TRYBUNAŁ LUBELSKI

Blisko ośmdziesiąt lat bieduję na tym padole płaczu, ale drugie i trzecie tyleż lat bym żył, a nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie sprawił trybunał lubelski, chociaż na nim byłem nie dzieckiem ani młokosem, ale już miałem blisko lat czterdziestu. Chodem starzec, nie zazdroszczę biednej młodzieży naszej, że mnie przeżyje, bo nigdy widzieć nie będzie tego, na cośmy patrzał!. Doczekają się oni zapewne czegoś dobrego, ale taki to nie będzie, co było. I nasze trybunały były pełne powagi i było na co patrząc; ale trybunał koronny był jeszcze okazalszy, bo i starszy był ledwo nie dwomaset laty, i nierównie więcej narodom sprawiedliwość wymierzał. Na Litwie dziesięć województw, a w koronie ledwo że nie trzydzieści. Otóż, kiedy konfederacja barska się rozwiązała, kraj pierwszy raz podzielono, a mój pan już nie żył, jak to powiadają: usiadłem jak na maku. Miałem ja chętkę i w wojsku służyć i o tom się starał, ale nowy etat przyjmywał konfederatów barskich jak pies jeża. Poszedłem z kwitkiem. Co tu było robić? Przypomniałem sobie czasy dawne, jak to ja kiedyś u wuja relacje pozwów przepisywałem. Pomyśliłem sobie: "Pójdę do palestry obywatelom służyć." Coś się z prawa pamiętało, reszta się douczy. Nie święci garnki lepią. Pomagali mnie ludzie; w Polsce, kto się bił za ojczyznę, a jeszcze coś dla niej oberwał po kościach, między swoimi z głodu nie umrze. Pan Fabian Wojniłowicz, regent ziemski, wziął mnie na dependenta; a przy takim łepaku, kto by nie chciał, prawa by się nauczył. Wkrótce człowiek przywykłszy stawać, jak potrzeba, a stronom nie bardzo w kieszeń zazierając, szlachta mi powierzała interesa. Właśnie wtenczas na rękę mnie poszło, że pan Stefan Oborski, plenipotent księcia, ożeniwszy się z panią Chrapowicką, bogatą wdową [której wprzódy wydźwignął majątek, nieco zawikłany], a z tego powodu wynosząc się do dóbr żoninych na Białą Ruś, księciu podziękował. Wielu było ubiegających się, aby jego miejsce zastąpić, i wielkie były forsy. Ale książę z własnego instynktu, przypomniawszy sobie, że i widywał mnie w bitwach, i że parę razy byłem do niego posłany z sekretnymi instrukcjami od JW. Ogińskiego, wojewody witebskiego, wówczas pana mojego, przez wzgląd na te małe moje dla kraju zasługi powierzył mi atentowanie wszystkich spraw, jakie by mógł mieć tak w ziemstwie, jako i w grodzie nowogródzkim.

Już od roku chodziłem koło pańskich interesów, kiedy książę rozkazał mi jechać do Białej z częścią swojego dworu i tam na niego czekać. Książę, tam przybywszy, niedługo gościł i ruszył do Lublina, gdzie już finalnie sądzoną być miała jego sprawa zadawniona, a która przez wielkie forsy przechodziła. Jeszcze ona zaczęła się za czasu księcia Radziwiłła Sierotki i okoliczności, z których wynikła, głośnymi są w historii litewskiej. Oto książę Sierotka w ścisłej żył przyjaźni z Iliniczem, wojewodą brzeskim litewskim, co miał wiele dóbr, a między innymi Białe, w której mieszkał. Kiedy więc książę Sierotka powziął zamiar odbycia pielgrzymki do Ziemi Świętej, powierzył go przyjacielowi swemu. A że w kraju, gdzie barbarzyństwo pogańskie panuje, gdzie morowe powietrze nie ustaje, gdzie dostać się nie można, jeno przebywając góry, morza i pustynie, podróż jest tak niebezpieczną, iż można było zakład trzymać, że z niej się nie powróci, książę, będąc jeszcze kawalerem a nie mając sukcesora, jeno książąt

Radziwiłłów, upartych kalwinów, co go z powodu, iż rewokował, ile mogli, prześladowali, a tym i on do nich niewiele miał serca i nierad był, aby po jego śmierci ogromne spuścizny miały zbogacać nieżyczliwych krewnych - te wszystkie okoliczności przyjacielowi wynurzając radził się jego, jak by rozporządzić swoją fortuną. Na to pan Ilinicz:

- Jak zrobisz testament, mój książę, a Pan Bóg ciebie do kraju nie powróci, z twojej szczodroty nie będą korzystać ci, których obdarzysz. Ty wiesz, że w prawodawstwie naszym żaden testament nie jest tak mocnym, aby interpretacjom nie podpadał. Krewni twoi, Radziwiłłowie birżańscy, są silni, oni rej wodzą dysydentami obydwóch narodów, a w Litwie i katolik nawet od Radziwiłłów nie odstąpi; zwalą twój testament, owładną twoje dobra i napełnią ich bombizami. Ja bym ci radził nie testamentem, ale formalną transakcją rozporządzić majątkiem.

- A to jakim sposobem? - zapytał książę Sierotka.

- Ty nie żonaty - odpowiedział Ilinicz - ja potomków nie mam; zróbmy więc między sobą transakcją na przeżycie. Ja pierwej umrę: wszystkie moje dobra twoje; Pan Bóg cię pierwej zawoła do chwały swojej: Słuczczyzna, Kojdanowszczyzna, Siebież i co tylko teraz posiadasz, będą moje; a zjedzą diabła kalwini, jeżeli mi włókę twojej ziemi wydrą.

- Zgoda! - powiedział książę i zaraz oba panowie pojechali do Brześcia dla przyznania sobie transakcji.

Już tedy JW. Ilinicz wyglądał tylko zapewnienia śmierci księcia Sierotki, bo już, chodziły wieści raz, że okręt, na którym płynął, rozbitym został, raz, że z dżumy umarł, raz, że bisurmany go ubili, a że był łakomy, bardzo niecierpliwie musiał oczekiwać dokładniejszych wiadomości, bo pięć księstw i trzynaście hrabstw nie piechotą chodzą. Ale człowiek sporządza, a Pan Bóg rozrządza. Książę Sierotka wszystkie trudy i niebezpieczeństwa przy pomocy Anioła Stróża przebył i zdrów powrócił. Szukał śmierci po szerokim świecie, a jej nie znalazł; a ona pana Ilinicza w jego dobrach wytropiła. Bo kiedy książę Sierotka już wracał do dóbr swoich, w Krakowie kilka dni ledwo zatrzymawszy się, obrócił podróż na Białę, aby przyjaciela uściskać - aż wjeżdżając w miasto spotyka kondukt, ale bardzo okazały... Zapytuje, kogo to prowadzą - dowiaduje się, że przed dwoma dniami na polowaniu niedźwiedź wojewody Ilinicza rozdarł. Oddał mu ostatnie posługi książę i szczerze po nim płakał, bo był czułego serca, jako kroniki o nim piszą, i nie było cnoty, która by nie znalazła miejsca w jego sercu. Ale transakcja jak wół była wyraźna - dostało mu się, czym łzy otrzeć i ubogim za jego duszę świadczyć, bo Biała. Sławatycze, Zabłudów i wiele innych dóbr Iliniczowskich weszło w dom Radziwiłłowski. Tak jemu pielgrzymka i na tamten, i na ten świat pomogła, bo był wart tego. Ale żona wojewody Ilinicza miała posag swój, dwieście tysięcy teraźniejszych złotych wynoszący, oparty na wszystkich dobrach mężowskich; ona była z domu Tarłów. Książę Sierotka, chociaż ona dożywocia na dobrach mężowskich nie miała, pokąd żyła, ich nie zajął, zostawując jej wszystkie dochody; a ona, wywdzięczając się za jego łaskę, listem własnoręcznym upewniła księcia, że ani ona, ani jej sukcesorowie o jej posag nigdy upominać się nie będą, będąc zaspokojoną dzierżeniem tak znacznych majątków. Ale po jej śmierci zaczęli Tarłowie sukcesorów księcia pieniać, jakoby takie ustępstwa kobiecie nie listem, ale transakcją, przyznaną w asystencji krewnych, mają się robić. Przez półtorasta lat o to wszczynały i urywały się sprawy. Książę Michał Radziwiłł, hetman wielki litewski, sam do Lublina na trybunał zjechał się z JW. Tarłą, wojewodą lubelskim, co mu niemało nadokuczał, bo był najzuchwalszym z ludzi. Ale jakoś i wtedy na niczym spełzło, a wkrótce potem JW. wojewoda lubelski, ostatni z domu Tarłów po mieczu, na pojedynku zginął od JO. księcia Poniatowskiego, podkomorzego koronnego, i ta sprawa dostała się w spadku JO. księciu Stanisławowi Lubomirskiemu, marszałkowi wielkiemu koronnemu, którego natenczas także spodziewano się \v Lublinie. Jeżeli świadomy jestem tych wszystkich okoliczności, to nie dziw, bo od deszczki do deszczki mało dziesięć razy odczytałem wszystkie dokumenta tyczące się tego interesu.

Pojechaliśmy więc do Lublina za księciem. Do bryki, na której siedziałem, dodali mnie Bartłomieja Chodźki, co był dworzaninem u księcia. Dobry chłopiec, ale paliwoda, jakiego świat i Korona polska nie widziały. Ojciec jego miał znaczne dobra w Upiekłem i po kilkakrotnie deputatował na trybunał. I mógłby sam kierować syna, ale rady mu dać nie mógł, taki był zabijaka. Oddał go był do palestry; ale ten, więcej szabelki niż pióra pilnując, tyle ponarąbywał łap i uszów, że jednego roku trzydzieści tysięcy przeszło basarunków musiał za niego płacić. Dokuczyło mu to, a że był spadkowie przyjacielem domu Radziwiłłów, a książę wojewoda lubił szlachtę łapczywą do korda, więc oddał go jemu, aby został nieświeskim dworzaninem. Wzrostu był małego i sucharlawy, figura niepokaźna; ale w życiu moim nie widziałem człowieka takiej siły ani tak szablą robiącego. Miał on pałasz cieniutki, który smyczkiem nazywał, i miał sobie za satysfakcją wpadać między nieznajomych udając mazgaja. Tam z siebie dawał żartować, potem odciąć się czym grubym, żeby być wyzwanym, dopiero, tchórza udając, od pojedynku się wypraszać, a potem, niby z musu, bić się i kaleczyć tych, co się na nim nie poznali. Ja, już jako ojciec dzieciom, a do tego zaszczycony przyjaźnią jego ojca, więc miałem dość nad nim przewagi i wierzył mnie. To bywało, nieraz umityguję go, kiedy z dworem przyjedzie do Nowogródka i wpadnie w burdę, którą lubił szukać; bo on zawsze u mnie stał, jako u sługi jednego dworu. Więc ja z nim sobie jechał, a on, że nigdy dotąd z Litwy nie wyjechał, wszystko mi w drodze prawił:

- Wybaczaj, panie Sewerynie, ale taki mój smyczek musi się pobratać z koroniarzami; szczególnie rad bym poznał jakiego Łęczycanina.

- A to czemu?

- Temu, że kiedy mnie w szkołach męczono, to w Trocu wyczytałem: "Se battre en diable - bić się po łęczycku."

Tyle mi się zostało z całej francuszczyzny. Otóż rad bym się przekonał, czy lepsi gracze w Łęczycy, czy w Poniewieżu.

- Ej, porzuciłbyś, panie Bartłomieju, pleść takie opałki. Czyś zapomniał, że pod bokiem trybunału burdę zrobiwszy, można się przed czasem obaczyć z Trójcą Świętą? Waćpan całe życie guza szukasz; jak staniemy, ja księciu panu powiem, jakie waćpan chcesz kwerendy robić w Lublinie, a waćpana nie wypuszczę ze stancji.

- Panie Sewerynie, ja tak żartuję, aby czas prędzej schodził. Bądź spokojny; i pana ciągle będę się trzymał, a na miłość Boga, księciu panu o niczym nie mów!

Jakoż myślałem, że się panicz utemperował; bo na popasach i noclegach napotykaliśmy szlachtę łukowską przy kuflu, a przecie pan Bartłomiej nikogo nie zaczepił. I tak przyjechaliśmy do Lublina w sobotę wieczór. Ja był rad, że nazajutrz była niedziela, bo w drodze, dojeżdżając do Lubartowa, spuszczając się z góry na groblę naszelniki pękły i konie nas poniosły. Pan Bartłomiej się śmiał, ale ja okrutnie przeląkłem się i zrobiłem intencją, że jak Pan Bóg mnie wyratuje z niebezpieczeństwa, przyjechawszy do Lublina nazajutrz pójdę do spowiedzi. Jakoż, lubo nasza bryka przewróciła się na grobli, prawdziwym cudem wstaliśmy wszyscy bez szwanku. Ale w niedzielę nie mogłem mojej intencji, tylko przez pół dopełnić, bo książę kazał z rana przyjść do siebie, aby pomagać panu chorążemu Radziszewskiemu do tłomaczenia tego interesu przed panami Hryniewieckim i Koźmianem, co później zostali jeden wojewodą, drugi kasztelanem lubelskim; oni pierwszymi mecenasami byli w Lublinie, a księcia pana przyjacielami. Szczęściem, że książę miał kapelana i ołtarz podróżny z wielkimi przywilejami od nuncjusza, bo inaczej byłbym mszą świętą przypiekł. W istocie konferencja po dwunastej się skończyła. Ja z panem Bartłomiejem poszedłem do bazylianów i trafiliśmy na sam koniec nabożeństwa. Uprosiłem księdza, aby mnie wyspowiadał, ale pora była tak spóźniona, że przyjęcie ciała i krwi Pańskiej do jutra odłożyć musiałem.

Trybunał w tym roku odbywał się pod laską JW. Chołoniewskiego, starosty kołomyjskiego, co miał jakąś koligacją z księciem panem, a prezydentem był kanonik Wodzicki, opat hebdowski, u którego stołu innego nie było wina, tylko pięćdziesięcioletnie; przez czas urzędowania tyle starego wina się wypiło, że pewnie przez niedziel kilka wystarczyłoby parę kamieni młyńskich obracać. On to mawiał, że wino przynajmniej jednym rokiem starsze powinno być od gospodarza. Otóż JW. marszałek tyle miał szacunku dla dostojnego swojego koligata, że pierwszy go nawiedził i zaprosił do siebie na obiad, a książę pan przyjął go przed kamienicą, żaląc się, iż go uprzedził; potem z JW. marszałkiem pojechali do przewielebnego prezydenta i już razem byli do wieczora. A że pan Koźmian zaprosił do siebie na obiad W. chorążego Radziszewskiego i W. Rupejki, cywuna ejragolskiego, co z przyjaźni dla księcia urząd marszałka dworu interymalnie sprawował, więc przy mnie, jako plenipotencie, zostawało pierwszeństwo nad dworem i u stołu marszałkowskiego byłem gospodarzem. Po obiedzie poszedłem, aby miasto poznać, a nie bardzo jednak dowierzając panu Bartłomiejowi obiecanego przezeń statku, zaprosiłem go, by mi dotrzymał kompanii. Poszliśmy więc chodzić. Ale że niedziela, wszystkie jurysdykcje były pozamykane, a urzędnicy, pacjentowie i palestra biesiadowali, okrom tego nie mieliśmy znajomych, więc z panem Bartłomiejem poszliśmy sobie za miasto od gościńca lwowskiego, aby okolicę poznać. Aż tu za miastem, może o półtrzeciasta kroków, kilka było starych lip; za nimi karczma, a przed lipami na brzegu gościńca leżał wielki kamień młyński. Pan Bartłomiej odezwał się:

- Nieźle by było siąść na tym kamieniu pod cieniem i napić się piwka.

- Dobrze mówisz. Poczekajże tu na mnie, a ja pójdę do gospody i każę go tu wynieść.

Jakożem i tak zrobił, a przy gospodzie zastałem kilkunastu młodzieży do palestry należącej, jakem wnosił z pąsowych lubelskich kontuszów. Ja im się ukłonił, oni mnie i wszedłem do szynku. Opowiedziawszy Żydowi, czego chcę, on poszedł do lodowni natoczyć garniec świeżego piwa, a ja na niego czekam czytając po oknach różne popisane koncepta; a gdy Żyd przyszedł, poszliśmy do lip;

aż widzę pana Bartłomieja siedzącego na kamieniu, jakem go zostawił, a przy nim ci wszyscy panowie, których zastałem na przyzbie u karczmy. Oni stali kołem przy nim, a on na nich poglądał jak gap. Jużem poznał, że to będą nieprzelewki; przybliżyłem się do niego, a on do mnie, mazgaja minę zrobiwszy:

- Panie Sewerynie dobrodzieju, coś ci panowie do mnie mówią koroniarzowskim językiem, a ja ich nie ze wszystkim rozumiem.

Aż jeden z pąsowych panów do mnie:

- Waćpanowie może nie wiecie, że to jest młyn palestry, oto kamień, a my kołem. Kto się tego kamienia dotyka, musi wyjść z niego abo mąką, abo krupami. Waćpanów dwóch: powiedzcie, którego mamy zmieć, a którego skrupić?

Ja im:

- Moi panowie, już ja za stary, abyście wy ze mnie żartowali, ale Bóg świadek, że jutro do komunii przystępuję; a po wtóre, będąc tu za interesem księcia Radziwiłła, wojewody wileńskiego, w którego orszaku przybyłem, nie mogę sobą rozrządzać przed końcem jego sprawy. A oto jest dworzanin księcia, pan Bartłomiej Chodźko, sędzię upiekł. Bądźcie więc panowie łaskawi a puśćcie nas spokojnie.

Między nimi był, jakem się dowiedział potem, dependent pana Koźmiana nazwiskiem Czarkowski, z Bracławskiego, który wiedział o interesie księcia i że jego mecenas nim się trudni. Ten się odezwał:

- Panowie koledzy, to jest umocowany księcia, a że nie dotykał się kamienia, nie mamy prawa go mleć; ale pan sędzię, że na nim usiadł, od tego wykręcić się nie może.

- Jakże mleć mnie macie, kiedyście mnie nie ze swego spichrza dostali?

- Kiedyś ty dotknął naszego kamienia, toś już z naszego spichlerza.

- A jakże wy mnie mleć będziecie?

- Słuchaj no, bracie, czy ty karabelę nosisz tylko dla ozdoby?

- A dla ozdoby.

- To my ciebie wyuczym, jak się z nią masz obchodzić. Wstawaj i dobywaj szabli!

- A kiedy mi dobrze na tym kamieniu. Czy byście nie woleli piwska się napić, ode mnie odczepić się, a mleć którego z waszych, bo zboże litewskie dobrze osuszona i twarde.

- To obaczymy - odezwał się jeden - czy twardsze od naszego. Ja jestem marszałkiem koła, zatem ze mną trzeba zaczynać.

- A kiedy ja się asindzieja boję. Wolę przeprosić niż bić się.

- Nie, nic z tego nie będzie. Wychodź, bo inaczej, ilu nas jest, płazować ciebie będziem.

- No, już kiedyście tacy zawzięci, to czy nie ma jakiego Łęczycanina, niech się nie męczę! - i zaczął chustką niby łzy z oczów ocierać, dodając: - O, biedna moja matulo, jakże będziesz płakać po twoim Bartku!

Tak ja:

- Panowie dobrodzieje, posłuchajcie mnie, od was wszystkich wiekiem starszego. Wszak to w tvm samym Lublinie zrobiła się unia Korony z Litwą. Poruszą się zwłoki przodków naszych, jak Litwini z Polakami w tym mieście się powadzą. Czyby nie lepiej na pamiątkę Ludwika króla, ojca królowej Jadwigi, a teścia naszego Jagiełłą, kilkanaście węgrzynów w żołądku schronie razem? Dajcie pokój temu spokojnemu chłopcu, a pozwólcie, abym posłał po wino i was utraktował w tej gospodzie.

Zaczęła się miękczyć palestra i niektórzy odzywali się do marszałka koła:

- Daj pokój temu poczciwemu Litwoszowi, on nie wiedział o prawach naszego młyna.

Tu już się zaczął obawiać pan Bartłomiej, aby burda na niczym nie spełzła, i siedząc zawsze na kamieniu, odezwał się drapiąc się po głowie:

- A, to waćpan jesteś marszałkiem tego młyna? A na Litwie w młynach miernik i wieprze, a nie marszałkowie siedzą.

Struchlałem.

Marszałek:

- Słuchaj no, bracie, ja przez wzgląd na tego pana poważnego życie tobie daruję; ale trzymaj język za zębami i do nas z żartami niewczesnymi nie występuj, jeżeli nie chcesz, abyśmy ciebie porządnie wypłazowali.

- Nie gniewaj się, W. marszałku, już nie będę żartować, ale serio mówić. A wiesz, dlaczego ja rad bym się z biedy bić z Łęczycaninem, a nie z panem? Bo powiadają, że Łęczycanie mają wielki rozum; a oto świadek mój kolega, że kiedym jechał do Lublina z Litwy, po drodze Cyganka mnie wywróżyła, że z rąk wielkiego błazna mam zginąć; dlatego jakem spojrzał na W. marszałka, bardzom się nastraszył.

Już tu nie było sposobu poradzić. Marszałek ledwo że nie pękł ze złości i dobywszy szabli, z największym impetem na Chodźki natarł. Tamten tylko miał czas za kamień wyskoczyć i dobył swojego smyczka, nie zapomniawszy plunąć w rękę, i od pierwszego zakładu tak mu dał po łapie, że szabla marszałkowi z rąk wypadła. Obwiązywali marszałkowi rękę, a on nie tyle z bólu, jak z kontuzji stał jak wryty.

- A nu - odezwał się pan Bartłomiej - czy nie ma kogo drugiego? Ja myślał, że bić się z koroniarzem wielka filozofia, a tu marszałka oporządzić łatwiej jak chleb z masłem zjeść.

- Poczekaj, gburze, dam ja tobie! - odezwał się drugi i z ogromnym pałaszem na niego. Ale ledwo parę razy [się] złożyli, a i drugi smyczkiem po łbie dostał.

Stanął trzeci:

- A, ty mazgaju litewski, chciałeś mieć do czynienia z Łęczycaninem, masz mnie.

Tu trochę dłużej trwało, ale i ten po łbie dostał.

- A to diabeł, nie Litwin - odezwali się koroniarze. -Słuchaj, panie bracie, tyś zadrwił z nas. Udawałeś gawrona, a tyś rębacz czternastej próby. Wedle praw naszego młyna, kto trzy razy się bił, jest wolny od wszelkiej od nas prepedycji. Jeżeliś temu rad, ofiarujem ci przyjaźń; jeżeli nie, chociażeś tęgi, jeden po drugim wszyscy służyć ci będziem.

- Omne trinum perfectum  - odezwałem się. - Panie Bartłomieju, będzie z waćpana, a pocałuj się z tymi zacnymi panami.

- Zgoda - odpowiedział Bartłomiej. - Ja jak mam sobie za zaszczyt, żem z wami się pobawił smyczkiem, tak jeszcze za większy poczytuję waszą przyjaźń - i zaczął się z nimi całować, a przepraszać tych, których obznaczył, a szczególnie marszałka młyńskiego. Ja, ich chcąc pocieszyć, powiedziałem:

- Niech to panów nie upokarza, żeście nie byli szczęśliwymi z moim kolegą, bo to jest pierwszy rębacz na Litwie.

Jakoż się szczerze pojednali i odprowadziliśmy do kwatery marszałka rannego, gdzie palestra nam fundowała hulankę, tak że dobrze podochoceni poszliśmy do naszej kwatery. Już to ja trochę strofował po drodze pana Bartłomieja, ale jeszcze go więcej niż wprzódy pokochałem, bo taki honor prowincji litewskiej utrzymał.

Nazajutrz poszedłem z panem Bartłomiejem na trybunał i tam zastaliśmy już kilku z tych, cośmy poznali dnia wczorajszego przy młyńskim kamieniu. Oni czekali na przybycie członków trybunału. Mnóstwo było palestry i pacjentów w ustępczej sali: można było z oka wymiarkować, że tego było więcej dwóch tysięcy. Nasi nowi przyjaciele oprowadzali nas wszędzie i wszystko tłomaczyli. W sali trybunalskiej stał ogromnej wielkości kamienny krzyż ze Zbawiciela wizerunkiem, a nad krzyżem był napis wielkimi złotymi literami: Justitias vestras judicabo. To nas uderzyło, że Chrystus Pan miał twarz odwróconą tak, że jej rysów nie można było widzieć; ale nasi przyjaciele nam powiedzieli, że nie snycerz go tak wystawił, i owszem, Chrystus Pan z początku na pretorium [salę sądową] patrzał, ale przed laty nastąpiło zdarzenie - w aktach trybunalskich umieszczone - które tego stało się przyczyną. Była wdowa szczupłego miana uciśniona procederem przez jakiegoś magnata. Jej sprawa była jak bursztyn czysta, ale magnat, zobowiązawszy wszystkich członków trybunału, zyskał faworem siebie dekret wbrew prawu i sumieniu. Gdy go odczytano, nieszczęśliwa wdowa wyrzekła na cały głos w izbie: "Żeby mnie diabli sądzili, sprawiedliwszy byłby dekret." A że sumienie nieco kłuło deputatów, na roki jej nie pozwano i wszyscy udali, jakoby nie słyszeli, z czym się odezwała. A że to było pod koniec sesji, porozjeżdżali się marszałek i deputaci, tak duchowni, jako i świeccy; została się tylko kancelaria i pisarze trybunalscy. Aż tu zaczęli się zjeżdżać w ogromnym mnóstwie karety i z nich wysiadać jacyś panowie, jedni w kontuszach, drudzy w rokietach, ale z rogami i ogonami, które spod sukien się dobywały. I zaczęli iść po schodach, a przyszedłszy do sali trybunalskiej pozajmywali krzesła, jeden marszałka, drugi prezydenta, inni deputatów. Pomiarkowali się pisarze i kancelaria, że to byli diabli, i w wielkim strachu przy stołach siedząc czekali, co to z tego będzie. Aż tu diabeł, co marszałkował, kazał wprowadzić sprawę tejże samej wdowy. Przystąpiło do kratek dwóch diabłów jurystów: jeden pro, drugi contra stawał, ale z dziwnym dowcipem i z wielką praw naszych znajomością. A potem diabeł marszałek po krótkim ustępie przywołał pisarza województwa wołyńskiego (bo ten interes był z Wołynia), ale prawdziwego pisarza, nie diabła, i kazał mu siąść za stołem i wziąć pióro. Zbliżył się pisarz, wpół umarły z bojaźni, i zaczął pisać dekret, jaki mu dyktowano - i dekret był zupełnie na stronę uciśnionej wdowy, a Pan Jezus na taką zgrozę, że diabli byli sprawiedliwszymi niż trybunał, przenajświętszą krwią Jego okupiony i w którym tylu kapłanów zasiadało, twarz swoją zasmuconą odwrócił i oblicza swego nie pokaże (jako miał o tym objawienie jeden święty bazylian lubelski), aż naród się pozbędzie zaprzedajności w sądach, świętokupstwa w duchowieństwie, a pieniactwa w szlachcie. Otóż ów dekret diabli podpisali (a zamiast podpisów były wypalone łapki różnego kształtu) i takowy dekret położyli na suknie czerwonym, co pokrywało stół trybunalski, i zniknęli. Na następnej sesji trybunał znalazł diabelski dekret tam, gdzie był położony, bo żaden z kancelarii ruszyć go nie śmiał. Jest teraz złożony w oryginale w archiwach, a że nemini acta impedita, każdemu wolno go odczytać, a nawet ekstraktem wyjąć.

Gdy my się zastanawiali nad tak dziwnym wypadkiem, usłyszeliśmy woźnych na rozmaite tony powtarzających:

"Mości panowie, ustąpcie się, ustąpcie się! JW. sandomierski idzie!" - A potem wznowu: "Ustąpcie się, ustąpcie się! JW. chełmski idzie!" I tak ciągle, coraz innego jaśnie wielmożnego mianując. My czym prędzej z izby wróciliśmy do sali ustępczej i tam między dwoma liniami palestry i pacjentów, poprzedzani przez woźnych, szli poważni deputaci do sali trybunalskiej, lekkim skinieniem głowy odpłacając ukłony, prawie ziemi dotykające, licznych pacjentów. Aż huk bębnów i gęste wystrzały oznajmiły przybycie JW. marszałka. Tu woźniowie wszyscy odezwali się razem:

- Mości panowie, uciszcie się, uciszcie się! JW. marszałek najjaśniejszego trybunału idzie.

I prawda, że w tak licznym zgromadzeniu takie milczenie towarzyszyło przybyciu marszałka, że muchę słyszeć by można. Prawy i lewy szereg, między którymi przechodził, pochylił się niziuteńko i aż dopiero, kiedy już był o kilka kroków naprzód, jeden łeb po drugim się podnosił, a tak regularnie, jakby za pociągnięciem sznurka. Za marszałkiem kilku magnatów przybyło i między nimi JO. książę wojewoda wileński z JO. marszałkiem wielkim koronnym szli razem, po przyjacielsku rozmawiając, chociaż się prawowali; ale wzajemnie bardzo siebie szacowali, ile że, pomimo kilkokrotnych krwi związków, JW. Rzewuski, hetman polny koronny, a księcia wojewody szwagier, miał wkrótce w dożywotniej parze łączyć się z księżniczką Konstancją, córką księcia marszałka, panią, która chociaż młodziuchna, nie wiadomo, czym więcej zachwycała, czy uderzającą pięknością, czyli światłem, któremu nie tylko matrony, ale na j pierwsi w narodzie mężowie nie zawsze zdołali sprostać, a która lubo za granicą wychowana, tak pięknie mówiła naszym językiem i tak była obeznaną z prawami naszymi, że nieraz dostojny ojciec jej rady zasięgał, chociaż był ministrem, jakich od dawna w Polsce nie było. I przywiózł ją był z sobą do Lublina. JW. marszałek trybunału zaprosił księcia marszałka wielkiego koronnego, księcia wojewody i innych senatorów znajdujących się za kratą, by raczyli wziąć miejsca w izbie trybunalskiej, a woźniowie im krzesła przynieśli. Bo ministrów i senatorów nawet w czasie ustępu nie wypraszano, jeno oni sami przez delikatność wychodzili. Trybunał zasiadłszy, prezydent zaintonował Veni Creator, a deputaci duchowni i niektórzy świeccy wtórowali, jako wielu z palestry i pacjentów, że po całym rynku słychać było głosy. Po odśpiewaniu hymnu JW. marszałek, uderzywszy laską, dał rozkaz woźnemu, aby ogłosić gotowość sesji, a ten, stanąwszy na progu ustępczej sali, tubalnym głosem wykrzyknął:

- Mości panowie! Najjaśniejszy trybunał przywołuje was do atentowania i słuchania spraw. Dziś agitować się będzie regestr ordynaryjny. Kolej przypada na województwo krakowskie. Mości panowie, gotujcie się!

Regent trybunalski głośno przeczytał wokandę, a sprawa JW. margrabi Wielopolskiego, marszałka nadwornego koronnego, powodu, z W. Dembińskim, chorążym krakowskim, odwodem, o awulsa z margrabstwa pińczowskiego wprowadzoną została. Pan Koźmian stawał od strony powodowej, a pan Plichta bronił W. Dembińskiego. To ale były indukta! Ani Cycero, ani Demostenes lepiej by w podobnej sprawie nie mówili od tych dwóch mecenasów.

Było jeszcze kilka innych spraw na tej sesji, bo JW. marszałek bardzo był czynnym i co sesji kilka dekretów ogłaszał.

A co to była za okazałość! Deputaci duchowni w rokietach koronkowych, deputaci [świeccy] w mundurach swoich województw, a palestra cała w mundurze lubelskim: kontusze pąsowe, zielone obszlegi i kołnierze, białe żupany. Taki to mundur dnia tego nosił nasz książę, jako obywatel tego województwa, w którym posiadał hrabstwo woszczatyńskie, także po Iliniczach, a na którym pozwy od sukcesorów Tarłowskich były kładzione.

A po sieniach hajduki, pajuki, węgrzynki, a strzelce, a laufry; a na rynku karety, kolasy, a konie, nawet papież nie powstydziłby się nimi jeździć; a złoto wszędzie kapało. Na trybunale to szlachcic poznawał wielkość swojego narodu. To kiedy my, dworzanie księcia wojewody wileńskiego, po sesji wracali do stancji, a przechodziliśmy popod sklepami, gdzie Niemcy i Francuzi towarami zagranicznymi handlują i wzbogacają się naszym groszem, to my na nich z litością spoglądali i każdy z nas pomyśli! sobie: "Nie zazdrościmy wam, że u was każdy w kamienicy mieszka, jak mówicie, i że u was łatwo o figielki stalowe i kościane. Co by wam było z waszego rozumu bez naszych pieniędzy! Aniście mieli, ani mieć będziecie tego, co my mamy. Gdzie się jaki nasz pan pokaże, to ani się opędzić od Francuzów, Włochów i Niemców; a taki nikt z nas do waszych panów nie lezie, chociaż chwalicie się, że u was wszystko porządniej niż w Polszcze."

Tego dnia był obiad u JW. prezydenta, gdzie był nasz książę i jego JO. antagonista; i tam się robił początek zgody między nimi. A ksiądz Bykowski, deputat kapituły łuckiej, a który dzierżą! z kolacji księcia wojewody infułę ołycką , wielmożnego Radziszewskiego i nas wszystkich, dworzan księcia, zaprosił do siebie, gdzie było kilku deputatów i mecenasów. A ciągle słyszeliśmy harmaty, bijące na wiwat tym, których zdrowia spełniali u JW. prezydenta.

Tego wieczora poszliśmy na teatr i przyznam się, że na nim trochęm się zniecierpliwił. Bo człowiek był rad o sztuce granej dowiedzieć się i na koniec za to zapłacił, ale co zacznę słuchać, to koło mnie taki hałas, że ani sposobu trafić, o co rzecz. A jak pokaże się wyżej nas czy marszałek, czy deputat, czy jakiego deputata żona, to jak zaczną krzyczyć z dołu wiwat, a niektórzy każą wina przynieść i nakrzyczą na komediantów, aby przerwali granie, póki nie skończą zdrowia. A tak nawrzeszczawszy wiwatów i przez może dwadzieścia rąk kielich obszedłszy, dopiero komediantom pozwolą dalej grać, póki im na nowo nie przerwą. Dość że tym sposobem sztuka się ledwo o jedenastej skończyła; a tyłem o niej wiedział powracając z teatru, jakbym nigdy ze stancji nie wychodził. Postanowiłem sobie, póki będę w Lublinie, na teatr nie chodzić, aby więcej czterech złotych we wodę nie rzucać.

Niedługośmy bawili jeszcze w Lublinie, bo jak przyjechał JO. brat księcia marszałka koronnego, książę kasztelan krakowski, i JW. hetman polny koronny, to sprawa, co od dwóchset lat trwała, w kilku godzinach się skończyła. Książę wojewoda wileński odstąpił na rzecz książąt Lubomirskich wszystkich praw, jakie miał wspólnie z nimi do sukcesji po Szydłowieckich, a książęta zakwitowali jego z posagu JW. wojewodziny Iliniczowej, o którego zwrot pretendowali. Komplanacją sam JW. marszałek trybunału swoją ręką napisał, a strony ją podpisawszy osobiście przyznały. Ekstrakty z niej księciu wojewodzie wileńskiemu przynieśli prawnicy książąt Lubomirskich, którym książę rozdał do tysiąca czerwonych złotych; a W. Radzi-szewski, ekstraktem tę komplanacją wyjąwszy, z nami zaniósł ją książętom Lubomirskim, co była dla mnie wielka radość, bom jeszcze nigdy z bliska nie oglądał żadnego kasztelana krakowskiego, który z urzędu jest princeps senatus [pierwszy z senatu] obojga narodów. Co wtedy dostał wielmożny Radziszewski i inni, w tom nie wchodził; wiem tylko, że W. Usarzewski, marszałek dworu księcia marszałka wielkiego koronnego, wręczył mnie z rozkazu swojego pana tabakierkę papierową, ale ciężką, bo w niej było pięćdziesiąt czerwonych złotych, z których tego dnia użyłem dwadzieścia cztery na kupienie u Jokisza, Węgra, antałka maślaczu, bo mi się tegoż samego roku dziewczyna urodziła. Otóż ten antał wyprawiłem z transportem mojego pana do Litwy. A tak się dostał do Doktorowicz, gdzie sobie cicho leżał w piwnicy, że o nim nikt nie wiedział, pokąd na weselu tejże córki łaskawi przyjaciele wraz ze mną go nie wypróżnili.

W czasie naszego pobytu w Lublinie cudowny wypadek zdarzył się. W. Kurdwanowski, możny obywatel, a który rej wodził partii tego hetmana Branickiego, co potem zaniósł ojczyznę tam, skąd wziął żonę, był wielkim pieniaką i ani w Żytomierzu, ani w Włodzimierzu, gdzie były jego dobra, nie było kadencji bez kilkunastu jego wpisów; toż i w trybunale. Plenipotenci hetmana wielkiego koronnego jego spraw atentowali. Plecy miał mocne za sobą: biada szlachcicowi, co z nim sąsiadował! A taki był uparty, że w życiu nigdy się z nikim nie zgodził, ale zawsze pieniał się do upadłego. Otóż była wdowa mająca wioseczkę niewielką prawie w środku dóbr jego leżącą, a którą bardzo życzył nabyć W. Kurdwanowski i kilkakrotnie o to do niej się zgłaszał. Ale ta wdowa, nazwiskiem Glinkowa, wyraźnie zbyć nie chciała swojego majątku, lubo jego wartość pewnie o wiele nie dochodziła kwoty za niego ofiarowanej. Otóż rozgniewany W. Kurdwanowski tej biednej wdowy uporem ułożył sobie procederem wydrzeć, czego pieniędzmi dostać nie mógł. Miał on sobie obowiązanym neofity Abramowicza, który liznąwszy jurysterii, do wszystkich takowych interesów był sposobny. Jakoż podobnymi na obywatela się wykierował, tak że miał już gdzieś pod Berdyczowom kilka wiosek, które potem dzieci jego odziedziczyły, a przecie żadnego brudnego interesu nie opuścił, byle mu za niego coś kapnęło. Bo to był z tych, jakich niektórym potrzeba; jego antecesor za dwanaście srebrników Chrystusa Pana zdradził, on za sześć całą by Świętą Trójcę przedał. Ułożyli więc z sobą następną machinacją: dziad pani Glinkowej od antecesorów pana Kurdwanowskiego nabył tę wioskę, która go tak mocno tentowała; a donacja, kontrakt resignationis i kwit de pretio na nią były w aktach żytomierskich. Przekupują więc niejakiego Chamca, plenipotenta pani Glinkowej, aby oryginały spomiędzy jej papierów wydobył i im oddał; one dostawszy jadą natychmiast do Żytomierza i tam za tysiąc czerwonych złotych wyrabiają u Chojeckiego, pisarza ziemskiego tamecznego, iż z akt wydziera obiatę tych dokumentów, a tak zatarłszy wszelki ślad nabycia wsi, zapozywa W. Kurdwanowski panią Glinkowe o nieprawne posiadanie majątku sine nullo dato et accepto.  Napastowana wdowa, zaufana w świętość swojej sprawy, a więcej jeszcze w świetle i przyjaźni pana Chamca, czeka wyroku, co jej spokojność ma powrócić. Ziemstwo nakazuje stronom zaprzysiąc komportacją dokumentów. Pan Abramowicz, jako plenipotent, przysięga, bo taki W. Kurdwanowskiego sumienie ruszyło i nie chciał być na sprawie. Jakoż i pan Chamiec zaprzysiągł także komportacją dokumentów, będących w jego ręku, z których zniszczył to właśnie, co stanowiło cały interes jego pryncypałki. A tak sąd ziemski, do którego dobrze panu Kurdwanowskiemu forytował pisarz Chojecki, a który na koniec może i sumiennie osądził, bo taki się sądzi z dokumentów, a nie z własnej wiadomości, przysądził wioskę panu Kurdwanowskiemu z kalkulacją od lat kilkudziesiąt, tak że majętna wdowa została tym dekretem bez kawałka chleba z trzema małymi dziatkami. Apelowała ona do trybunału, który potwierdził wyrok sądu ziemskiego. Ale że w Koronie dwa dekreta trybunalskie conformiter zapadłe stanowią dopiero konwikcję, wtedy kiedyśmy byli w Lublinie, ta sprawa była na stole. Spieszył na nią pan Kurdwanowski w dobrej nadziei, bo wsparty dekretem ziemskim i jednym trybunalskim. Miał wielu deputatów za sobą i czym ich nabywać; a sumienie swoje zupełnie już był zwyciężył.

Jadąc więc do Lublina, gdy nocleg mu wypadał w Piaskach, zmęczony podróżą, spać się kładnie; marzy mu się we śnie, ale tak wyraźnie, jakby to się działo na jawie, że on wchodzi do sali trybunalskiej. I tam widzi miejsca marszałka i deputatów zajęte, ale przez osoby jemu nieznajome. Marszałek ogłasza, iż agitować się będzie regestr taktowy, i każe czytać wokandę. Pierwszy wpis wypada pana Chamca. Jakież zdziwienie pana Kurdwanowskiego słysząc wprowadzenie jego sprawy ze wszystkimi okolicznościami jego zaprzedajności i wydania oryginalnych dokumentów na zgubę jego pryncypałki! Po wysłuchaniu tej sprawy w kilku słowach ogłasza marszałek dekret skazujący na śmierć pana Chamca; a po przeczytaniu onego każe wprowadzić sprawę następnego wpisu. Wprowadzają sprawę pisarza Chojeckiego. Słyszy Kurdwanowski (choć we śnie, ale silnie przerażony), jak instygator dowodzi, że pisarz wziął tysiąc czerwonych złotych, które mu W. Kurdwanowski sam wręczył, jak pofałszował akta itd., a marszałek wznowu ogłasza równej krótkości dekret, którym i pisarza Chojeckiego na śmierć wskazuje. Czeka więc Kurdwanowski, co tu dalej będzie; aż słyszy z kolei, iż czyta regent dwa następne wpisy: urodzonego Abramowicza i W. Kurdwanowskiego. Marszałek obydwa wpisy każe połączyć i wprowadzać sprawę. Tu słyszy W. Kurdwanowski instygatora tłomaczącego całą rzecz i dowodzącego z wymową najgromliwniejszą, ale tak, że aż mrowie po nim przechodzą, że trybunał, skazawszy na śmierć pisarza Chojeckiego i adwokata Chamca, nie może mniejszej kary naznaczyć Abramowiczowi, który był główną sprężyną całej tej zbrodniczej tajemnicy, a cóż dopiero W. Kurdwanowski, który pieniędzmi swoimi jako szatan tych wszystkich nikczemników skusiwszy, przywiódł ich do najszkaradniejszego występku - on, co z starożytnego na Podlasiu rodu, powinien by przykładem wszystkich do cnoty zachęcać, związał się z przekrztami i ludźmi podejrzanego szlachectwa, aby biedną wdowę, ale prawdziwą szlachciankę, zgubić. Jakaż byłaby sprawiedliwość najjaśniejszego trybunału, gdyby takowa czynność płazem poszła po panu Kurdwanowskim i żeby ten, co największą korzyść otrzymał ze zbrodni, był jeden wolny od kary! Po skończonym indukcie marszałek nie czekając repliki - ba, po prawdzie powiedziawszy, nie było co replikować - odezwał się tymi słowy: "Ogłoszenie wyroku w sprawie urodzonych Kurdwanowskiego i Abramowicza odkładam do Wielkiej Nocy" - i silnie laską stuknął, a pan Kurdwanow-ski się przebudził. Uczuł się być zmęczonym tak dziwnym snem i w wielkiej niespokojności siadł w pojazd. Ale jak zaczął w umyśle jego diabeł przeciw Panu Bogu patronować i wmawiać mu, że sen mara, że o tym myślał, więc coś mu się i przyśniło, ale że już raz zacząwszy, ambicja każe skończyć, że prawność jest gatunkiem wojny, w której wszelki fortel uchodzi, byle zwyciężyć, że kto przekupuje, za łeb nie bierze - więc ci, co przedali sumienie, niech o sobie myślą; a on tak dalece nie wykroczył, że nawet nie on, ale jego umocowany zaprzysięgał fałszywie komportacją, więc już w tym może sobie sprawiedliwość oddać, że okazał się dość sumiennym, a na koniec kiedyś, jak przyjdą lepsze czasy, to znajdzie sposób panią Glinkowe wynagrodzić... I tak do Lublina przyjechał nieco uspokojony, a przyjechawszy zaczął koło swej sprawy chodzić i popierać ją na sucho i na mokro. Aż tu przychodzi do niego sztafeta z doniesieniem, że pan Chamiec, wioząc pana pisarza Chojeckiego na jakieś kondescensje, most pod nimi się zawalił i że Chamca wyciągnęli spod mostu bez duszy, a pan Chojecki we dwie godzin skonał.

Dopiero tak się przeraził pan Kurdwanowski, że pierwszy raz w życiu okazał się skłonnym do zgody. Nie tylko z całego procederu zakwitował panią Glinkowe, ale z najsumienniejszą skrupulatnością wynagrodził jej wszystkie wydatki i szkody, jakie poniosła z jego powodu, i klęcząc w obliczu wszystkich prosił ją, by mu odpuściła, opowiadając publicznie sen, który Pan Bóg łaskawy mu posłał i który w części już się ziścił - co mu wielką zjednało sławę; bo przyznanie się do winy, skrucha i zadośćuczynienie są rzeczy nadludzkie i tylko ulubieniec Boży może ich uzupełnić.

Tak i trybunał, i pany, i my, szlachta, wielceśmy się z postępku pana Kurdwanowskiego zbudowali i pewnie ten dowód nowy wielkich a tajemnych rozrządzeń Bożych dla nikogo straconym nie został. Odtąd pan Kurdwanowski zupełnie odmienił prowadzenie swoje: wszelkiego pieniactwa poprzestał i wiódł życie prawdziwie chrześcijańskie. A te słowa we śnie usłyszane: "Odkładam wyrok Kurdwanowskiego do Wielkiej Nocy", zawsze tkwiły w nim i zawsze cały post gotował się na śmierć, rachując się ściśle z swoim sumieniem, bo zawsze się spodziewał śmierci w czasie tych świąt. Jakom się dowiedział później, umarł w podeszłym wieku, bo już i natenczas, kiedym go widział w Lublinie, nie był młody, ale umarł w sam dzień Zmartwychwstania Pańskiego, jako mu było objawione, i śmierć jego była do zazdrości, bo można powiedzieć, że się do niej lat blisko trzydziestu gotował.


PAMIĄTKI SOPLICY