant Suwała, agent Służby Bezpieczeństwa, mający za zadanie inwigilację groźnego opozycjonisty.
Wysiadłszy w Paryżu z pociągu, Suwała przez pewien czas podąża tropem Kaczynosa, gdy nagle drogi ich rozchodzą się. Pobudliwy sierżant dostrzega bowiem kino wyświetlające filmy pornograficzne, które jak magnes wciąga go do środka.
W chwili, gdy milkną oklaski aprobujące śmiały plan Gułagowa, lokaj anonsuje przybycie „monsieur Catchinos de Pologne”. Zrazu powstaje konsternacja. Ale księżna, przypomniawszy sobie, że przed paru tygodniami zaprosiła tu z odczytem jakiegoś polskiego lewicowca (chyba Mieczysława F. Rakowskiego?), ratuje sytuację, przedstawiając profesora pod innym nazwiskiem oraz zapowiadając jego prelekcję. Rozwścieczeni pojawieniem się intruza zebrani robią dobrą minę do złej gry i wymieniając między sobą zjadliwe uwagi na temat przybysza, sadowią się w krzesłach. Kaczynos wyjmuje z teki olbrzymi stos papieru, nakłada okulary i rozpoczyna swój odczyt. Ale tego już za wiele. Początkowo rozlegają się sykania, gwizdy, aż wreszcie ktoś nie wytrzymuje i zaczynają padać okrzyki oskarżające prelegenta o faszyzm i antysemityzm. Zrozpaczony Kaczynos próbuje się bronić, cytując we własnym przekładzie słynny wiersz Konopnickiej „Jano est mort avant”.
Tymczasem Suwała opuszcza podniecony kino. Zaczyna się rozglądać po ulicy z zamiarem poderwania jakiejś cizi, gdy wtem spostrzega fertyczną blondynę w turbanie. Jest to Madame Bonja, która — jak zwykle spóźniona — śpieszy na zebranie u księżnej. Suwała sunie za nią krok w krok i wraz z nią wchodzi na salony w tym właśnie momencie, gdy rozlegają się gniewne okrzyki pod adresem Kaczynosa.
Po przybyciu do Paryża Ali Ibn Khaadaf, młodzieniec piękny i posępny, staje się przedmiotem zalotów dwóch pederastów: poniewieranego przez małżonkę księcia de Guise i księdza Carramby. Kiedy kroczy po ulicy lub przesiaduje w kawiarni w towarzystwie jednego z dwóch nadskakujących mu starszych panów, nie zdaje sobie sprawy z tego, że nieustannie śledzi go czujne skośne oko. Należy ono do Czanga Wu-Fu, agenta chińskiego wywiadu.
Awantura w salonie sięga zenitu. Mimo płaczliwych tłumaczeń i usprawiedliwień Kaczynosa dochodzi w pewnym momencie do rękoczynów i czyjaś pięść ląduje na jego wielkim nosie, powodując krwotok. Na ten widok w Suwale, dotychczasowym prześladowcy przywódcy opozycyjnych Gęgaczy, dokonuje się metamorfoza. Lejąca się z polskiego nosa krew budzi w nim uczucie narodowej solidarności. Rusza z odsieczą i rozbijając pięściami nosy i binokle intelektualistów oraz wyszarpując im całe kępy włosów z bród, oswobadza profesora i otoczywszy go opiekuńczo ramieniem, prowadzi ku wyjściu. Heroiczne wyczyny młodego atletycznego Polaka robią szalone wrażenie na Madame Bonja. Z okrzykiem: „Attends, mon brave Polonais! Je vais avec toi!” wybiega za Suwałą, podświadomie licząc na niezwykłe rozkosze erotyczne.
W zalotach do Alego triumfuje ksiądz Carramba. Oczarowany ideą Chrystusa z młotem, młodzieniec zrywa brutalnie z miękkim jak kobieta księciem. Książę popada w rozpacz i poprzysięga uwodzicielowi zemstę. Teraz, gdy w salonie lewacy ujawnili swój piekielny plan, wybiega z donosem na policję.
Gdy Suwała z Kaczynosem znaleźli się wreszcie w buduarze Madame Bonja, zmęczony przeżyciami dnia profesor osuwa się na kanapkę w hallu i momentalnie zasypia, natomiast Madame z Suwałą przystępują w przyległej sypialni do gigantycznej kopulacji.
Kaczynos ma sen. Śni mu się podróż łodzią po jeziorze. W pewnym momencie nad łódź nadpływa chmura, na której siedzi Maria Konopnicka i śpiewa, akompaniując sobie na harfie. Na ten widok wniebowzięty Kaczynos klęka na dnie łodzi, a Konopnicka pochyla się ku niemu, aby przekazać mu ważne przesłanie. Nie udaje się jej tego dokonać, ponieważ w tym momencie potworny łoskot wyrywa Kaczynosa ze snu. To pod kopulującą parą załamało się olbrzymie empirowe łoże.
Gdy książę de Guise składa zeznania w prefekturze, Czang Wu-Fu, który przejrzał intrygi Gułagowa, zdołał w długiej rozmowie przekonać Alego Ibn Khaadaf, że celem Rosjan jest wykorzystanie Palestyńczyków, a następnie zapanowanie nad nimi. W gruncie rzeczy Rosjanie to Żydzi i gdy osiągną swój cel, zmuszą Arabów do przejścia na judaizm. Rozwścieczony Ali rusza natychmiast do Berlina Wschodniego.
Podczas upadku z łoża — Bonjy zsuwa się z głowy turban, ukazując kryjący się pod nim kołtun (plica polonica). Bonja jest więc Polką i teraz, nareszcie zaspokojona seksualnie, zalewając się łzami, opowiada Suwale i Kaczynosowi historię swojego życia. Naprawdę ma na imię Zosia i urodziła się w dworku na Wołyniu. Dzieciństwo miała piękne i szczęśliwe, ale gdy ukończyła 16 lat, wybuchła wojna i pewnego dnia do dworku wpadła sotnia kozaków. Jej rodzice, niania i wierna służba zostali bezlitośnie zamordowani, ją zaś siepacze zgwałcili trzystokrotnie. To stało się tragedią jej całego życia. Bo choć udało jej się cudem ocalić, a nawet uciec do Polski, stale prześladował ją potworny głód seksualny, którego nic nie było w stanie nasycić. Wyjechała więc do Paryża, łudząc się, że zła sława tego miasta okaże się prawdą. Niestety, był to jedynie miraż! Przeżyła tu istne piekło, otoczona samymi impotentami, ale teraz — dzięki zesłanemu jej przez niebiosa rodakowi — jest wreszcie zaspokojona i szczęśliwa. „Ach, Tadku mój! Weźmiemy ślub i będziemy mieli mnóstwo dzieci”.
Alemu Ibn Khaadaf udało się wraz z bombą niepostrzeżenie wślizgnąć na pokład samolotu transportowego. Gdy maszyna znalazła się w powietrzu, rusza do kabiny pilota, aby nakazać zmianę kierunku i lądowanie w Trypolisie. Ponieważ nie chciano spełnić jego żądań, rozwścieczony ciska bombę w sam środek chóru.
Do intelektualnego salonu jak grom z jasnego nieba dociera wiadomość o aresztowaniu Gułagowa. Nie można nigdzie znaleźć Alego. Nie zjawia się także Madame Bonja. Levy-Stoss i księżna de Guise udają się na poszukiwanie. W buduarze zastają Bonję, Suwałę i Kaczynosa splecionych w braterskim uścisku i zalewających się łzami. Wybucha dzika awantura, która jednakże wkrótce ucicha, bowiem na widok miłości, jaka narodziła się między Bonją i Suwałą, wszystkich zaczyna ogarniać niezwykłe wzruszenie. W pewnej chwili Stoss załamuje się i wyznaje, że sfałszował swój życiorys i że naprawdę też jest Polakiem. Wszak urodził się w Drohobyczu. Za nim podąża księżna, oświadczając, że pochodzi z Białegostoku. Oboje odczuwają nagle szaloną ulgę, że plan zburzenia katedry i zbudowania Bani poniósł fiasko. Opętani przez diabolicznego Gułagowa, znaleźli się na skraju przepaści, a wraz z nimi cały świat! Lecz teraz spadły im z oczu łuski. Są uratowani i świat jest ocalony. Z okrzykiem: „Polacy uratowali świat!” rzucają się sobie w ramiona.
Tak oto wyobrażałem sobie treść Bani w Paryżu, mego mesjanicznego poematu, który w istocie nie wyszedł poza sferę zamysłu. Stało się tak, ponieważ zabrnąłem w nie kończące się dygresje, ale również i dlatego, że zbliżał się rok 1980. Potem powstała „Solidarność”, a wraz z nią pojawiły się nowe idee. Obecnie zaś do kontynuowania tego utworu wracać już nie warto.
Jak większości Polaków, marzeniem mym — Paryż.
Jakże chętnie bym prysnął kiedyś na wagary
nad Sekwanę! Lecz sroga socjalizmu szkoła
zawsze niewczesny zamiar udaremnić zdoła.
Już przeszło lat trzydzieści surowy pedagog
znaczy me krnąbrne plecy swą sękatą lagą.
To mnie wsadza do kozy, to znowu wypuszcza,
ale nie za daleko. I słusznie, bo cóż tam
czeka mnie ciekawego dzisiaj na Zachodzie,
gdzie — jak wszyscy mi mówią — socjalizm też w modzie.
To prawda. Lecz ja skrycie myśl przewrotną pieszczę,
że choć w modzie, to jednak nie u władzy jeszcze.
Być może, gdy po latach wreszcie tam wyjadę,
przez głupotę Zachodu lub przez zwykłą zdradę
będą tam w każdym kraju identyczne gnomy
wybijały Carycy poddańcze pokłony.
Zanim jednak we Francji kolejki po sery
będą się ustawiały, zanim buldożery
rozwalą Luwr, by nową tam wytyczyć trasę —
a takich innowacji będzie jeszcze masę —
nim winnice Szampanii przewierci rurociąg,
Francuzom z głów wybiją do wolności pociąg,
zaś kursokonferencje będą na Riwierze,
można by tam odsapnąć kapkę, mówiąc szczerze.
Niestety, mnie już pewnie to nie będzie dane
i całe moje życie, średnie i zasrane,
spędzę w ojczystym kraju, tuż nad brzegiem Wisły,
szaleńcze rojąc plany i głupie pomysły.
Posmutniałem … Lecz wnet mi się zrobiło raźniej —
bo od czegóż potęga twórczej wyobraźni!
Chociaż wziął mnie tu w kraju gnom na krótki łańcuch,
nie przeszkodzi fantazji mojej w dzikim tańcu.
Gdy mi z kraju nie dają wyjechać legalnie,
ja znajdę się w Paryżu, by tak rzec, mentalnie,
jak Prus, który nie ruszał się nawet na Pragę,
a opisał wszak Paryż — bo mnie stać na blagę!
Patrz: fantazji mej dywan pruje już niebiosa!
W podróż biorę ze sobą także Kaczynosa —
wodza polskich Gęgaczy, zaś dla równowagi
i sierżanta Suwałę, bo mi nie dość blagi!
Lecimy nad Europą, nie widząc się wzajem.
Kaczynos łzę uronił przy rozstaniu z krajem,
lecz wkrótce wziął się w ryzy. Z misją od Gęgaczy
leci wszak do Paryża. Już swym nosem kaczym
zwietrzył podmuch wolności, więc powtarza w duszy
słowa swego odczytu, którym Francję wzruszy,
PRL zaś obłoży wieczną anatemą.
Suwała, jak przystało na sierżanta MO,
myśli raczej o handlu i oblicza, wiele
potrzeba będzie dewiz, by zwiedzić burdele
paryskie oraz liczne tamże pornoshopy,
bo to go ciągnie głównie na zachód Europy.
Ja zaś — spiritus movens tego przedsięwzięcia
— czynię nad nimi tajne znaki i zaklęcia.
O, nie wiecie, biedacy, w jaką to kabałę
wpędzę was wkrótce, gnany dionizyjskim szałem!
Choć wiem, że mnie Gęgacze ze skóry obedrą,
w tym poemacie mistrzem jest mi stary Fredro,
a także, jak sto biesów złośliwy Szwab — Heine.
Przygody więc czekają was tu nadzwyczajne.
Szczęśliwej drogi, muszki! Lećcie śmiało, brzęcząc,
w rozstawioną przeze mnie intryg sieć pajęczą!
Już błyska świt. Madame Bonja *
w sypialni swej cichutko łka.
Przed chwilą odszedł stąd Louis.
Szepnął: „ Merci”
i zamknął drzwi.
Bonja została w łóżku sama…
I teraz się zaczyna dramat —
bo alienacja ją dopadła
na zimnej bieli prześcieradła.
Jeszcze przed chwilą jedno ciało
tworzyła tutaj wraz z Louis,
które dyszało i tak drgało,
że całe łóżko aż trzeszczało,
lecz nadszedł koniec
— c'est fini!
Brutalnie i bez żadnej racji
wyobcowana z kopulacji,
Bonja poczuła się przedmiotem —
l'être en soi —
nie mówiąc o tym,
że w różnych miejscach ją bolało
przez Louis nadużyte ciało.
Łzami nasiąkła już poduszka.
Bonja się wierci w pustym łóżku,
nie może zasnąć, bo materac
to tu, tu ówdzie ją uwiera,
co denerwuje ją szalenie.
Słowem: samotność, lęk i drżenie!
Gdyby tak było jeden raz!
Ale bywało zawsze tak!
Ktokolwiek na nią wlazł i zlazł,
czy to był Pierre, czy Paul, czy Jacques,
Maurice czy Claude, Etienne czy Jean,
Henri czy Georges, Serge czy Thadé,
nigdy nie było żadnych zmian —
wciąż była potem alienée.
Wyobcowania zaś uczucie
straszliwe w niej wzmagało chucie
i powstawało koło błędne —
partner odchodził wesół, bo syt,
a ona sam na sam z popędem
ogromny czuła wciąż niedosyt.
Zrobiła najpierw supozycję,
że stosowała złe pozycje.
Wypróbowała nowych dwieście,
sądząc, że coś się zmieni wreszcie,
lecz wszystkie były też do kitu —
coitus to pułapka bytu!
Potem biedaczce się zdawało,
że jeden na raz to za mało,
więc sprowadziła stu gauchystów,
strasznych brodaczy, terrorystów
i buszowała w jej pościeli
horda kudłatych gwałcicieli.
Lecz gdy odeszli rzucać bomby,
znowu Entfremdung und Lustgier
jak dwie powietrzne wielkie trąby
w piekielny ją wtrącały wir!
Z tego wszystkiego była chora —
ach, pewnie kompleks ma ukryty!
Pobiegła szybko do doktora.
Obleśny psychoanalityk,
na baby pies i na gotówkę,
długo uczone stroił miny.
Pytał, czy śnią jej się ołówki,
a jej się śniły zeppeliny!
Na jawie zaś nie symboliczny,
ale realny jej się marzył
phallus zupełnie gigantyczny,
jak u rosyjskich marynarzy,
którzy nim ciągną parowozy,
gdy transport utrudniają mrozy.
To podnieciło tak lekarza,
że już na żaden wzgląd nie zważał
i zawlókł ją na otomanę,
gdzie odegrali psychodramę.
Okazał jednak się półgłówkiem,
bo czym ją leczyć chciał? Ołówkiem?
„Nie wierzę w Freuda! To szarlatan!”
I znowu duszę jej i ciało,
któremu wszystko było mało,
zadręczał alienacji szatan.
Bonja się całkiem załamała,
gdy wtem przewrotna myśl jej świta,
że gdzie nic zwykły chłop nie zdziała,
może pomoże inwertyta.
Słyszała bowiem, że pedały,
gdy ich oduczyć tej dewiacji,
wpadają w seksualne szały
i nie masz końca kopulacji.
Wzrok jej natychmiast padł na Louis.
Tak, on położy kres jej rui!
Louis jest księdzem. Pod sutanną
wyczuła walkę nieustanną,
jaką z popędem wściekłym toczył.
Cóż więc dziwnego w tym, że zboczył?
Może do kobiet był nieśmiały,
że źle skierował swe zapały?
Może go zwiedli ministranci,
mali, lubieżni buzeranci?
Jakkolwiek było, ona zdoła
go z zaklętego wywieść koła!
Już od tygodnia go nawraca.
Lecz — Boże mój — cóż to za praca!
Jakaż to orka, pot i trud!
Ach, żeby choć rozkoszy ciut!
Niewprawny w grach z odmienną płcią,
Louis w szaleństwo wpędza ją.
Obca mu żeńska topografia,
myli się stale i źle trafia,
a gdy go sama naprowadza —
zlituj się, Boże — gdzież on wsadza!
Doprawdy, wszystko musi sama
robić, jak niania albo mama!
Najgorzej jest, gdy chce być męski —
od żywiołowej gorszy klęski,
bo tak ją tłamsi, szczypie, ściska,
że Bonja jest omdlenia bliska
i zanim dojdzie do stosunku,
wymaga mnóstwa opatrunków.
Mozół jest wielki, korzyść — mała.
I tak się rozprysł mit pedała.
Przy Louis jednak pozostała,
albowiem tę chutliwą jędzę
potężny snobizm związał z księdzem.
Lecz o tym potem. A na razie
Bonja rozpacza w buduarze:
„Mirażem jest to, o czym marzę!”
i pełna bólu i goryczy
ze łzami w oczach sińce liczy.
Tu przemawiają ważne racje,
ażeby przerwać już narrację,
bowiem Czytelnik nie nadąża
śledzić za tokiem opowieści
i gotów myśleć jest, że Bonja
to jakiś potwór jest niewieści,
że to jest jedna z tych lafirynd,
co w seksualny cię labirynt
wciąga i tak tam z sił wysysa,
że ci już całkiem wszystko zwisa,
gdy blady i na nogach z waty,
opuszczasz rankiem jej komnaty,
zaś Claude, Maurice, Etienne czy Louis
to kupa zwykłych… Słowem: truizm.
Nic złudniejszego niż pozory!
A kto ulegać jest im skory
i rzecz ujmuje nazbyt płytko,
myli się tutaj bardzo brzydko,
gdyż Bonjy się rozgrywa dramat
w najlepszych sferach. Ona sama
nie jest zaś praczka czy kucharka,
ale poetka i pisarka.
To Francji pierwsze damskie pióro,
bożyszcze wykształconych dam,
a z jej subtelną ecriturą
trudno się mierzyć wszystkim nam!
Poemat jej Migrena bytu
okrzyki wzbudził już zachwytu,
zaś powieść Edyp zbuntowany
przeciw roszczeniom płciowym mamy
przez śmiałą swą problematykę
wprawiła w istny szał krytykę.
Dramaty Gniew i Widmo krąży
latami grano w „Athenée”,
gdzie je wystawił sam Jouvet,
zaś esej Prometeusz w ciąży
uznali wszyscy nie bez racji
za apogeum kontestacji.
Bonja ma lat czterdzieści z hakiem,
lecz nie dałbyś trzydziestu jej,
gdyż instytuty de beauté
wciąż sztafirują ją ze smakiem.
Gdzie trzeba, zręcznie ściągną skórę,
by znikła kurzych łapek sieć,
na twarz nałożą kremów furę,
by się zrobiła gładszą płeć,
włosy ubarwią i namaszczą,
wałkami zbędny tłuszcz wygłaszczą
i chytrą sztuczką biust podniosą —
więc Bonja jędrna jest i świeża,
słowem, wygląda tak jak Soso,
gdy jeszcze w mauzoleum leżał.
Ubiera się z dyskretnym szykiem,
lecz żadna z jej toalet stu
nie jest ostatniej mody krzykiem —
to byłoby de mauvais goût.
Bo nie ulega już dwóch zdań,
że bardzo wiele pięknych pań,
gdy się chcą wedrzeć do grand monde,
niezmiennie ten popełnia błąd,
że są wycięte jak z żurnalu,
a o to zaś nie chodzi wcale,
bo chcieć za bardzo być en vogue,
to w mondzie jest fałszywy krok.
Monde ceni własny styl, a nie
nachalne Heidegera „Się”,
które cię tylko odczłowieczy
i czyni cię gatunkiem rzeczy.
Bonja zaś styl swój własny ma,
który się zwie à la Bonja.
Jej styl polega na turbanie,
bo kiedy wszystkie inne panie
do każdej toalety nowej
zmieniają uczesanie głowy,
Bonja, podobnie jak Sikhowie,
czy w toalecie jest balowej,
czy nosi dżinsy plus pulower,
niezmiennie turban ma na głowie.
Turbanów ma tych chyba ze sto,
na każdą porę dnia i nocy.
Któż by je wszystkie zliczył! Zresztą
nie byłoby to w ludzkiej mocy!
Nawet, gdy jak lubieżna kotka
pręży swe ciało na tapczanie,
by skłonić samca do ataku,
to także wówczas jest w turbanie.
Tapczan ugina się, zapada,
sprężyny jęczą, rzężą ciała,
a turban z głowy jej nie spada,
jakby był sam kawałkiem ciała.
Gdy po raz pierwszy w swym turbanie
weszła do Café deux Magots,
sam wielki Sartre wykrzyknął: „o!” —
tak go to wzięło niesłychanie.
Juliette Greco aż zzieleniała,
a zaś Simone de Beauvoir
z wrażenia od stolika wstała,
bo tak ją olśnił Bonjy czar.
I to początek był kariery.
Z miejsca zaczęły się dusery,
długie spacery i uściski,
po czym Wcielenie Drugiej Płci
przed Bonją otworzyło drzwi
do ekskluzywnych sfer paryskich.
Znalazłszy się w tych sferach Bonja
do celu prostą drogą zdąża.
Przez łóżek sto przechodzi szparko,
stając się damą i pisarką,
ozdobą ekskluzywnych zebrań,
przyczyną ciągłych męskich żebrań
o uśmiech, całus i spotkanie,
którym odmawia wyszukanie,
gdyż już kobietą jest świadomą,
która nie daje byle komu.
Choć wielu z względów jej korzysta,
lecz każdy z nich to komunista
albo co najmniej lewicowiec.
Liberał nigdy się nie dowie,
co znaczy rozkosz w jej łożnicy,
bo nazbyt blisko jest prawicy.
W Bonjy na dźwięk słowa „prawica”
budzi się rozjuszona lwica,
co prędzej pożre własne ciało,
niżby reakcji służyć miało.
„Faszyzm nie przejdzie przez to łoże!
Ja się z faszyzmem nie położę!”
Niezłomne to postanowienie
oczarowało monde szalenie.
Dziś w wielkim świecie na Zachodzie
komunizm jest w ogromnej modzie,
dlatego każdy człowiek z szykiem
musi być tutaj bolszewikiem,
wielbić Lenina, Soso, Mao,
co wkrótce może być za mało
i wówczas tylko Khmer Czerwony
wstęp będzie dawał na salony.
Skąd się ta dziwna moda bierze,
że monde się tak zakochał w Khmerze,
że bankierowe i hrabiny
zamiast urządzać huczne bale
chcą pląsać wokół gilotyny
w jakimś straceńczym, dzikim szale,
że salonowe pięknoduchy
miast rzucać w tłum celnym bon-mot 'em
rewolucyjne wielbią ruchy
i w kółko rozprawiają o tym,
jakby tyranię demokracji
obalić w imię wyższych racji
i zaprowadzić Nowy Ład
na wzór wielkiego Związku Rad.
Odpowiedź znam na to pytanie,
lecz nie odpowiem teraz na nie,
bo jest olbrzymim błędem w sztuce,
gdy się zaczyna od pouczeń.
Dosyć, że w wielkim świecie gorze
i choć to kogoś zdziwić może,
dziś rewolucji ogień płonie
nie w chatach wcale, lecz w salonie.
Ta okoliczność nota bene
teoretyków wzmaga wenę.
Wiadomo bowiem, że Marcuse
kłopoty miał ostatnio duże
z podmiotem rewolucji, bo tu
wciąż rewolucji brak podmiotu.
Na krwawe jatki nikt nie leci,
zbiesili całkiem się proleci
i zamiast łapać za pukawki
wolą użerać się o stawki.
Wpadł więc na pomysł: to studenci!
Ci mieli nawet dobre chęci,
lecz w końcu egzaminy zdali
i tak, jak był, jest szkopuł dalej.
Gasnącym rewolucji falom
przyszedł na szczęście w sukurs salon.
Właśnie przyjęcie jest w salonie
duchesse de Guise de domo Cohn.
Co czwartek w doborowym gronie
zbiera się tutaj tout le monde.
Księżna de Guise, jak głosi fama,
jest wielce postępowa dama.
To gwiazda Woman Liberation,
jej hasłem: zmienić mężczyzn w gejsze,
największe zasię jej marzenie:
płci obu zrównać przyrodzenie
do tego stopnia, żeby książę
także zachodzić musiał w ciążę.
Nie jest to żadną fanaberią,
rzecz brana jest niezwykle serio,
z teoretyczną podbudową,
słowem — ostatnie wiedzy słowo,
gdyż księżna — daję słowo wam —
jest mózg najtęższy pośród dam,
po prostu istny Marks w spódnicy
w przebraniu salonowej lwicy.
Zanim wyłuszczę jej ideę,
która otchłanną głębią zieje,
tudzież opowiem bliżej o niej,
powiem, kto bywa w jej salonie
i jakie znakomite głowy
uczone toczą tu rozmowy.
Nie chcąc używać słów nadmiaru,
to tylko wam po prostu powiem,
że wszystko to, czym słynie Paryż,
hołd składa naszej białogłowie.
Jour fixe u księżnej to wprost zjazd
najznakomitszych w świecie gwiazd,
co intelektu światłem płoną.
Bywa więc u niej Sartre z Simoną,
Merleau-Ponty i Jean Genet
z lewicą homoseksualną.
Bywał profesor też Marcuse,
lecz po aferze z CIA
musiał z salonu wynieść się
wśród strasznych wrzasków i oburzeń.
Co czwartek tutaj Derrida
na zwłokę o różnicę gra,
natchniony prorok Bendit Cohn
kapitalizmu wieści zgon,
co wszystkich wprawia w podniecenie
(grupa „Tel Quel” i grupa „Rouge”
nie mogą się doczekać już,
więc denerwują się szalenie).
Gdy nagle hukną detonacje
lub seria kul nad głową śwista,
to znak, że przyszedł na kolację
Carlos — genialny terrorysta.
Wyliczać można by bez końca…
Lecz wśród tych znakomitych gwiazd
trzy najwspanialsze błyszczą słońca,
przyćmiewające innych blask.
Pierwsze z tych słońc to Francji chluba —
wielki filozof Levy-Stoss **.
Niczym epoki naszej tuba
brzmi w świecie ważki jego głos.
To najsłynniejszy z wszystkich Levy,
bo przy nim taki Strauss czy Brühl
po prostu gówniarz jest i szczyl,
który niczego zgoła nie wie
o głębiach bytu i poznania.
Ach, jemu nawet i sam Sartre
czyszczenia butów nie jest wart!
Heidegger przy nim — kpina! Husserl
jest równy bzykającej musze!
Arystoteles razem wzięty
z Platonem, Kantem, Heglem, Millem
ledwie dorasta mu do pięty —
śmieszny karzełek, ot i tyle!
Wobec Ludzkości i Historii
największą jest zasługą Stossa,
że Logosowi utarł nosa
w Ogólnej Bytu swej Teorii.
Stoss, bezlitosny wróg rozumu,
w wielkiej pogardzie miał myślenie,
uważał je za przesąd tłumu,
przy tym trywialny nieskończenie.
Pomysł, że myśl się styka z Bytem
jest kretynizmu istnym szczytem!
I konsekwentnie, krok po kroku,
dowiódł w analiz swoich toku,
że owo osławione ratio
bezczelną jest mistyfikacją,
a zaciemnianie słowa sensem
niewiarygodnym wprost nonsensem.
Logiki prokrustowe łoże,
gdzie torturuje się przesłanki,
w wyniku tylko przynieść może
unicestwienie Bytu tkanki.
Nic w tym dziwnego, gdyż cogito
jest instrumentem troglodytów!
Dotychczasowa filozofia —
trzeba postawić jasno sprawę —
nie mogła wniknąć w sedno Bytu,
gdyż sfałszowano jej podstawę
i popełniono Bytu zdradę,
Logos mu dając na Zasadę.
Nim świt zabłysnął nowej ery,
przez długich lat dwadzieścia cztery
w dymie tysięcy papierosów
łysy, bezzębny, zezowaty
siedział śmiertelny wróg Logosu,
pisząc mordercze swe traktaty.
Brzytwą swojego intelektu,
jak nędzny plik makulatury,
rozdzierał system po systemie
z głośnym okrzykiem: „Cóż za bzdury!”
Rechotał dziko przy Platonie,
przy Kancie wprost ze śmiechu pękał,
a gdy się zabrał do Husserla,
to mu wypadła sztuczna szczęka.
Z jednego tylko filozofa
Levy się nie śmiał i nie szydził,
gdyż z wszystkich rzeczy tego świata
jego najbardziej nienawidził.
Jego to portret miał nad biurkiem,
lecz zawieszony niewysoko,
by rzucić w niego mógł okurkiem
lub mu ze złości napluć w oko.
Był to Kartezjusz — niegodziwiec,
co chciał istnienie z Myśli wywieść —
ledwie widoczny, bo plwociny
pokryły prawie całe płótno,
więc widać było tylko bródkę
i jedno z ócz, patrzące smutno.
Patrząc na portret Kartezjusza,
Levy straszliwie się rozjuszał
i syczał mściwie: „Jezuito!
Już ja ci zniszczę to cogito!
Rozdepczę je jak wstrętną żabę!
O, znam ja strony twoje słabe
i unicestwię jednym ciosem
nędzne cogito wraz z Logosem!
Tu milkł i długo zbierał ślinę,
po czym posyłał mu pacynę.
Po latach tytanicznych zmagań
z obmierzłą Myśli kreaturą
błysnęło w dali nikłe światło
i Levy poczuł, że jest górą.
Robiąc na przemian epoche
ze swoim słynnym voilà,
osiągnął wreszcie Wesenschau,
tak jasny jak dwa razy dwa.
Zrozumiał nagle mianowicie,
że musi być gdzieś dziura w Bycie,
i to nie na obrzeżach — skądże! —
ale w samego Bytu jądrze.
Już jego kuzyn — Levinas
podobne kiedyś miał pomysły,
lecz że miał umysł niezbyt ścisły,
sądził, że w Bycie są szczeliny.
Powstała też straszliwa wiedza,
że Byt się zgęszcza i rozrzedza,
że mogą być u-bytki w Bycie —
kompletny chaos, jak widzicie.
Tymczasem w Bycie zieje Dziura.
Tej Dziury taka jest natura,
że dąży ona do Zatkania.
Tu antynomia się wyłania:
bo kiedy Dziurę Byt zatyka,
część Bytu przez to w Dziurze znika,
powstaje stąd u-bytek w Bycie
i nowa Dziura się odsłania —
w ontologicznej swej istocie
Dziura jest więc nie-do-zatkania.
Nie-do-zatkanie-w-bycie-dziury
( die Seins-Loch-Un-zu-Stopfenheit)
przesądza zatem o tym z góry,
że Byt Nie-do-byt w sobie ma
i pełne Bytem nasycenie
to ściętej głowy jest marzenie!
Z tego wiecznego nie-do-sytu
rodzi się więc Tragedia Bytu.
Ma to brzemienne konsekwencje,
gdyż Byt sprzecznością rozdzierany,
pełną uzyskać chcąc esencję,
popada w znane febris Bytu
i w nie-do-spełnień drży gorączce.
Tak zatem w chorobliwe drżączce
nie-do-syt dąży do prze-sytu.
Taka jest Bytu dialektyka,
że znieść nie mogąc Dziury-w-sobie,
Byt dąży do zniesienia siebie,
w wiecznej gorączce i chorobie
jak gdyby istność swoją grzebie,
ontycznie tęskniąc do umiaru,
faktycznie zmierza do pożaru.
Tu Levy zawył aż z zachwytu
nad swym odkryciem: pożar Bytu!
Długo się nie mógł uspokoić
po swoim owym voilà!
Jak błędny chodził po pokoju,
to znów w bezruchu smętnym trwał.
Na stertę zapisanych kartek
spoglądał niewidzącym wzrokiem…
Nagle przypomniał sobie: czwartek!
U księżnej jour! I szybkiem krokiem
ruszył, by zdążyć na kolację.
(Że się tak śpieszył do kolacji,
trzeba mu przyznać wiele racji,
bo na kolacjach księstwa Guise
jak w niebie czuł się smaku zmysł.)
Nie było mu jednakże dane
sycić się boskich dań rozkoszą,
gdyż — jak wiadomo — niezbadane
zazwyczaj są zrządzenia losu.
Kiedy pojawił się w salonie
pośród od dawna znanych twarzy,
witany gromkim „aa!” chóralnym,
dziwny wypadek się wydarzył.
Oto blondyna bardzo piękna,
ledwie skończyły się wiwaty,
spytała głośno swej sąsiadki:
„ Kim jest ten łysek zezowaty?”
Była to Bonja oczywiście
i, prawdę mówiąc, nieźle wlana,
gdyż strasznie nudząc się w salonie,
wtrąbiła butle dwie szampana.
Nie była wtedy jeszcze damą
i mało znała się na szyku,
toteż zebrane tutaj sławy
brała za starych, nudnych pryków.
Teraz, zgorszone widząc miny
i oczy księżnej pełne gniewu,
chciała już rzucić w odpowiedzi:
„Ach, dajcie spokój! Ja olewam!”
Że się nie zrobił wielki skandal
wskutek strasznego Bonjy faux pas,
to dzięki temu, że Simona
pod stołem jej wsunęła kopa.
„Niech pani zmilczy! — zasyczała —
To Francji chluba jest i chwała:
wielki filozof Levy-Stoss!”
A Bonja znów na cały głos:
„Jeden sztos więcej, jeden mniej!”
O, Boże, chciej wybaczyć jej!
Zresztą w kompletnym była błędzie,
bowiem zrządzeniem dziwnym losu
Levy niezdolny był do sztosów.
Intelekt siadł mu na popędzie,
całkiem przydusił mu libido,
lecz — żeby całą prawdę rzec —
chociaż mu brakło męskich zalet,
baby marzyły mu się stale.
Szczególnie, ach!, blondyna rosła,
która by — z dupą jak wierzeje —
przed sobą cyc ogromny niosła
jak średnia dynia, gdy dojrzeje!
Śnił taką niezliczone noce,
a rankiem własne klął niemoce,
wiedząc, że gdy się do niej zbliży,
piekielna zdolność analizy
znów spowoduje wielki kryzys.
Z tych zbliżeń wciąż miał taki zysk,
że rozsierdzone brakiem bóstwo
raz po raz mu dawało w pysk
za mimowolne to oszustwo.
W końcu pomyślał: „Absurd dziki!
Stale spuchnięte mam pół twarzy!
Trzeba się wyrzec głupich marzeń
i wrócić do metafizyki!”
Lecz teraz, kiedy w nagłej ciszy,
jaką wywołał Bonjy nietakt,
zobaczył ją, znów nieodparcie
go pociągnęła ta kobieta.
Przez profesorskie roztargnienie
biorąc chwilowe podniecenie
za przejaw prostej męskiej siły,
zbliżył się do niej z galanterią
i, chcąc dowcipny być i miły,
rzekł do niej, nadrabiając gestem:
„Pani pozwoli, Stossem jestem!”
Bonja, choć tęgo miała w czubie,
pojęła, że zrobiła faux pas,
nie chcąc więc zrażać sobie chłopa,
rzekła z prostotą: „Tak, to lubię!
Bądź pan tak dobry, filozofie,
i usiądź przy mnie tu, na sofie!”
Zadała tym niezłego szyku.
Kiedy szła z Levym do mieszkania,
mówiła czule: „Ty karliku,
odwiedzić mi cię skromność wzbrania,
lecz trudno, pójdę, gdy dasz słowo,
że mnie nie będziesz napastował!”
W mieszkaniu zaś — sromotna klapa.
Stoss, chcąc odsunąć bólu chwilę,
zdejmuje termos włoski z półki:
że niby będzie parzył kawę,
do kuchni idzie żreć pigułki.
Parzenie ciągnie się bez granic.
Stoss, czując, że to wszystko na nic,
na rozpaczliwy pomysł wpada,
że może zdoła ją zagadać.
Już przeszło dwie godziny Levy
z zapałem o Husserlu gada,
a Bonja czuje, jak powoli
w sen nieuchronnie się zapada.
Dotąd puszczała mimo uszu
wszystkie retencje i protencje,
czekając niecierpliwie, kiedy
Levy okaże swą potencję.
Oszołomiona wciąż płynącą
rzeką terminów i cytatów,
myślała potem, pośród ziewań:
„On chyba jakiś kołowaty!”
Wreszcie straciła już nadzieję —
za oknem wstawał świt szarawy.
„Ach! — wzdycha Bonja — żeby chociaż
ten stary pierdziel dał mi kawy!”
Stoss dawno skończył już z Husserlem
i, rozwijając ogon pawi,
właśnie o wielkim swym odkryciu
już prawie śpiącej Bonjy prawi.
Teraz w niezwykłym podnieceniu,
ze sztucznej szczęki strasznym zgrzytem,
mówi, jak rozum starł na miazgę
i jak rozprawił się z cogitem:
„A zatem na Logosu miejsce,
jak pani myśli, co postawię?” —
zapytał nagle z wielką werwą,
a ona, myśląc wciąż o kawie,
odrzekła sennym głosem: „Termos”.
Spiritus spirat ubi vult!
A Newtonowi również jabłko
spadło na nos wskutek przypadku —
tak samo Bonja mimowiednie
odkrycie to zrobiwszy przednie,
zapadła w sen. Tymczasem Levy,
zamknięty w swoim gabinecie,
o bożym zapomniawszy świecie,
tworzy w natchnieniu. Niczym fryga
pióro wciąż po papierze śmiga,
olbrzymie rosną stosy kartek.
Minął już piątek i sobota,
niedziela, mija znowu czwartek;
nawet nie myśli o kolacji,
porwany wirem dysertacji.
Po dniach i nocach trzystu sześciu
dzieło gotowe jest nareszcie:
w trzech częściach traktat nad traktaty,
który otworzył oczy światu
i starł na proszek mnóstwo bredni,
jakie powstały były przed nim,
Théorie generale de l'Être
— tak się to wielkie dzieło zwie.
La trahison de l'Être — część pierwsza,
La tyrannie de Logos — druga,
i wreszcie trzecia — L'Être sauvé
(w połowie Bonjy jest zasługą).
Część pierwsza dzieła mówi o tym,
jak popełniono zdradę Bytu,
piętnuje całę tę hołotę
Platonów, Kantów, Demokrytów,
Spinozów, Heglów et cetera,
przy czym największe cięgi zbiera
łotr nienawistny z małą bródką.
Część druga zdrady owej skutkom
jest całkowicie poświęcona
i opisuje z wielką maestrią,
jak srodze Byt torturowany
męczy się, dręczy, prawie kona
w dybach Logosu. Tych dwóch ksiąg
problematyki wielki krąg
czytelnik już pobieżnie poznał,
bom nieudolnie streścił je.
Ale część trzecia — L'Être sauvé!
Doprawdy ją porównać można
tylko do czynu Heraklesa,
co urwał łeb lerneńskiej hydrze!
Gdy się zdawało, że z Logosu
szponów już Bytu nic nie wydrze,
zjawia się Levy — wybawiciel
ze swoim: veni, vidi, vici!
Na tym polega wielkość Stossa
i intelektu jego głębia,
że nawet fakt pozornie błahy
zaraz mu w system się zazębia.
Więc kiedy Bonja, przez pustotę,
wyrzekła wyraz dość banalny,
natychmiast rzeczy w tym istotę
zwietrzył Levy'ego mózg genialny,
pojmując w jedno okamgnienie,
w czym leży Bytu ocalenie.
Zwykły śmiertelnik, słysząc „termos”,
ma skojarzenia nieciekawe
i wyobraża sobie wówczas
albo herbatę, albo kawę.
W okolicznościach wyjątkowych,
gdy w upał tęskni do ochłody,
może zamarzyć mu się nagle
piknik nad rzeczką, termos, lody…
Natomiast Levy, słysząc „termos”,
usłyszał to na grecki sposób:
nie „termos”, ale „Thermos” właśnie —
antagonista, wróg Logosu.
I zaraz mu się stało jasne,
co było ciemne do tej pory:
Byt trzeba termometryzować,
Byt gorączkuje, Byt jest chory!
Że taka jest istota sprawy,
wskazują wszystkie wszak objawy.
Czymże są te w pieczarze cienie,
jeśli nie Bytu majaczeniem?
Także kantowska Ding an sich
jest niewątpliwie jednym z nich.
A Hegla Duch, który w gorączce
wciąż miota się i przeobraża,
czyż nie przyświeca Bytu drżączce
w choroby rozmaitych fazach?
Podoba się czy nie podoba,
substancją Bytu jest choroba,
atakująca jądro Dziury
przez stały wzrost temperatury.
I tutaj się wyłania oto
fundamentalne zagadnienie:
co jest choroby tej istotą
i jakie jest jej pochodzenie?
Bo nie ulega żadnej kwestii,
że bez tych rzeczy dwóch poznania
nie da wysunąć się sugestii
w sprawie dalszego rokowania,
a przecież nie da się zaprzeczyć,
że filozofii dziś zadaniem
nie jest jałowe poznawanie —
Byt trzeba przede wszystkim leczyć!
Żeby postawić móc diagnozę
Stoss, za przykładem Heideggera,
aż do korzeni mowy sięga
i śmiało w trzewia jej się wdziera.
Czym bowiem jest w istocie mowa?
Jest-li trywialną sztuką słowa
lub ordynarną gramatyką?
Nie! Ona jest gęstwiną dziką,
prastarą, nieprzebytą puszczą,
źródlistym źródłem wszelkich źródeł,
gdzie archetypy czyste pluszczą,
uzusu nie skalane brudem.
Misterium jest mistycznym mowa,
nie sztuką, ale magią słowa,
albowiem słowa są wyrazy
wyrażające pra-obrazy,
w których pra-dźwiękach i pra-rdzeniach
kryją się nasze przeznaczenia.
Mówię na przykład: „Niech pan siada!”
W „siadaniu” kryje się „za-sada”,
a dalej idąc po tym śladzie:
„za-sadzać”, czyli „sadzić w sadzie”.
I kiedy z zewnątrz on przychodzi,
a ja za-sadzam go w fotelu,
tak jak za-sadziłbym w ogrodzie
ziarnko rzodkiewki albo chmielu,
to czekam, aby za-sadzony
wydał ze siebie mowy plony.
Uproszczonymi mówiąc słowy:
niezwykłe jest bogactwo mowy!
Zaledwie wdarł się w mowy gęstwę
Stoss i rozejrzał się wokoło,
wnet dostrzegł obraz adekwatny:
gorączkę mieć — płonące czoło.
To mu podsunął język sam
idiomem swym: l'Être tout en flamme.
A płonąć — czyli stać w płomieniach —
to są symptomy zapalenia:
Inflammation de trou en l'Être
— tak się choroba Bytu zwie!
Skąd się choroba Bytu wzięła
i jakie jest jej pochodzenie,
paragraf szósty trzeciej księgi
daje nam pełne wyjaśnienie.
Jest to zarazem, moim zdaniem,
metody Stossa punkt szczytowy,
nikomu bowiem rozwiązanie
takie nie przyszłoby do głowy.
Badając „oczywistą” tezę,
iż Byt z Nicości się wyłonił,
Stoss w tym creatio ex nihilo
niezwykłe rzeczy nam odsłonił,
dowodząc jasno i niezbicie,
jak dynamiczne jest nie-bycie.
Ustalił bowiem w analizie,
że nim nastąpił akt kreacji,
Nicość się znajdowała w stanie
nieustającej fermentacji.
Bulgocząc w swoim wnętrzu ciągle,
wydmuchiwała quasi-bąble
i w stałym bąbli tych wydmuchu
przypominała durszlak w ruchu
(od niemieckiego das Durch-schlagen).
I tutaj wprost niezmierną wagę
rewelacyjne ma odkrycie,
że tak, jak dziury zieją w Bycie,
tak tkwią w Nicości Bytu zadry,
przeszkadzające nicościować.
Nicość więc także nie jest ciągła,
ale pozwala się stopniować.
Między Nicością oraz Bytem
takie jest prawo zależności:
Nicość jest negatywem Bytu,
Byt pozytywem jest Nicości
(w heglowskim można dodać duchu:
jest to zależność w ciągłym ruchu).
Z heterogennych przeto szczątków,
które w ontosach tkwią odmiennych,
choroba bierze swój początek
i swój charakter termogenny,
albowiem szczątków tych istnienie
wytwarza groźne zapalenie,
które ontosów jedność zmienia
w swoje wzajemne zaprzeczenia.
Owa infekcja pre-ontyczna,
nim Byt z Nicością powstał jeszcze,
czyhała w Jenseits-Sein-und-Nichts,
by je pochwycić w straszne kleszcze
i ich ontyczne za-istnienie
straszliwym spaczyć zakażeniem.
Konkluzja z tego się wyłania:
Byt jest spaczony od zarania,
skazany na niepełne bycie,
nim jeszcze był z nicości wyciekł.
Stąd płyną jego też cierpienia,
że zamiast ciągłym być z natury
wskutek strasznego zakażenia
wytwarzać musi w sobie Dziury.
I cierpi przy tym (ach, na pewno!)
nie tylko ciało dziurawione,
lecz również dusza, skargą rzewną
wybuchająca z Bytu łona!
Gdyż w niej to właśnie, czyniąc szkody,
zalągł się straszny Wrzód nad Wrzody,
cuchnąca ropą narośl Bytu,
która nazywa się cogito!
Tu z lekka się zadumał Levy,
czy nie przesadził w słusznym gniewie,
budując taką metaforę,
by napiętnować Bytu zmorę.
Ale, u licha! Skąd skrupuły?
Skąd to dążenie do ścisłości?
Czyżby, doprawdy, stał się czuły
na tę najbardziej z wszystkich kości
kość zgraną? Na ten liczman głupi,
który Heidegger już utrupił?
Czyżby mu nagle z głowy wyszło,
że najmniej ścisła jest wszak ścisłość,
gdyż wskutek niej do sprawy wnika
odrażająca rzecz — logika!
Przeraził się: „Przez głupią wadę
popełniłbym Thermosu zdradę!
Za dużo myślę” — przetarł oczy
i wtedy Kartezjusza zoczył.
Tak jak — dostrzegłszy w makaronie
glizdy pełznące nader czelnie —
zamierasz zrazu z przerażenia,
a potem krzyczysz: „Kelner! Kelner!”,
tak Levy, wzrok utkwiwszy w portret,
przez chwilę nie mógł dobyć głosu,
po czym rozryczał się tak strasznie,
że oddać tego wprost nie sposób.
„Ty małpo! — ryczał — Ty kretynie!
Metafizyki ty wywłoko!
Ty chciałeś mi podłożyć świnię,
wlepiając we mnie mętne oko!
Lecz dowiedz się, brodata kozo,
że gardzę nędzną twą hipnozą,
bom już na takie wspiął się szczyty,
że nie zagrozisz nawet mi ty!
Przejrzałem niecne twe intencje,
ty obrzydliwy hipokryto,
i znam zbrodnicze twoje cele:
tobie się marzy sekcja Bytu!
Gdy Byt cierpiący jest i chory,
ty — zamiast spieszyć mu na pomoc —
cynicznie czekasz jego zgonu,
aby go ująć w suche wzory!
We wnętrzu trupa to grzebanie
to według ciebie szczyt poznania!?
Głupcze, nie widzisz, że już mgiełką
od dawno zaszło mędrca szkiełko?
Że kucające ponad miedzą
baby o Bycie więcej wiedzą,
niż rozgadana ta ferajna
od Kopernika po Einsteina?
Lecz biada ci! Niedoczekanie!
Bytowi krzywda się nie stanie!
Ja, Levy, zaraz Byt ocalę
przez to, że go kompletnie spalę!”
Tu wściekłym ruchem, zerwał portret
i z hukiem nim o ziemię cisnął,
po czym z mściwością wręcz okrutną
zaczął nogami deptać płótno,
lecz na plwocinie się poślizgnął.
Z okładem z gulardowej wody
włożonym na rozbitą głowę
w skupieniu ciągnie Stoss wywody
swojej koncepcji epokowej.
Cytuję dzieła zakończenie:
„W czym leży Bytu ocalenie?
Z dotychczasowej analizy
wynika nieodparcie oto,
że Bytu permanentny kryzys
związany z jego jest istotą.
Byt chce być ciągły, a ma dziury,
niepewny przeto swej natury
gorączką chorobliwą płonie,
chcąc spalić dziurę w swoim łonie,
albowiem nie wie, że ta rana
w jego pro-jekcie jest zadana,
zaś jego sam w Nicości po-byt
z góry skazany na nie-do-byt.
Choć słuszna Bytu jest tendencja,
aby pożarem w Dziurze płonąć,
niesłuszna jednak jest intencja,
gdyż Byt fałszywą ma świadomość,
a przez to jego cel finalny
jest całkowicie nierealny.
Jak się to nader często zdarza,
Byt potrzebuje więc lekarza,
który dokona rozpoznania
Bytu jednostki chorobowej
i przez terapię adekwatną
przywróci mu nareszcie zdrowie.
To pierwsze mamy już za sobą.
Teraz zajmijmy się chorobą.
Zrazu stwierdzimy z przerażeniem,
że na nic wszelkie tu leczenie,
na nic wysiłek cerebralny —
Byt chory jest nieuleczalnie,
gdyż jest przyczyną w nim pożaru
straszny defectus essentiarum,
inaczej mówiąc: błąd w poczęciu.
Na tym logicznym przesunięciu
dotychczasowa filozofia
się notorycznie potykała,
waląc bezsilnie o mur głową.
Ja, przebadawszy rzecz na nowo,
oświadczam, że nie widzę racji
ofiarą być ekwiwokacji.
Bo przecież nie da się zaprzeczyć,
że Byt, nie pożar mamy leczyć!
A jeśli leczyć Byt, to może
właśnie uleczyć go przez pożar?
Tak! Bowiem pożar nieświadomą
samego Bytu jest obroną.
Lekarza zatem jest zadaniem
stałe pożaru podsycanie,
by punkt osiągnął ekstremalny,
w pożar zmieniając się totalny,
to tylko bowiem Byt ocali,
jeśli się sam doszczętnie spali.
Doszczętnie, a więc razem z drzazgą,
co drażni się z Nicości miazgą,
a razem spłoną też sprzeczności
wzajemne Bytu i Nicości.
I niechaj wtedy mędrzec który
wskaże mi w Bycie jakieś dziury!
To niemożliwe! Bo jednością
stanie się wtedy Byt z Nicością.
Zniknie negatyw i pozytyw,
skoczy się wszelkie zaprzeczanie
i tak jak Feniks, tak z popiołów
Bytu na nowo Byt powstanie!
Cudowny, boski! Bez cogito,
owej narośli jadowitej,
oparty już nie na Logosie,
ale na sobie sam i przy tym,
tak szczelnie wypełniony Bytem,
tak do-bytowo od-bytowy,
że gdy pomyśleć tylko o tym,
zawrotu można dostać głowy!”
Finis coronat opus!
Ale na tym się rzecz nie kończy wcale
i słyszę już, jak różne panie
trafne zadają mi pytanie,
co przez ten czas robiła Bonja,
gdy Stoss ku końcu dzieła zdążał?
Jak wiemy, Bonję zmogła senność,
zapadła więc w nicości ciemność,
gdzie sen ją dopadł tajemniczy,
to pełen grozy, to słodyczy,
albowiem w snu owego kole
różne jawiły się symbole.
Długo trzymała go w sekrecie,
ale że snu dziwnego kolce
utkwiły w duszy jej, po latach
zwierzyła się zeń pewnej Polce,
którą spotkała na jour fix'ie.
Ta go spisała bardzo wiernie,
że zaś ciekawy jest niezmiernie,
więc go zamieszczam w apendyksie.
Zrazu się Bonja ukrywała,
wstydząc się popełnionych gaf.
Biedaczka! Nawet nie wiedziała,
jaki szczęśliwy był to traf.
Pół nawet nie minęło doby,
jak ją szukały wszystkie snoby,
jak się rozhuczał cały monde
o tajemniczej damie blond,
z którą sam wielki Stoss na żurze
o Bytu dyskutował Dziurze.
Po dwóch tygodniach samotności
Bonja westchnęła: „To nie życie!”
i opuściła swe ukrycie.
Czy monde jest jeszcze urażony?
Chcąc sprawdzić, idzie do Simony.
Simona ją przyjęła groźna:
„Gdzie pani znikła? Jak tak można?!
Szukamy panią noc i dzień!
Po takim błysku — schodzić w cień?
Zadziera pani zbytnio nosa!
Spędziła pani noc u Stossa.
Proszę nie przeczyć. Wszystko wiem!”
I tu natychmiast z ust jej padł
wnikliwych pytań istny grad:
Jak szybko doszło do stosunku?
Ile odbyła z nim stosunków?
Jaki jest Stoss naprawdę w łóżku?
Czy posługuje się poduszką?
Czy na stojąco, czy na wznak?
A może w grę też wchodził rak?
Czy ona na nim, czy on na niej?
(Bo to jest ważne niesłychanie!)
Jak długo każdy trwał coitus,
nim do rozkoszy doszło szczytu?
Czy przerywany, czy normalny?
Czy był oralny i analny?
Czy Stoss używa prezerwatyw?
Czy dyma ciągiem, czy na raty?
Czy długo pieści sutki wprzód?
A jak wygląda Stossa wzwód?
„Pani rozumie, to jest geniusz!
A geniusz to jest mózg i płeć!
Więc ja te dane muszę mieć,
to mój po prostu obowiązek
płci z mózgiem poznać tutaj związek!
A więc dokładnie, bardzo proszę!
Pruderii, pani wie, nie znoszę!”
Oszołomiona pytań gradem,
Bonja w straszliwy popłoch wpada.
Już się jej nawet chlapnąć miało,
że zignorował Stoss jej ciało
i tylko się zajmował duchem.
Spostrzegła jednak w porę, że
to byłoby fałszywym ruchem,
że wyszłaby na głupią gęś,
na prowincjuszkę nowicjuszkę,
co mało ma wspólnego z łóżkiem,
i że dodałaby tym sama
do starych gaf straszliwy blamaż.
Więc collage robi z dawnych wrażeń
(wszak dzisiaj modne są kolaże)
i bez żenady rąbie śmiało,
jak wówczas z Levym odbywała
potwornie długie coitusy.
Levy ma phallus nad phallusy,
olbrzymi, szorstki, koci jęzor,
prezerwatywy z gwoździem w środku,
na koniec dymał ją w wychodku
i to przez deskę na sedesie.
Ona na głowie wtedy stała
i niebywałą rozkosz miała,
bo tak oralnie, jak analnie,
Stoss ją załatwił idealnie.
Tak plecie Bonja, a Simona
notuje wszystko to skupiona,
podnosząc tylko z rzadka głowę,
aby pytanie dodatkowe
zadawać celem uściślenia
strasznego Bonjy bajdurzenia.
Wreszcie gotowy jest protokół.
Simona z smętnym błyskiem w oku
odzywa się stłumionym głosem:
„Ach, jak zazdroszczę ci szalenie
nocy spędzonej z Levy-Stossem,
moje milutkie ty stworzenie!
Pomyśl, zostałaś wreszcie damą!
To przecież nie jest już to samo,
co było dawniej. Już salonu
wyrocznie od dobrego tonu
o tobie zgodnie powiedziały:
«Jaki intelekt ma wspaniały!
A jakie nogi! Jaki biust!»
To teraz krąży z ust do ust.
W tej sytuacji, drogie dziecko,
pochwycić musi pani pióro
i błysnąć świetną ecriturą,
by swą potwierdzić reputację.
Tak każą mondu wyższe racje!”
Co było dalej, to już wiecie,
lecz tak się dziwnie plecie w świecie,
że Stoss, skończywszy wielkie dzieło,
poczuł, iż coś go strasznie wzięło.
Z początku się połapać nie mógł,
że to z miłości tak zaniemógł,
lecz wreszcie spływa nań olśnienie:
„Ach, gdzie to cudne jest stworzenie,
które zrządzeniem szczęsnym losu
usnęło ongiś w tym fotelu,
rzuciwszy wizję mi Thermosu!
Nie dość, że mi otwarła głębię —
nawet nie dała mi po gębie!
Gdzie ją odnaleźć? Dziś znów czwartek!
Na pewno spotkam ją na żurze!”
Ach, lećże, pędźże, drogi Stossie,
jak bóg w miłosnej tonąc chmurze!
I oto Levy — Zbawca Bytu —
znowu w salonie się pojawia.
I znów go „aa!” chóralne wita,
które tym razem go nie bawi.
Dostrzegłszy w dali piękne ciało,
do Bonjy lubej dąży śmiało.
Ta staje przed nim cała w pąsach,
lecz widać już, że się nie dąsa,
że pąs ten inne ma znaczenie,
po czym — krygując się szalenie —
wręcza mu swą Migrenę Bytu.
„Pisałam to z myślą o tobie!”
szepcze mu czule. Szczęście Stossa
doszło w tej chwili do zenitu.
Czy mam dodawać tutaj jeszcze,
że rzecz skończyła się małżeństwem?
Bonja, zostawszy Stossa żoną,
nie czuła zbyt się pokrzywdzoną.
Racjonalistka, nie bez racji
w wir się rzuciła kompensacji.
Że nie znalazła, czego chciała?
No, to już winą jest jej ciała,
co nazbyt wiele wymagało.
To też już wiemy. Czas już zatem
właściwym zająć się tematem.
Drugie z tych słońc to ksiądz Carramba —
ponury mnich o oczach mamby,
płonących dzikim fanatyzmem —
Paragwaj jego jest ojczyzną.
Paragwaj! Tropikalne lasy,
bagniska wokół wielkich rzek,
to znów sawanna i pampasy,
gdzie przyczajony orkan legł,
który tu zowie się pampeiro.
Gdy z hukiem pędzi ponad prerią,
bydło na polach obszarnika
dostaje straszliwego bzika.
Tu tropikalne ptaki nocą,
gdy żądzą dyszą dżungli chaszcze,
swą migotliwą pieśń świergocą,
aligatorów kłapią paszcze,
ryk jaguara słychać w dali,
a na Parany mętnej fali
płynie zielona anakonda
i czujnym okiem w dal spogląda.
Opis ten z palca jest wyssany,
bo nie widziałem ja Parany,
„Paranę”, owszem, znam w Warszawie,
lokalik o niedobrej sławie,
gdzie bardzo już zużyte panie
bardzo przystępne są i tanie.
Lecz choć zatrąca o tandetę,
ma sens głęboki opis ten,
bo jak powiedział wielki Goethe,
a za nim metodyczny Taine,
geograficzne położenie
w badaniach wielkie ma znaczenie,
więc wer den Schöpfer will verstehen,
der muß in Schöpfers Lande gehen.
Carrambów ród, dziś podupadły,
był niegdyś w Paragwaju sławny,
a praszczur księdza Pedro Jose
Muerte, zwan Inevitable,
gdzie stąpnął, wszędzie budził grozę,
tak straszną była jego szabla.
Był to straszliwy konkwistador,
wyrzynał Indian takie chmary,
że w Cusco wciąż się robił zator.
Nie mogąc tego znieść, Pizarro,
za czyjąś dobrą idąc radą,
wysłał go szukać El Dorado.
Pedro nie znalazł Miasta Złota,
lecz wcale się nie troszczył o to,
albowiem lubił krew, nie złoto,
a poza krwią jedynie wino.
Naprzód więc z dzielną parł drużyną
w tajemną głąb nieznanych krajów
i nim okrągły rok upłynął,
znalazł się wreszcie w Paragwaju.
Tu powitali go Guarani.
Gdy byli już zdziesiątkowani,
Pedrowi jatki się przejadły.
Zrobił się znacznie mniej zajadły,
już nie każdego na miecz wsadzał,
oznaki melancholii zdradzał,
zamyślał się… Więc spod rusznicy
nierzadko mu czmychali dzicy.
W końcu zaniechał całkiem rzezi.
Z obliczem smętnym i posępnym
samotnie krążył po obozie
lub konno w leśne gnał ostępy.
To wzdychał ciężko, to znów, w piersi
bijąc się, szeptał: „Podły! Podły!”
To, leżąc krzyżem w swym namiocie,
przez cały dzień odprawiał modły.
A w nocy sny miał tropikalne,
pełne lubieżnych żądz i pokus,
i budził się z tych snów w gorączce,
z wilgocią nieprzyjemną w kroku.
Wszystkie świadczyły tu objawy,
że Amor wmieszał się do sprawy
i grot wbił w twarde Pedra serce,
w straszliwej grążąc go rozterce.
Tuż przed odjazdem na conquistę,
Pedro ślubował w Katalonii,
póty wieść w cnocie życie czyste,
aż doprowadzi do agonii
przeklętych Indian plemię diable,
wbijając ich na słynną szablę.
Teraz zaś bliski czuł się zguby,
wiedząc, że musi złamać śluby.
Sprawiła to Chuacopulca * * * —
księżniczka Indian, seksu wulkan.
Kiedy przybyła do obozu
błagać o litość dla swych braci,
Pedro, choć chciał się strasznie srożyć,
wnet całkowicie głowę stracił.
Jej gorejące oczy czarne
płomieniem mu się w duszę wżarły
i chociaż przerwał rzeź przedwcześnie,
dręczyły go co nocy we śnie.
Ba, żeby we śnie! Lecz na jawie
nie widział innych rzeczy prawie.
Na wszystko mu się nakładało
Chuacopulki boskie ciało!
Pedro po prostu popadł w priapizm,
bo czy na zwykłą patrzał szpulkę,
czy na pień drzewa, czy na napis,
to widział wciąż Chuacopulkę,
jak wabi go lubieżnym gestem,
bezwstydnie rozstawiwszy uda:
„Ach, wnijdźże we mnie! Twoją jestem!
Niech się miłości spełnią cuda!”
Gdy już zawiodły wszelkie próby,
aby księżniczkę przegnać z duszy,
Pedro wykrzyknął: „Czort bierz śluby!”
i swej bogdanki szukać ruszył.
Dostrzegłszy poprzez gęste chaszcze,
jak szła, zalotnie kręcąc zadkiem,
spadł na nią, niczym groźny jastrząb
na przerażonych kur gromadkę.
Broniła się, namiętnie dysząc,
raczej dla formy niż z ochoty,
i ległaby w nierównej walce,
gdyby nie chronił jej pas cnoty.
O, ten pas cnoty indiański
to pomysł iście był szatański!
Chuacopulca, która miała
wówczas czternastą ledwie wiosnę,
nad podziw biegle już umiała
stosować wszelkie gry miłosne.
Bogate mając doświadczenie,
wiedziała również, w jakiej cenie
jest w samczym rodzie cnota żeńska,
a choć o tej ambicji męskiej,
aby być pierwszym w każdej dziurze,
myślała jak o zwykłej bzdurze,
zbyt szybko się nie oddawała,
gdyż bzdur potęgę dobrze znała.
Teraz szczególny miała powód,
ażeby dać skromności dowód,
ambitne bowiem nader plany
wiązała z Pedrem zakochanym.
Gdy Pedra rozszalałe hufce
czyniły wokół spustoszenie,
w jej mądrej indiańskiej główce
błysła idea ocalenia.
Do swego ojca, Ixtlipuxtla,
pogrążonego w niemym bólu
bieży i do nóg mu padając,
w te słowa rzecze: „Ojcze! Królu!
Dwa są żywioły we Wszechświecie:
Nienawiść — Miłość, Śmierć i Życie.
Pierwszy wokoło wszystko niszczy,
lecz taka jest drugiego władza,
że z najstraszniejszych nawet zgliszczy
stale na nowo świat odradza.
Dziś tu się straszny Hiszpan sroży,
niesyty mordów i grabieży,
połowa kraju w gruzach leży,
druga połowa wkrótce zgorze.
Na nic się zda obrona mężna —
Nienawiść ich jest zbyt potężna,
Śmierć ich zbyt silna i zwycięska
i czeka nas niechybna klęska,
gdyż nasza słaba Śmierć nie zdoła
ich strasznej Śmierci stawić czoła!
Jeśli nas nie chcą zniszczyć bogi
w ten czas najcięższej dla nas próby,
musimy szukać innej drogi,
aby ocalić świat od zguby.
Wiem, gdzie jest nasze ocalenie,
bo w nocy miałam dziś widzenie:
w postaci ogromnego węża
bóg Coaxtl jawił mi się we śnie,
w straszliwe mnie pochwycił sploty
i żądlił długo i boleśnie.
Płonąca z bólu i rozkoszy
rozwarłam usta swe do jęku,
lecz z nich wytrysła zamiast głosu
czerwona krew szumiącą wstęgą.
I wielka mnie przejęła trwoga,
że z krwią wypływa ze mnie dusza,
gdy nagle krew nad głową boga
rozbłysła w kształcie pióropusza.
Im bardziej dusza we mnie gasła,
im lica się stawały bledsze,
tym coraz krwawszą łuną jaśniał
pióropusz, chwiejąc się na wietrze.
I tak jaśniejąc piął się w górę
i ogromniejąc rósł na boki,
aż wreszcie w blasków swych purpurę
przemienił wichr i nocy mroki.
Czcigodny ojcze mój i panie!
Snu tego jasne jest przesłanie —
ten sen to znak nam dany z nieba,
że naszą krew zachować trzeba,
że zamiast ją bezmyślnie trwonić,
daremne okazując męstwo,
przed zgubą trzeba ją ochronić,
bo w krwi tej żywej jest zwycięstwo!
Jeżeli snowi damy wiarę,
bóg mnie wyznaczył na ofiarę.
Poświęcę z wielką się ochotą,
by zbawić naród nasz! A oto
taką ideę mam w tym względzie:
lud nasz przez Miłość zbawion będzie!
O Ixtlipuxtlu! Wielki władco!
Ty, co miłości znasz potęgę!
Ty to przede mną — dzieckiem jeszcze —
otwarłeś jej cudowną księgę!
Ledwie mej piersi zakwitł pączek,
przeniosłeś mnie do swego łoża
i tam budziłeś zmysły moje,
aż ciało me ogarnął pożar!
Odtąd to, jako żagiew smolna,
żądzą miłości płonę cała,
bom tylko do miłości zdolna,
która jest duszą mego ciała!
Więc gdy się losy nasze ważą,
cóż mogę złożyć na ołtarzu,
jakiego użyć mam oręża,
aby najeźdźców pozwyciężać?
O, pozwól użyć mi tej siły,
która wywiodła świat z nicości,
aby pokonać naszych wrogów,
aby ich przywieść do ludzkości!
Tak jak nasz bóg najwyższy Quotzalxztl,
walcząc z Totzanem, księciem mroku,
zabił go, topiąc Miecz Miłości
w potwora jadowitym oku,
tak ja powabem swego ciała
chcę zabić zło w Don Pedra duszy
i skrytą w niej miłości strunę
słodyczą pieszczot mych poruszyć!
Ach, nie są to dziewczęce mrzonki!
Że na me wdzięki nie jest ślepy,
poznałam już po jego wzroku,
który do ud się moich lepił.
A kiedym mu spojrzała w oczy
pełna pokory i oddania,
jak Totzan szybko wzrokiem zboczył,
purpurowiejąc ze zmieszania.
Więc jednak w tym ponurym sercu
boskiego ognia iskra gości
i ja potęgą swoich uczuć
rozdmucham w pożar ją miłości!
Namiętnym jękiem jaguarów
zawiodę go w dolinę Uaxtli,
kędy splecione nasze ciała
zadrgają w świętej kopulacji.
I przyjmę w siebie jego ziarno
i zrodzę zeń cudowny owoc —
malutką Indiankę czarną
o smutnych oczach ptaka Xoboq.
I nazwę ją imieniem Tlantli,
co będzie znaczyć Pogodzenie,
bo w żyłach jej popłyną zgodnie
zmieszane naszych krwi strumienie.
I tym się obłęd wojny skończy
i pojednają się narody,
a indiański nasz pióropusz
zapłonie światu łuną zgody!”
Tako Ixtlipuxtl jej odrzecze:
„Chuacopulco, słodkie dziecię,
pochwalam piękne twe zamiary.
Jestem już chory, słaby, stary,
znużony tą bezmyślną wojną,
która w krąg sieje spustoszenie.
Chciałbym już znaleźć śmierć spokojną
i odejść między przodków cienie.
I mnie się marzy pojednanie,
bo cóż się z naszym ludem stanie,
jeśli nie spoczną w pochwach miecze?
Przyszłość go czeka mroczna, czarna,
bo przyjdzie mu w niewoli zmarnieć
albo uciekać w dziką knieję,
gdzie rozum straci i zdziczeje.
Idź więc i czyń, jak niegdyś Alca
Dziewica, nasza zbawicielka,
która swej własnej krwi szkarłatem
obłaskawiła smoka Tzelcan.
Miłość niekiedy sprawia cuda,
może więc tobie też się uda
ujarzmić hiszpańskiego smoka.
Lecz wyznać ci w skrytości muszę,
że trwoga targa moją duszę,
iż jest daremna twa ofiara
i że straszliwy czas nadchodzi,
kiedy proroctwo Tope-Xipu
wypełni się na zgubę Guaran.
Jest to proroctwo tajemnicze,
zawarte w siódmej księdze Itzab,
najświętszej księdze siedmioksięgu.
Do tego wtajemniczeń kręgu
najwyżsi tylko są kapłani
w dniu wyświęcania dopuszczani.
Ta najtajniejsza księga święta
na sto pieczęci jest zamknięta,
ponadto wokół ją owija
Chichicacao * * * * — święta żmija.
Gdyby się jednak znalazł śmiałek,
co by przeszkody te sforsował
i zajrzał w księgi Itzab wnętrze,
nie pojąłby z niej ani słowa.
W języku dawno już wymarłym,
w gąszczu symbolów niepojętych,
w formie zawiłej alegorii
sens Tope-Xipu tkwi zaklęty.
Jako najwyższy kapłan Guaran
każdego znaku znam wykładnię,
a mimo to jest miejsce, które
trudno zrozumieć mi dokładnie.
Chuacopulco, córo droga!
Nim do obozu pójdziesz wroga
spełniać swą misję ofiarniczą,
chcę ci powierzyć tajemnicę
naszej najświętszej księgi Itzab!
Oto tej księgi pierwsze słowa:
«Słabe jest Dobro, Mądrość — słaba!
Nie są bynajmniej też przedwieczne
ani tym bardziej wiecznotrwałe,
chociaż fundament tworzą świata!
Najpierw był chaos, a w nim Yucan —
bóg Zła, Głupoty oraz Pychy —
występne swe sprawował rządy.
Nie było wonczas ani światła,
ani powietrza, ani wody —
a przeto także ani kształtów,
ani kolorów, ani woni.
Był jeno mrok i brudna szarość
ponad bezformia grzęzawiskiem,
które burzyło się z bulgotem,
ohydne wydzielając smrody!
W odrażającym tym pejzażu,
grzęznąc w porubstwie i bezwstydzie,
panoszył się dwupłciowy Yucan.
Kiedy sobiectwem obrzydliwym
nasycił już swe boskie chucie,
łaził i węszył, czy na świecie
nie rodzi się gdzieś kształt nieśmiały,
czy przez zasłonę brudnych mroków
słabiutki blask się gdzieś nie sączy,
czy plugawego mlasku bagnisk
nie mąci czysty szum źródełka,
czy gęstych smrodów nie rozrzedza
powietrza życiodajne tchnienie.
Gdy w dookolnej zaś szpetocie
dostrzegł najmniejszą był szczelinę,
rzucał się na nią z gniewnym rykiem
i potąd ją zalepiał błockiem,
aż ją wchłonęło grzęzawisko
pośród bulgotów, ssań i mlaskań.
Nudząc się, spłodził z samym sobą
Yuxtlę — złe monstrum z tłustym zadem,
boginię grzechu i szpetoty,
co napełniała cały wszechświat
głupawym, ordynarnym śmiechem.
Ale igraszki z tym potworem,
jak on rozwiązłym, obojnaczym,
nie trwały nawet dwóch eonów,
kiedy mu już obrzydły do cna.
I oto leżał smętny Yucan
w swoim plugawym legowisku
i roił gnuśnie, co by stworzyć,
aby straszliwą przerwać nudę,
która zżerała jego duszę.
W przystępie niebotycznej pychy,
na Yuxtlę patrząc z obrzydzeniem,
w te słowa rzekł: ‚Od dzisiaj będę
nie na swój własny obraz tworzył,
ale na swoje przeciwieństwo!
Stworzę więc Mądrość, by z niej szydzić,
i Dobro, aby je poniżać!’
I tako, jako rzekł, się stało.
Lecz chociaż Dobro z Zła powstało,
Mądrość Głupota zaś poczęła,
złączone w świętej tej prajedni,
poczęły tworzyć zbożne dzieła.
I oto z głębin brudnych mroków
promienia jasny strzela blask
i światłem swym zapala wokół
śniące w ciemnościach punkty gwiazd.
I w miarę, jak się czerń rozwidnia,
powoli budzą się przestwory
i najpierw słońce, potem księżyc
na swe niebiańskie wchodzą tory.
Ruszają wody z wnętrza lądu,
z bagnisk łańcuchy wstają gór
i nagle pierwszy błysk pioruna
rozdziera gęstwę ciemnych chmur.
I z nieba wielka jasność spływa,
i ziemia tonie w jej powodzi,
i bujna zieleń ją pokrywa,
która soczysty owoc rodzi.
Powstają kształty i kolory,
życiem zaczyna tętnić świat
i z mrocznej głębi gęstych borów
wysuwa głowę wąż — nasz brat.
Czujnie wokoło się rozgląda,
a w lustrze lśniących jego źrenic
świat powstający się przegląda
i tysiącami barw się mieni.
I oto czujne oko węża
odbija szczyt wyniosłej skały,
gdzie bujne sploty swe rozpręża,
jak on, bliźniaczy gad wspaniały.
I spotykają się ich oczy,
jak z taflą wody nieba błękit
i rozbrzmiewają we wszechświecie
pierwsze miłosnej pieśni dźwięki.
I oto nagle on — doliną —
przez bujną zieleń trawy młodej,
a ona — z góry — w skrętach płynąc,
na pierwsze w świecie płyną gody.
A kiedy mija czas parzenia,
znów do legowisk swych wracają,
a ona w głębi mrocznych pieczar
składa cudowne Życia Jajo.»”
Ixtlipuxtl przerwał tu czytanie
i do swej córy rzekł w te słowa:
„Co było dalej, wiesz, kochanie.
Powstała rzesza stworzeń nowych —
na końcu się narodził człowiek,
a człowiek znaczy — Indianin.
Bo tylko on w kosmosie całym
czci świętość życia duszą prawą,
a nade wszystko życia prawo
i w każdym zwierzu widzi brata,
zaś święte supły Teotlixtla
są dlań rękojmią trwania świata!
O boskich wężach ta legenda
jest przeto dla nas Indian święta,
gdyż, jak powiada nasze credo:
«Wierzę, że póki Jajo Życia
bezpiecznie w swoim tkwi ukryciu,
nie zmoże nas najsroższa klęska —
ani pożoga, ani powódź,
ani szarańcza, ani susza —
bo siła życia jest zwycięska!
Wierzę ponadto, że bóg Yucan,
który Zło stworzył i Głupotę,
a potem w grzesznej pychy szale
Mądrość i Dobro także stworzył,
by wydać je na pohańbienie,
dopóki Jajo Życia żyje,
nie zdoła zstąpić na tę ziemię!»
Nikt ze śmiertelnych tego nie wie,
gdzie się znajduje Jajo Życia.
Nawet bogowie nasi światli
nie mogą jego znać ukrycia.
Mądrości i Dobroci Jądro
jest niedostępne wszelkim wglądom —
zgłębiać sens jego zda się na nic,
bo tylko znamy je po skutkach,
że się zeń lęgnie Miłość, Prawo —
Poszanowaniem zwane Granic
i Piękno — radość zacnej duszy!
Ta niepojęta tajemnica
nieprzeniknioną zostać musi,
bowiem poznania groźne jądro,
rozkłada rzecz na elementy,
z których użytek można zrobić
zarówno święty, jak przeklęty!
Lecz oto słuchaj dalej, córo,
co mówi Itzab księga święta:
«Kiedy przekonał się był Yucan,
że to, co stworzył, źle chcąc tworzyć,
wydało z siebie dobry owoc
i, zamiast być upokarzane,
jego samego upokarza
i że Głupota, rodząc Mądrość,
na pośmiewisko wystawiła
odrażające swe oblicze,
zapłonął był szalonym gniewem
i zniszczyć chciał stworzenie swoje.
Ale bezsilny był, bo dzieło
przerasta zawsze swego twórcę,
o ile trafnie jest poczęte.
Złorzecząc wrócił więc do bagnisk,
gdzie powitała go zła Yuxtla
odrażającym swym chichotem.
I oto w smrodzie ciemnej jamy
roił znów mściwie podły Yucan,
jak by tu Dobra i Mądrości
cudowne sponiewierać dzieło.
Lecz roił głupio i jałowo.
Najpierw namówił był Totzana,
księcia Ciemności, by swym okiem
jadowym zgasił światło w świecie,
lecz tego odparł bóg nasz — Quetzaxtl.
Potem Tzelcana — smoka, który
ognistą z pyska zionął lawą,
zesłał na ziemię, ale Alca,
najświętsza nasza ofiarnica,
obłaskawiła straszne monstrum,
pojąc go własnej krwi szkarłatem
i przemieniła go w kajmana,
druha wioślarzy i rybaków.
I oto w rozpacz popadł Yucan,
że już nie zdoła zniszczyć świata,
i łkał ohydnie w swej jaskini,
a Yuxtla zła, że wciąż się kurczy
sfera ohydy i szpetoty,
szydziła z niego z wrednym śmiechem,
że chyba bogiem jest niemocy.
I wtedy zjawił się Abuzal,
Dobroci i Mądrości zdrajca.
Piękny, ale pięknością szpetną,
dobry, ale dobrocią głupią,
mądry, ale mądrością podłą.
I oto tako rzekł: ‚Yucanie!
Słabe jest Dobro, Mądrość słaba!
Nie są bynajmniej wiecznotrwałe,
ani tym bardziej niezniszczalne,
chociaż fundament tworzą świata!
Wiem, jak to zrobić. Najpierw trzeba
rozgłupić Mądrość. Niech zapragnie
zapomnieć o swych dążeń celu,
niech rozzłoszczona kuratelą,
jaką sprawuje nad nią Dobro,
przepędzi je, by w dzikiej pysze
tworzyć konstrukcje obłąkane!
Potem rozgłupić trzeba Dobro.
Niech się rozkraczy przed podłością,
niechaj miłością kretyniczną
pokocha Zło, niewolę, przemoc!
W tym celu trzeba …’»” Tu Ixtlipuxtl
urwał i tako się odzywa:
„Na tym najświętszej księgi Itzab
supłopis nagle się urywa.
Być może, podczas którejś z wojen
część supłopisu zniszczył pożar
lub barbarzyńcy w ślepym gniewie,
a może jest to wola boża
zakryć przed nami dalsze dzieje…
Znajomość planu Abuzala
mogłaby wzbudzić w nas nadzieję,
że można walczyć z przeznaczeniem,
pogrążyć nas w bezmyślnym szale,
wypaczyć nas, nim czas się spełni…
Jakkolwiek było, tu jest luka,
którą jedynie los wypełni.
Przyszłości naszej przeraźliwej
znamy ostatni fragment jeno,
który w proroctwie Tope-Xipu
objawił nam natchniony Zenoxtl.
Chuacopulco! Serce czułe
zahartuj, by ci z przerażenia
nie pękło, kiedy będę czytał
słowa strasznego objawienia!
Oto proroctwo Tope-Xipu:
«I nadszedł czas, kiedy bogowie:
Coaxtl ze świętym Pióropuszem,
Quetzalxtl z Miłości świętym Mieczem
i bóg Teotlixtl, który w dłoniach
dzierżył najświętsze Supły Prawa
stanęli na wysokiej górze.
A zaś się zwała góra ona
Chicuaxtl-huac-uaxtli-coel
(co się wykłada: Start-w-niebiosa).
I u podnóża onej góry
lud się gromadził nieprzebrany.
I podniósł się straszliwy lament,
bo jedni z nich płakali gorzko
i bili w piersi się, wołając:
‚Nie opuszczajcie nas, bogowie!’
I podniósł się straszliwy tumult,
bo drudzy z nich wznosili pięści
i wygrażali im, wołając:
‚Wynoście się, maszkary głupie,
wy, coście nas spętali prawem
idiotycznym i zwyczajem!’
I szmer się rozległ oraz śmiechy,
bo pozostali, palcem w czoło
pukając, tak mówili z drwiną:
‚Ach, ci bogowie nasi śmieszni
znowu nam dają przedstawienie!’
I wtedy bóg przemówił Coaxtl:
‚Odchodzę stąd, unosząc z sobą
Święty Pióropusz, symbol chwały!’
I jako strzała wzbił się w górę.
A potem bóg przemówił Quetzalxtl:
‚Odchodzę stąd, unosząc z sobą
Miłości Miecz!’ — i wzbił się w niebo.
W końcu przemówił bóg Teotlixtl:
‚Odchodzę stąd, unosząc Prawo!’
— i poszybował ku błękitom.
Tak opuścili nas bogowie.»”
Tu czas najwyższy zrobić cięcie
i za właściwy brać się temat,
bo w indiańskich spraw odmęcie
gotów utonąć mi poemat.
Chociaż odbiegłem bardzo w stronę,
chcę tu na swoją rzec obronę,
że owe indiańskie sagi —
mimo iż wytwór czystej blagi —
mają tak zwany głębszy sens.
A jaki? O tym się dowiemy
pod koniec dziwnej tej poemy.
Nim schwycę wątek, co mi uciekł,
w największym rzecz dokończę skrócie:
Ixtlipuxtl długo jeszcze czytał,
odczytał więc i miejsce owe,
gdzie jakby błysk nadziei świtał
w niezrozumiałych skryty słowach.
„Oto proroctwo Tope-Xipu
tak głosi w trybie warunkowym:
«Jeśli bogowie w swej dobroci
ześlą na ziemię p, l, k —
Yucan z przebiegłym Abuzalem
nie zniszczą młotem Jaja Życia.»”
Ixtlipuxtl rzekł: „Być może wniosek
taki wypływa z tych spółgłosek,
że świat to ty ocalisz, córo…”
Tu nagle czoło króla chmurą
pokryło się zadumy smętnej.
Podniósłszy wzrok znad supłopisu,
dostrzegł był bowiem starzec święty
rzecz, która się już dawno stała:
Chuacopulca słodko spała.
Po ułożeniu zaś jej ciała,
wyrazie twarzy nader błogim,
po ustawieniu ud, po piersi
niepokojącym falowaniu
łacno byś odgadł, że nie srogi
śni się jej Yucan, lecz ktoś miły,
komu odmówić nie ma siły,
na czyje wejście w siebie czeka
pełna pokory i oddania.
I by nie było wątpliwości,
kto jest przedmiotem pożądania,
wargi szeptały: „Pedro! Pedro!”
Uśmiechnął się Ixtlipuxtl stary
i smętnie rzekł: „Ach, te kobiety!
Zawsze im tylko jedno w głowie —
fujary, fiuty, kuśki, flety…
Musimy zginąć, bo potęga
miłości przeciw nam się sprzęga
ze złem. Umrzyjmy jednak godnie —
w miarę roztropnie i pogodnie,
czas odejść w niepamięci mroki.
Pedrowi jednak figla spłatam,
przyprawię go o siódme poty!”
To mówiąc, z chytrym półuśmiechem
założył córze swej pas cnoty.
Spadł na nią niczym głodny jastrząb
i posiadłby ją w oka mgnienie,
gdyby nie cnoty pas indiański,
który jej chronił przyrodzenie.
Rwał go rękami, ale ręce
takiego pasa nie rozedrą,
więc krztusząc się z bezsilnej złości,
czerwony z żądzy, syczał Pedro:
„Ty kurwo! Ty indiańska suko!
Zdejmuj ten pas, bo cię zatłukę!”
Więc, przerażona, szybko zdjęła
i Pedro zabrał się do dzieła.
Jak później się przekonał Stoss,
trudno przewidzieć własny los.
Rzeczy pobiegły innym torem,
wszystko skończyło się bez wdzięku —
nie było jaguarów jęku,
Pedro okazał się potworem,
zamiast sakralnej kopulacji
dokonał się brutalny gwałt,
po czym nie dawszy żadnej racji,
Chuacopulkę Pedro sprał.
Zbitą skrępował zaś powrozem
i przytroczywszy ją do siodła,
zawiózł biedaczkę do obozu,
gdzie bardzo smutny żywot wiodła.
Indian los także spotkał srogi,
bo Pedro, nasyciwszy chucie,
zapragnął swoich dawnych uciech
i wyrżnął niemal co do nogi.
Rzecz jasna, z Pedrowego ziarna
nie wzeszła żadna Tlantli, ale
na świecie się pojawił Carlos —
obiecujący wcale malec.
Ledwo się mu wyrżnęły ząbki,
zaczął przegryzać mamkom sutki.
Później ukręcać ptaszkom łebki
pasjami lubił szkrab malutki.
Kiedy ukończył zaś dwa latka,
trafiła mu się wielka gratka,
bowiem mu ojciec do zabawy
przywiózł z wyprawy głowę dziadka.
Mimo iż półkrwi Indianinem,
był Carlos Pedra godnym synem,
Carrambów ród zaś rósł w potęgę.
Wertując heraldyczną księgę
najstarszych rodów Paragwaju,
z łatwością można się przekonać,
iż był on chlubą swego kraju.
W rodzinie byli tej parowie,
książęta wielcy i biskupi,
bogactwa jednak ich utracił
Alonzo Szósty, zwany Głupim.
Od tego czasu w tarapaty
popadł ród sławny i bogaty.
Jak Szekspir rzekł: gdy bohatera
spotkają pierwsze w życiu klęski,
niewdzięczny świat go zapomina,
na marne idzie wyczyn męski.
Tak samo dumny ród Carrambów,
ledwie utracił wielkie wpływy,
stał się przedmiotem drwin bolesnych
oraz pomówień obrzydliwych.
Zaraz poczęła krążyć plotka,
że indiańskiego mieli przodka
i że przez owe krwi zmieszanie
na zmysłów cierpią pomieszanie.
W końcu niewdzięczny świat orzeka:
najlepiej trzymać się z daleka.
Lecz oto właśnie mamy rok
tysiąc dziewięćset siedemnasty.
W małym miasteczku Conception,
w domu skromnego notariusza
na świat przychodzi syn trzynasty.
Niemowlę prawie się nie rusza,
żadnego nie wydaje krzyku —
któż by odgadnął, że w nim dusza
tkwi średniowiecznych wojowników!
A jednak było tak w istocie.
Z trzynastu zaś Carrambów pociech
nie tylko wyżył on jedyny,
ale ponadto równe Pedru
w przyszłości zebrać miał wawrzyny!
Mowa tu jest o Don Hernandzie,
ostatnim już z Carrambów rodu,
bo — choć do Stossa w przeciwieństwie —
nie miał kłopotów w kwestii wzwodu,
pogradzał jednak żeńskim ciałem;
inaczej mówiąc: był pedałem.
Dzieciństwo smutne miał Hernando
i młodość także miał zatrutą,
bowiem złośliwi koleżkowie
szydzili zeń, wołając: „Puto!”
Ubóstwem syna notariusza
nikt przy tym zgoła się nie wzruszał.
Jak nurek cierpi, gdy we włosy
złośliwa mu się wczepi alga,
tak, udręczony ludzką złością,
cierpiał w Hernandzie duch hidalga.
Szczególnie go dręczyły baby,
albowiem zacne te istoty
sądziły, iż ten chłopiec cierpi,
bo się nie pozbył jeszcze cnoty.
„Biedny Hernando! — tak myślały —
Chciałby, a taki jest nieśmiały!
Na pewno się brandzluje nocą.
Szybko pośpieszmy mu z pomocą!”
Chociaż z niezwykłym poświęceniem
śpieszyły mu z pomocą damy,
to żadnej z nich się nie udało
jego oporów przerwać tamy.
Gdy najpiękniejsza z nich — Mercedes,
zwabiwszy chłopca do sypialni,
swe boskie obnażyła wdzięki,
Hernando wybiegł z dzikim krzykiem
i pół obrzygał jej łazienki.
Po tej historii sny miał straszne.
Śniły mu wargi się sromowe,
które, zgrzytając zębiskami,
chciały mu biedną odgryźć głowę.
Krwi upust oraz bańki cięte
wyrwały go z tych snów przeklętych,
więc gdy już był w dość niezłym stanie,
natychmiast poczuł powołanie.
Ale w klasztorze — znowu piekło!
Żądzą świętości płonąc wściekłą
Hernando wszędzie widział diabły.
Najrozmaitsze: małe, duże,
różnego kształtu i postaci,
gnieździły się w klasztornym murze,
czyhając wszędzie na współbraci.
Niezwykle był przebiegły Kusy,
to w refektarzu sadził susy,
to znów zakradał się do celi,
gdy był Hernando już w pościeli.
By tym Carrambę łacniej dostać,
przybierał był inkuba postać
i uśmiechając się obleśnie,
na jawie kusił go i we śnie.
Nie chcąc piekielnej ulec mocy,
Hernando wciąż się z diabłem zmagał
i budził klasztor każdej nocy
straszliwym wrzaskiem swym:
„ Apage!” Za dnia z święconą latał packą,
by zwalczać różne biesy małe,
które na nosach zakonników
szyderczo zeń się naśmiewały.
Gdy zaś cyniczny Książę Piekieł
postąpił z nim nad wyraz brzydko,
bowiem z olbrzymiej z zupą wazy
wysunął chyłkiem swe kopytko,
Harnando celnym trepa razem
roztłukł na drzazgi z zupą wazę.
Po tym nieszczęsnym incydencie
rżała z uciechy biesów sfora,
a obryzgani zupą mnisi
pobiegli z wrzaskiem do przeora.
Przeor nie cackał się z nim długo.
„Ty sam szatana jesteś sługą! —
rzekł groźnie — Diabła masz za skórą!
Przynosisz wstyd klasztornym murom,
bo modłów mącisz wciąż powagę
idiotycznym swym «Apage!»
Chcesz diabła znaleźć? Spójrz w swą duszę!
Ach, spuściłbym ci tęgie lanie!
Niestety, wciąż przebaczać muszę,
jako nam każesz, Chryste Panie!
Lecz surowości to nie przeczy —
znalazłem lek, co cię uleczy!
Ten lek to, bracie, ciężka praca,
która grzesznika wnet nawraca!
Gdy człek z wysiłku jest osłabły,
wnet zeń uchodzą wszystkie diabły
i nim go twardy sen nie zmoże,
wzdycha pobożnie: «Boże! Boże!»”
Klasztor olbrzymią miał plantację.
Hernando więc na edukację
wyjechał tam owoce zbierać.
Lecz że straszliwy był niezdara,
gdy wlazł na drzewo, zleciał zaraz.
Posłano go więc do pakowni,
by z owocami skrzynki zbijał,
ale w Hernanda ręku młotek
stale się z celem swoim mijał.
Toteż po strasznej z skrzynką walce,
którą wśród ryków bólu stoczył,
pomiażdżył sobie wszystkie palce,
zaś sąsiadowi podbił oczy.
Dano mu wreszcie święty spokój
i odtąd snuł się po plantacji
z jakimś niezdrowym błyskiem w oku,
wciąż pogrążony w medytacji.
O czym tak dumał nasz bohater?
Co ważył w duszy swojej mrocznej,
jak przyczajony dziko krater,
który wnet lawą buchać pocznie?
Trudno zdać z tego sprawę zwięźle.
Splątane jak w gordyjskim węźle,
kłębiły się tam myśli sprzeczne,
obrazy żywcem z Boscha wzięte,
fantazje zgoła niedorzeczne,
uczucia błogie, to znów smętne —
Wszystko się zaś kłębiło wokół
marzenia, aby wejść na cokół.
Dwie były główne komponenty
młodzieńczych Don Hernanda rojeń:
pierwsza to myśl, że sam jest święty,
druga — że świat na grzechu stoi.
Przedziwna jest poznania knieja —
pełna manowców, błędnych ścieżek!
Podzielić świat na „ja” i „nie-ja”
i w nieomylność „ja” uwierzyć!
Projekcje swojej chorej duszy
za obraz bytu uznać wierny,
proroczym głosem popęd głuszyć,
płynący z głębi sempiterny!
Nie tędy, ach, nie tędy droga!
Nim poznasz świat, wprzód poznaj siebie!
A ten, co mówi „Słyszę Boga!”,
najczęściej duszę w piekle grzebie!
Lecz na nic wszelka tu przestroga!
Z żadnym nie spotka się odzewem!
Hernando głos usłyszał Boga,
a Bóg przemawiał z wielkim gniewem.
Było to w biały dzień, w południe.
Tropikalnego słońca żary
prażyły egzotyczną dżunglę,
powietrze, pełne gęstej pary,
do ciał lepiło się, jak w łaźni,
mózg z wolna topniał od upału,
jaźń uchodziła w cień podjaźni
i w mrocznym tym podjaźni cieniu
w ciemnym się pogrążała śnieniu.
Hernando, leżąc w swym namiocie,
jak gdyby się zapadał we śnie,
bo w sennej tonął wciąż otchłani,
lecz z niej wypływał jednocześnie.
To wzrokiem chwytał strzępek jawy,
to znów kawałek sennej zjawy,
a to czuwanie, to znów senność,
spadanie w śmierć, to wzlot ku życiu,
sprawiało, że heterogenność
nad wyraz czystą miał w przeżyciu.
Namiot na małej stał polance,
nad brzegiem gęstej, leśnej dziczy
i był w tym zbieg okoliczności,
zaprawdę, zgoła tajemniczy.
W tym bowiem miejscu, przez naturę
wyrwanym prącym zewsząd chaszczom,
na Ixtlipuxtla piękną córę
spadł ongiś Pedro niczym jastrząb.
Tu więc się ród Carrambów począł
i bieg swój zaczął po okręgu,
lecz symboliczny sens toposu
o wiele głębiej jeszcze sięga.
Nim krewki Pedro gwałtem posiadł
Chuacopulkę, Indian księżna
w tym samym miejscu przez Coaxtla
była gwałcona, boga-węża.
Było to wprawdzie w śnie proroczym,
który nie spełnił się pozornie
(być może, wskutek złej wykładni —
od siebie dodałbym przezornie),
lecz mimo to w tym miejscu właśnie,
gdzie czując, że za chwilę zaśnie,
Hernando walczył ze znużeniem,
daremnie jednak, bo na oczy
wciąż mu się kładły nocy cienie.
Bombardowany przez snu kwanty,
wciąż się rozpadał jawy atom
i do ciągłości wzrok przywykły
przyglądał naraz się dwom światom.
Najmniejsze bowiem bytu ziarno
miało w swym jądrze nicość czarną,
a w mikropunkcie tym niebytu
czaiła się zapowiedź świtu.
Lecz gdy się tylko w byt rozrosła,
znów w swoim wnętrzu nicość niosła.
Jak gdyby wbrew logice wszelkiej,
nie-jawy oraz nie-snu koła
bynajmniej się nie wykluczały,
ale się zazębiały zgoła.
Bo jeśli jawa sen wyklucza,
to ich wzajemne zaprzeczenia,
zachodząc na się, wytwarzają
drgającą sferę światłocienia,
która stanowi tajemnicze
i pełne znaczeń pogranicze.
W tej właśnie sferze młody alumn
znajdował się pod każdym względem.
Tu, opisawszy formę zjawisk,
do głębszej warstwy sięgać będę,
bo chcę wydobyć mroczne sprawy,
tkwiące w zjawisku senno-jawy.
Sen, jak wiadomo, jest projekcją
niecenzuralnych marzeń duszy,
które na jawie, w świetle dziennym
świadomość oburzona głuszy.
Ba! nawet we śnie twe libido,
strwożone własną swą ohydą,
wyraża swą bezecną wolę
poprzez obrazy i symbole.
Ale — zaprawdę — któż dociecze,
jak rzecz się ma w Królestwie Przeczeń?
Czy nie-nie-jawa to jest jawa,
a nie-nie-sen to tylko zjawa?
Bo ja, na przykład, mocno wierzę,
że ma przeczenie swe obrzeże
i że negując rzecz podwójnie,
rozluźnia się gdzieś z Bytem spójnię,
że przez podwójne zaprzeczenie
zapuszcza w Nicość Byt korzenie,
tak że w nie-tkance nie-istnienia
coś przez to się gruntownie zmienia.
Hernando zatem w senno-jawie
zanurzył się po uszy prawie.
Z początku widział młody bigot
jedynie jaźń męczący migot.
Dziwaczny snu i jawy centaur,
związany jeszcze głową z bytem,
z nerwowym rżeniem szarpał pęta
i w nicość gniewnie bił kopytem.
Wreszcie się zerwał. I narosły
podczas szarpania człeko-zwierza
materiał senno-jawny niosły
zanegowane snu obrzeża.
Opisać go niezmiernie trudno,
bo obserwator każdy przyzna:
nawet w zawiłym postrzeżeniu
dna a priori jest płaszczyzna.
W zawrotnych jednak oscylacjach,
niesionych przez jawosnu żywioł,
płaszczyzny się zwijają w walce,
a proste się szaleńczo krzywią.
Ba! na najwyższym nawet piętrze
zewnętrze zmienia się we wnętrze,
bo nie ma tam rodzaju rzeczy,
który by sobie sam nie przeczył!
To wszystko tyczy się przestrzeni.
Lecz jakże czas się tutaj mieni,
jak zamiast prosto płynie w skrętach,
gdzie przyszłość się w przeszłości pęta,
jak nagle staje w wiecznym Teraz,
jak puls mu słabnie, jak umiera.
A kiedy zda się, że już skonał,
zaczyna biec w przeciwną stronę,
by w zwierciadlanym chwil odbiciu
śmierć się przejrzała jeszcze w życiu.
[…]
A słońce trzecie? Ach, powiało
stepem bezkresnym, dalą śnieżną,
pieśnią to grustnoj, to miatieżnoj,
w takt której rzewnie by się łkało
[…]
Iwan Edmundowicz Gułagow,
wtoroj siekrietar' Ambasady
i kulturalnyj attaché
dawał im zawsze dobre rady,
jak atakować rządy złe,
jak sklepikarską tę hołotę
usadzać nada, mieszać z błotem,
jak trzeba zająć się narodem,
aby mu z mózgu zrobić wodę,
jak radykalnych dopiąć zmian —
wszystko to wiedział cher Ivan.
[…]
„Ja by skazał: idea sama
srawniat' z ziemloj sobor Notre-Dame' a
i na jej miejsce stawić Banię
jest progresiwna niesłychanie.
Nu, kończyć na tym wam nie nada,
bo gdy do Bani wkroczy Madam —
simwoł Tiermosa i Gidrosa,
to im za mało utrze nosa.
Żeby to bractwo poskakało,
kak by ich oblał kto ukropem,
to nada silniej kopnąć w żopę
burżuazyjny wasz reżim.
I wot, jest taka moja rada:
my ustroimy, dopustim,
w momient inauguracji Bani
takoj grandioznyj festiwał
Tichowo Dona , ja'b skazał,
wo wsiech gorodach Respubliki.”
[…]
Ażeby można ludzkość zbawić,
trzeba się najpierw z nią rozprawić
i grzech utopić w morzu krwi!
Niech Bóg przemówi luf wylotem,
niech niebo armatami grzmi,
niech z krzyża zejdzie Chrystus z Młotem
i sam krzyżuje łotrów plemię!
[…]
Carramby to krwiożercze credo
spowodowało w Watykanie
nieopisane zamieszanie,
a przerażony Paweł Szósty
błagał go zbielałymi usty:
„ Litości, padre — wołał — oszczędź,
co dla kościoła jest najdroższe!
Zrobię dla ciebie, ach, Bóg wi co!
Zbratam się całkiem z tą lewicą
i jeśli nie ma innej rady,
pobłogosławię też Brygady,
tylko Chrystusa oszczędź Pana!”
Tak prosząc, runął na kolana.
Lecz nie przebłagał tym Carramby
i czarny mnich o oczach mamby
z pogardą go odtrącił nogą:
„Kościoła ty zawalidrogo!
Ty karle nędzny małej wiary,
niegodnyś jest noszenia tiary!
Gdy wokół pleni się występek,
ty patrzysz jeno w własny pępek!”
[…]
Lecz tego było już za wiele,
w akcję wkroczyli dwaj goryle.
[…]
Fidel go przyjął leżąc w wannie,
lecz gdy wysłuchał był Carrambę,
wyskoczył z wanny tańczyć sambę.
[…]
[…] a na Bani szczycie
postawić sierp czy też krzyż z młotem?
[…]
Marząc o zbawczych tych bąbelkach,
wrzuca do szklanki Alca Seltzer,
a w duszy mu szaleje Tzelcan
wygryzający Alce serce.
Wypił. W skupieniu oczekuje.
Wreszcie przychodzi zbawczy bek.
[…]
Był to fałszywy Bóg Zniszczenia.
[…]
Być może, że przez tę dewiację
zbyt posunięte oscylacje
zaczęły się — i w Boskim Bycie
to wszystko mu się nagle zlało
w jakąś potworną jedną całość:
i krzyż, i młot, i piękny czango,
zdybany wśród owoców mango,
i Jezus Chrystus, i Kapitał,
który po nocach z czangiem czytał.
[…]
To Becky Bong — Amerykanka,
słynna egeria terroryzmu.
[…]
Song Becky Bong:
Carramba Twist
[…]
[…] bo oto właśnie w drzwiach lokalu
zjawia się pastor Totenkopf
i brnie przez zatłoczoną salę,
a kiedy się przysiada obok,
słynna pieśniarka Becky Bong
o słodkim głosie ptaka Xoboq
rewolucyjny śpiewa song.
[…]
„Schon unser Müntzer hat gesagt —
man muß blutige Ernte machen!
Wollen Sie machen sie mit Hammer?”
[…]
I wtedy z krzyża zejdzie Pan
i w dłoń ująwszy Młot Zbawienia,
z onym plugastwem w taki tan
pójdzie, że zadrży grzeszna ziemia!
[…]
„Ja sam olbrzymi hufnal chwycę
i babilońskiej wszetecznicy,
co mnie kusiła w Conception,
wbiję w jej obrzydliwy srom!”
[…]
Wreszcie się zjawia Fryderyka.
Idzie, a raczej się potyka,
ale nie z głodu. W czas głodówki
po rozum poszła wnet do główki
i w nocy tak łapczywie żarła,
że rankiem prawie nie umarła.
W więzieniu straszne jest przyjęcie,
bo Fryderykę męczy wzdęcie.
Teraz na szczęście coś popuszcza,
więc z wielkim hukiem bąka puszcza,
rewolucyjnie krzycząc: „Dreck!
Mit dem Kapitalismus weg!”
[…]
Takie to są zajadłe baby,
iż każda myśl, że zajść mogłaby,
w szaleństwo wprawia Fryderykę.
[…]
Choć nie jest im dokładnie znane,
jak posługiwać się naganem
(„Gdzież, do cholery, jest ten spust?!”),
to szczytem ich największych marzeń
jest być czerwonym komisarzem,
z którego zaciśniętych ust
to przecudowne zdanie pada:
„Rastrieliwat' burżujów nada!”
[…]
Że jeśli taka bomba walnie,
niewinni ludzie przecież giną?
Lecz giną wszak akcydentalnie,
a to niczyją nie jest winą!
Mówić, że to jest jednak przykre,
to jest, doprawdy, marny wykręt,
bo każde dziecko przecież wi,
że rewolucja łaknie krwi!
[…]
[…] Że nadmiar ofiar, mówią nam?
A nam to wręcz podoba się!
Excès d'un très grand mal devient
un bien très grand. C'est ça, monsieur!
Le prix s'oublie, la qualité
reste. […]
Ach, precz z oszustwem burżuazji!
Prawdziwe światło płynie z Azji!
Ach, precz z załganą ich wolnością,
która nam w gardle staje kością!
[…]
Chcą przy pomocy dynamitu
uleczyć chore jądro Bytu!
[…]
-
Już od godziny Czang Wu Fu,
jak rzecz się ma, klaruje mu:
„Ti miśli: Luski — wasz przyjaciel,
a on chcieć w kaszy zjeść Alaba!
Ti — selce wielkie, glowa slaba.
Ti mu nie ufać, wlóg Ploloka!
[…]
[…] a że mołojcy się stawiali,
ze złości cisnął bombę Ali
w sam środek chóru. Błysk nad błyski
chmur rozdarł nagle pułap niski,
a potem grzmot się rozległ w górze
i nie zostało nic po chórze.
[…]
Straszliwy dramat za kotarą:
wyborca walczy ze zła wiarą,
bo gdy ma kogoś wybrać chrapkę,
w ontologiczną wpadł pułapkę,
a gdy nikogo nie wybierze,
uczyni również to w złej wierze.
Cóż za straszliwy to dylemat!
Biada! Z kabiny wyjścia nie ma
A tutaj zewsząd tłum napiera
i krzyczy: „Szybciej pan wybieraj!”
I oto wolność jest tych świń:
w takich warunkach wybór czyń!
[…]
Oto ta słynna fotografia.
Na przedzie widzisz żeńską parę:
Luxemburg Różę, Zetkin Klarę.
Rewolucyjne dwie jamnice,
obie w binoklach, obie z kokiem
dostojnie suną przez ulicę,
za nimi, drobnym człapiąc krokiem,
podąża Liebknecht z małą bródką
do Bebla szepcąc coś cichutko.
[…]
Życie jest snem, lecz snem wariata.
Ach, śnimy już przez długie lata
ten sen bez końca i początku,
ten sen bez sensu i znaczenia,
pełen splątanych dziko wątków,
w którym od zmian się nic nie zmienia,
w którym się dziwne dzieją rzeczy,
sen, w którym wszystko sobie przeczy,
sen pełen zgrozy, lecz i śmiechu,
pełen rozpaczy, lecz i nudy,
w którym szyderczy słychać rechot
i urażonej ton obłudy.
Sen, w którym dumnie lecąc w chmury,
lądujesz nagle w beczce z łajnem,
sen, w którym terror i tortury
też nie są niczym nadzwyczajnym
[…]
Bo był Suwała zwykłym chulem
i na milicję mówił: „psy”.
Gdy mundur wdział koloru stali,
kumple zdumieni przystawali,
„Tadek — mówili — czy to ty?”
„No wisz, jak jest. Czas był do woja,
więc myślę sobie: głupi to ja?
Będą mnie tam ganiali w woju …
W milicji więcej mam spokoju,
lepszy szamunek, wyższy żołd …
Bracie, ty sobie nie myśl znów,
że ja przystanę do tych psów!
Przeleci tylko służby czas
i będzie git, będzie w sam raz!”
Tak mówił wtedy, a po roku,
gdy dawny kumpel wpadł mu w oko,
krzyczał nań: „Spieprzaj stąd, zakało,
bo ci przysunę zaraz pałą!”
I niczym kogut pstry przy kurze
puszył się w sinym swym mundurze.
[…]
Suwała miał staruszka dziadka.
Ten dziadek bardzo kochał Dziadka
i opowiadał godzinami,
jak z Dziadkiem bił się z Kacapami
i jak to tałałajstwo prysło,
gdy w dupę dali im nad Wisłą.
„Pod Radzyminem — mawiał — panie,
takie my im spuścili lanie,
że Kacap w swej śpiczastej czapie
uciekał na kradzionej szkapie,
a nasze chłopy z szablą, z lancą
goniły za tą wredną francą!”
[…]
„Ale te wszystkie żabojady
dawały jeno głupie rady.
Był taki z dużym nosem major,
wciąż pełen fumów i przechwałek,
a on był, panie, zwykłą fają,
więc Dziadek, znaczy się — Marszałek,
powiada do mnie: «Ej, Suwała,
drażni mnie ta zakuta pała!»”
[…]
[…] te zaś uczynne wielce damy
uczyły go tej trudnej sztuki,
a on się garnął do nauki.
[…]
Panowie byli tam na górze
noszący się z playboyów szykiem,
w kurteczkach khaki, dżinsach, skórze,
każdy co najmniej porucznikiem
[…]
Oto jak git postrzega świat:
pogardza prawem, kocha ład.
[…]
Do diabła! Znowu tutaj muszę
dygresję zrobić dosyć sporą!
Dygresje te są moją zmorą —
ciągle początek i początek!
Ach, kiedy wreszcie z miejsca ruszę,
by snuć powieści barwny wątek?
Już czeka wielki tłum postaci,
żeby wprowadzić je do akcji.
Słynny filozof Levy-Stoss
zakończył już pisanie gloss
do swego dzieła o Thermosie.
Na Gare du Nord już z Kaczynosem
zajeżdża pociąg. Już Suwała
spod płacht „Trybuny” przestał kose
rzucać spojrzenia. Bonja wstała
z empirowego łoża i
przed lustrem pręży pyszne ciało.
Szofer służbiście otwarł drzwi
przed Gułagowem. Kac użasnyj!
Nie pomógł klin. Do wozu wsiadł,
z wściekłością na kierowcę wrzasnął:
„Na chuj żdiosz, durak! W ambasad!”
A za nim w trop, a za nim w ślad,
jak nieodstępny żółty cień,
ukryty za pojazdów sznurem,
Chińczyk Wu Fu podąża w rikszy.
Tymczasem w starej kamienicy
po krętych schodach pnie się w górę
ktoś od tygrysa jeszcze dzikszy.
Przystaje… słucha… znów się skrada…
Kim jest ten młodzian śniadolicy?
Czego tu szuka na mansardzie?
To Palestyńczyk Ali Khadaaf.
Czekają nań dynamitardzi …
Oto w kościele Sacré-Coeur
odprawia postępowy kler
mszę na intencję rewolucji.
Dzwonią dzwoneczki. Nikt nie klęka.
Unosi w górę ksiądz Carramba…
ach, lecz nie kielich! Ach, to młot!
Kończy się dziś Chrystusa męka.
Dziś zejdzie z krzyża w dłoni z młotem…
Ale niestety, o tym potem.
Wracamy więc do księżnej Guise.
Oto jest jej teorii rys:
księżna wychodzi z założenia,
że stan nierównouprawnienia
w pradawnych czasach miał przyczynę,
gdy skasowano androgynę.
Dawniej ród ludzki, obojnaczy,
nie wiedział zgoła, co płeć znaczy,
i w przecudownej żył harmonii,
nie znając żadnej hegemonii.
Gdy każdy miał narządy oba,
mógł robić, co mu się podoba.
Mógł więc zapładniać, mógł też rodzić,
mógł w ciążę z sobą sam zachodzić,
albo też z androgyną drugą
bawić przyjemnie się i długo.
Lecz, ach, zagłady w sobie ma rys
pierwotny ten egalitaryzm —
raj wieczny, człeku, nie jest dan ci!
I pojawiają się mutanci,
obmierzłe jednopłciowe stwory,
jakich nie znano do tej pory.
Jak się to dzikie plemię wdarło
w szczęsną społeczność androgynów?
Czy może przerywane tarło
było mutacji tej przyczyną?
Czy przez szczelinę w atmosferze
kosmiczne wpadły gdzieś promienie,
w dwupłciowych genach obojnaków
czyniąc straszliwe spustoszenie?
Nikt tego nie wie, bo nauka
do dzisiaj odpowiedzi szuka.
Lecz jakikolwiek byłby pryzmat,
powodujący gonochoryzm,
powstała straszna płciowa schizma,
która się ciągnie do tej pory.
Jakie jej były dalsze skutki,
poucza dziejów przegląd krótki:
przemoc, pożogi, mord, grabieże —
wszystko to stąd początek bierze.
I oto różnopłciowej ery
powstanie dzika zbrodnia znaczy:
Monosex — wódz gonochorytów
na czele zbrojnych swych siepaczy
podstępnie i nie dawszy racji
najeżdża państwo androgynów
i dokonuje ich kastracji.
Odtąd, zmienione w zwykłe gyny,
znikają całkiem androgyny.
Monosex, stawszy się tyranem,
wprowadza straszny płciowy ucisk,
tłumiąc najsłabszy nawet sprzeciw
gwoździami swych żołdackich bucisk.
Skazane odtąd na rodzenie,
wyzute z prawa zapładniania,
okaleczone androgyny
próżno zanoszą doń błagania.
Gdy go prosiły o praw równość,
Monosex wściekł się, krzycząc: „Gówno!
Nie równość dam wam, cipy głupie,
ale batogów sto po dupie!”
Nie znając w okrucieństwie miary,
drakońskie wnet wprowadził kary:
Abort karany był zaszyciem,
za prehagaru zaś użycie
kopulacyjny groził obóz.
Nawet zbyt częste menstruacje
potraktowano jak sabotaż
godzący w wyższą stanu rację.
[…]
Aby usunąć zła przyczynę,
trzeba przywrócić androgynę,
trzeba naprawić błąd kastracji;
być może, drogą operacji;
być może, poprzez naświetlanie;
lecz muszą mieć penisa panie!
[…]
Tak wielki miała w świecie mir,
że pojechała do Saint-Cyr,
gdzie wygłosiła dla kadetów
odczyt o Marsie i Erosie.
Kadeci siedzą, dłubią w nosie,
ziewają, z dzikiej nudy puchną,
czują się prawie jak w areszcie,
z rozpaczą myślą: „Kiedy wreszcie
przestanie bździć to stare próchno!”
I marzy się im krzaków gęstwa,
gdzie cudów dokonują męstwa,
tak że milutka Magdalenka
z wielkiej rozkoszy głośno stęka.
Nie trzeba wnosić stąd aliści,
że odczyt księżnej był do kitu,
bo to tępaki i faszyści,
którzy wyrosną na bandytów.
To potomkowie Monosexa
i to doprawdy w prostej linii.
Na szczęście świetny odczyt księżnej
inaczej ocenili inni.
[…]
Księżnę złościły zdzir tych wrzaski,
na biodrach krwawe te opaski,
ta agitacja za abortem,
jak gdyby abort był tym portem,
gdzie łódź wpłynąwszy wolnych dam,
różnicy płciowej zada kłam.
Na przekór tym bezmózgim flądrom
księżna w problemu wkracza jądro
i mrzonkom niebezpiecznym tym
zadaje ostateczny cios
w Recouvrement de l'Androgyne
z avant-propos par Levy-Stoss.
[…]
Choć się to może wydać dziwne,
nie był to przejaw żadnej wolty,
że księżna nader negatywnie
odniosła się do ich rewolty.
„Głupawe, brudne półdziewice,
co obcinały sobie cyce!”
[…]
[…] i choć mówiły złe języki,
że księżnej biorą się wybryki
stąd, iż jej stale rosną wąsy,
były to tylko głupie dąsy
próżnych lafirynd z Liberation,
co same mając móżdżki małe,
chciały ten wielki mózg pomniejszyć.
[…]
[…] a książę, chociaż bierny pedał,
w małżeństwie tym jej szczęścia nie dał,
bo choć pod obcas wzięty buta,
jak baba żalił się zupełnie,
jej stale brakowało fiuta,
aby osiągnąć szczęścia pełnię.
[…]
I wnet mu się przypomniał Günther,
SS-Scharführer, frischer, munter.
Ach, już nie wrócą piękne dni
z rosłym G
ü
ntherem
à Paris!
A przy G
ü
ntherze zaś te gauche
to coś takiego jest po trosze,
jakbyś na sracz zamienił pałac,
jak po chef-d'oeuvr 'ze —
straszna chała,
jakbyś hrabiny już nie mając,
musiał się puszczać z kuchtą szlają —
i to jest właśnie dziś en vogue!
Tu jego piersią wstrząsnął szloch.
I gdy się tak nad sobą żalił
i w desperację straszną wpadał,
na szczęście się pojawił Ali,
smukły pustyni syn o śniadej
cerze i oczach gorejących —
efeb wyśniony w snach pedała.
[…]
Ali nie znosił zaś tych bab.
Wnet by ją ubrał w gellabiję,
spuściłby suce lanie kijem,
po czym umieścił ją w haremie
pod czujną eunucha strażą.
[…]
W środku straszliwe trwają jatki,
a tu na zewnątrz rosną kwiatki,
równiutko przystrzyżona trawka,
schludny baraczek, przed nim ławka —
ktoś by pomyślał: istny raj.
Wiadomo, bo „Arbeit macht frei!”
[…]
„ Monsieur Catchinos de Pologne!”
[…]
„Polacy to nacjonaliści!
Antysemici! To faszyści!
A ten ich cały Konopniki
to pewnie jest watażka dziki,
tak jak Pilsuki, co zdradziecko
zaatakował powstający
Kraj Rad, młodziutki, prawie dziecko!”
[…]
Kaczynos blednie, w oczach łzy ma,
na próżno woła: „Ach, panowie!
Ja także jestem lewicowiec!
I zawsze miałem mnóstwo fobii
na punkcie polskiej ksenofobii”.
[…]
[… ]
„Jano est mort avant”
— i wtedy
dosięgnął go już nie moralny,
ale fizyczny zgoła cios,
bo wymachując gniewnie pięścią,
Levinas czy też Levy-Stoss
trafił go nagle w kaczy nos.
Widząc, że krew się polska leje,
w Suwałę wstąpił dziadka duch.
Z okrzykiem „Kurwa! Co się dzieje?”
wpadł w tłum i puścił piąchy w ruch.
[…]
Ach, nie był wcale to przypadek:
Suwała miał na imię Tadek.
[…]
[…] to nie żabojad,
który sałaty sobie pojadł,
skosztował trzy śmierdzące sery,
a potem puścił bąki cztery.
[…]
Suwała miał ogromną pytę,
więc gdy wśród pieszczot ją znienacka
między sromowe wepchnął wargi,
z ust Bonjy jęk się wyrwał skargi.
O, mistrz nad mistrze! Przy Suwale
i ogier, przecież mocarz w pale,
zdawał się jakby chram bez ducha,
jak na anemię chora mucha!
[…]
Suwała — Jankiel kopulacji —
jak tajfun, orkan, jak huragan
z przepysznym ciałem jej się zmaga
[…]
[…] w kopulacyjną więc narrację
wprowadza nagle retardację
i rżnąć zaczyna ją pomału,
co doprowadza ją do szału
[…]
[…] i z taką furią począł dymać,
że wybuchnęła wielkim wrzaskiem,
nie mogła bowiem już wytrzymać,
gdy jego monstrualne jaja
jęły ją w poślad chłostać z plaskiem!
[…]
Gdy tak Suwała z piękną Bonją
ku szczytowaniu śmiało dążą,
Kaczynos w hallu na kanapie
śpi twardym snem i przez sen chrapie.
Zrazu przez ust rozwartych kanał
rozlega się chrapania banał,
to znaczy: szorstkie chrapnięć dźwięki
wydobywają się z paszczęki
i monotonną nudną strugą
spływają nieskończenie długo.
Lecz oto słychać nowy motyw:
w gardzieli kłębią się bulgoty,
a wśród bulgotów gwizdy, świsty
łączą się w akord zadzierzysty,
I tak bezładnie się przewala
przez usta ostrych dźwięków fala,
pełna przetworzeń i powtórek,
gdy nagle z hukiem pęka bomba,
albowiem odpadł skrzep od dziurek,
i wkroczył nos jak wielka trąba * * * * *.
Jak to już wiemy, na odczycie
wybuchło nagle mordobicie
i w zamieszaniu wódz Gęgaczy
zainkasował cios w nos kaczy
od Levinasa czy od Stossa
i wtedy krew mu trysła z nosa.
Płynęły długo krwi tej ciurki,
aż wreszcie skrzep mu zatkał dziurki.
W tej chwili puścił i powietrze,
nagromadzone w wielkim nosie,
zapory przełamując wraże,
z straszliwym sykiem tłoczyło się
przez odetkane dwa odwierty.
W ten sposób w Bonjy buduarze
jakby dawano dwa koncerty:
tam jęki, spazmy, wycie, łkanie,
a tutaj straszne grzmi chrapanie.
Wreszcie Kaczynos na ostatek
zagwizdał niczym parostatek,
po czym odpłynął na snu morze.
Śni mu się podróż po jeziorze.
Kaczynos, wioślarz nad wioślarze,
płynie kajakiem w letnim skwarze.
Wkrótce na środku jest jeziora.
Tu go rozkłada skwarna pora,
więc nos swój kaczy wodą chłodzi,
po czym zalega na dnie łodzi.
Leżąc spogląda w niebios błękit,
gdy wtem z oddali słyszy dźwięki.
Unosi przeto głowę w górę
i widzi nań płynącą chmurę.
Od Suwałk płynie chmura owa,
nie biała, ale kolorowa,
przepiękna chmura, cała w tęczy,
a z chmury piosnka rzewna dźwięczy.
Przepiękna chmura, jak ptak chyża,
do łodzi szybko się przybliża,
a na tej chmurze, siadłszy bokiem,
dama w cwikierze oraz z kokiem
gwałtownie struny harfy targa
i wyje smętną pieśń, jak skarga.
Na widok ten oniemiał Kaczy,
ledwie w to wierzy, co zobaczył,
szczypie się w łydkę i w nos duży,
lecz już się nie da ukryć dłużej,
że to nie sen jest, ale jawa,
na chmurze Ona zaś, nie zjawa.
Ona! Poetka-społecznica!
Od lat chłopięcych się zachwycał
kunsztownych rymów jej zestawem,
który o ludu walczy sprawę.
Bo u niej nawet i w sonecie
pod jarzmem pańskim jęczą kmiecie,
a każdy triolet i akrostych
pełen jest rżysk i ściernisk ostrych,
przez które, raniąc bose stopy,
suną wygnane z chat swych chłopy.
Niejedna łza kapnęła z nosa
wodza Gęgaczy — Kaczynosa
na poetessy poezyje,
gdzie ból wśród pól żałośnie wyje,
a już szczególnie go poruszył
pełen niedoli los pastuszy
i promień słońca, który zwlekał:
„Jaś nie doczekał, nie doczekał!”
Kiedy już zmężniał, się ożenił,
bynajmniej gust mu się nie zmienił,
wciąż nos zapuszczał w strof jej chaszcze,
z podziwu rozdziawiając paszczę,
z jaką maestrią ta podwika
w sedno niedoli ludzkiej wnika
i z tej litości nad chłopami
śpiewając się zalewa łzami.
Choć babsztyl kłamie jak najęty
(wiadomo bowiem, że w swych włościach
nieźle dawała im po kościach),
Kaczynos jest tym wniebowzięty.
[…]
[…] Levy
do buduaru z księżną wpada,
krzycząc straszliwie: „Zdrada! Zdrada!
Czyn twój haniebny pomsty wzywa,
bo odwołano też festiwal,
a także zniknął nagle Ali,
który katedrę miał rozwalić
i wydalono Gułagowa!”
[…]
Drohobycz, Sambor, Stryj i Złoczów!
Nagle mu łzy tryskają z oczu:
„Ach, zasłużyłem na sto kijów!
Miejsce urodzin? Jaki Kijów?
Wszak na świat wydał mnie Drohobycz —
i to jest życia mego zdobycz!
Polsko, ojczyzno ma! Galicjo!
Galicja Polski jest delicją,
jej kwintesencją, jej wykwitem!
A także Europą przy tym!
Mój wielki przodek Zuckerkandel —
Druckerei, Verlag und Buchhandel —
wydawał słynne w świecie bryki:
Eneidę, Dzieje, Bukoliki!
Cezar, Cyceron, Plutarch, Nepos!
To nie poemat był, to epos!
Gdy przy orderach i we fraku,
na czele delegacji gminy,
mój dziad Cesarza witał w Stryju,
kim był twój wówczas, ty prostaku
z głębin dna ghetta w Kołomyi?!”
[…]
*
Czytaj: Bąża z akcentem na sylabie ostatniej lub przedostatniej w zależności od wymogów rytmu i rymu.
**
Portret prof. Lwa Levy-Stossa dedykowany jest Antoniemu Liberze.
***
Czytaj: Czułakopulka****
Czytaj: Cziczikakao.
Wariant:
to znaczy: najpierw chrapnięć dźwięki
wydobywają się z paszczęki,
a kiedy cichną, straszne świsty
łączą się w akord zadzierzysty,
który przechodzi znów w chrapanie.
Wszystko to tworzy, moim zdaniem,
muzykę wielce monotonną
powracających wciąż powtórek,
gdy nagle wkracza nos jak trąba,
albowiem odpadł skrzep od dziurek.