Jakiż przypuszczalnie mógłby być stosunek literatury "pięknej" do poczynań ogółu w dziale powiększania słowostanu mowy znanej i dostępnej dla wszystkich? Czy cechować go będzie zupełna obojętność? Czy praca powszechna dla dobra właśnie literatury może się odbywać bez wiedzy, bez udziału, jak gdyby poza plecami literatów? Stworzenie w tych czasach "Akademii Literatury Polskiej" jest niemożliwością wobec absolutnego braku mieszkań i zupełnej obojętności zainteresowanych w tej sprawie, czyli literatów. Ale może żywioły literackie zechciałyby utworzyć Akademię bez lokalu, zapraszając do wygłaszania odczytów tak niezwykle znakomitych pracowników, jak prof. Brückner, prof. Łoś, prof. Nitsch, prof. Rozwadowski, prof. Baudouin de Courtenay. Panowie ci dokonali nadzwyczajnych rzeczy w dziedzinie poznania i rozszerzenia granic języka polskiego, mają w ręku doniosłe prace dla dobra tego języka podjęte, a w sferach literatury "pięknej" szerzy się w dobie obecnej niebywałe barbarzyństwo, widoczne choćby w dziedzinie przekładów z obcych literatur. Obok tłumaczeń niezrównanych, świetnych, równych dziełom oryginalnym, a jednocześnie wchodzącym w skład naszego literackiego skarbca, dokonanych przez klasyka mowy polskiej Leopolda Staffa, Miriama, dra Tadeusza Żeleńskiego, Jana Kasprowicza, Stanisława Wyrzykowskiego, Marię Grossek, Józefa Jankowskiego, Antoniego Langego i innych ukazują się istne monstra, straszydła, przerażające ogromem zbrodni językowych. Byłoby tedy bardzo na czasie zetknięcie się i obcowanie uczonych ze sferą literacką. Mamy świetnych poetów, nadzwyczaj dowcipnych satyryków i prześmiewców, zgrupowanych w czasopiśmie "Skamander", mamy interesujące i ciekawe grupy młodych pisarzy, wydających czasopismo "Ponowa", "Czartak", "Nowa Sztuka", "Zwrotnica", a nawet mgławice literackie na prowincji - w Lublinie, Poznaniu, Wilnie. Grupy te nie mają w sobie ani pasji, ani siły, która by przypominała życie poetyckie we Francji, wrzące zawsze od XVI wieku aż do dnia dzisiejszego. Lecz samo ich istnienie może stanowić glebę podatną dla pracy podstawowej nad rozszerzeniem i urobieniem literackiego języka w Polsce. Zgromadzeni na małej przestrzeni miasta, czy miast, w stosunku do ogromów kraju wiejskiego, - piszący dla niewielkiej ilości czytelników miejskich lub dworskich, podczas gdy nieproporcjonalna większość narodu pogrążona jest w analfabetyzmie, w prostactwie upodobań, w parafiańszczyźnie myślowej, w nieuctwie, literaci skazani są na poszukiwanie nowych tematów, ażeby czymś niezwykłym, fajnym, wprost niebywałym zaimponować swej wybrednej klienteli, która już wszelkie "kierunki" przeżuła, wszelkie cudeńki widziała i wszystkim się znudziła. Stąd poszukiwanie cudacznych efektów, chwytanie wszystkiego, co ktokolwiek, gdziekolwiek wymydłkował. Zjawisko to przypomina żywo wystawę "Niezależnych" w Paryżu. Gdy się zwiedziło długie nieskończenie szopy, zawieszone obrazami nadzwyczaj przejaskrawionymi w barwie, ekscentrycznymi w rysunku, najdziwaczniejszymi w pomyśle i formie, oczy przestawały w ogóle widzieć i odróżniać fenomen od fenomenu, doświadczały tylko utrapienia i znużenia, a farby drżały we wzroku po prostu, jako pasy, plamy i iskry. Skoro się z tej wystawy nareszcie wychodziło, wzrok z radością i rozkoszą witał nie tylko nieefektowne niebo i pospolite chmury, ale także proste i szczere sosnowe sztachety, grube, mocne, solidne przęsło mostu, zacny stragan z rzeczywistymi jabłkami, fale rzeki, barwę tramwaju i nareszcie nieefektowną, pospolitą i jednostajną masę kamienic. Nigdy wyraz "sztuka" w znaczeniu zabawy w sztukę, mistyfikacji snobów i filutów za pomocą cudactw, nie święcił większego tryumfu.
Nowością niewątpliwą w dziedzinie literatury byłoby, wzbogacenie języka co najmniej dziesięciokrotnie słownictwem gwarowym i starem, nazywającym po imieniu dziesięciokroć od naszego obszerniejszy zasób rzeczy, zjawisk, pojęć i czynności, ruchów i odczuwań, które człowiek naszego rodu przez tyle wieków w walce z dziką przyrodą i w trudzie niezmiernym utworzył, wciągając do swojej mowy nazwy tych rzeczy i pojęć. Prof. K. Nitsch utrzymuje, iż "Słownik gwar polskich" Karłowicza jest to zaledwie indeks tych gwar, rodzaj katalogu ludowej mowy polskiej. Jesteśmy tedy w przededniu poznania samych siebie. Jaką byłaby literatura, używająca mowy tak bogatej - któż wiedzieć może? Nie będzie to przecież pismo w jednej jakiejś gwarze lecz mowa wzbogacona o wszystkie dialekty. Pisano już w gwarach poszczególnych, - i to było zrozumiałe, tolerowane, nawet modne. Czemuż miałoby razić wciągnięcie do istniejącego, historycznego języka szeregu, czy szeregów wyrazów gwarowych, niezbędnych dla określenia rzeczy, spraw i pojęć, które się inaczej, niż wyrazem ludowym określić nie dadzą. Nie idzie również o to, ażeby stronice wyrazów nieznanych wpakowywać do istniejącego języka i niezrozumiałym go czynić dla osób, nie znających dawnej gwary, pochodzących z miasta, lub okolic uprzemysłowionych. Jeżeli jednak można było w ciągu wieków przyswoić sobie sześć tysięcy wyrazów niemieckich, dwa tysiące czeskich i innych niemało, to i tych rodzimych łatwo będzie wyuczyć się przy dobrej woli i odrobinie pobłażliwości dla literackich wyskoków. Wyrazy te będą napływały same. Wyrazy niemieckie, zakwaterowane w naszym języku, same przyschną, gdy ich się nie będzie zbyt zajadle używało. Nikt już nie zdoła wydrzeć z języka cegły, ani zerwać dachu, bo niema co na ich miejsce postawić, lecz są wypadki szczególne, kiedy można wyraz niemiecki skutecznie polskim zastąpić. Oto przykład. W zamku kieleckim, wzniesionym przez możnych krakowskich biskupów, istnieje sala wspaniała, ozdobiona portretami władców niegdyś tej okolicy i tego pałacu. Sala jest to wyraz niemiecki. W starym języku polskim istniał wyraz samborza, oznaczający to samo, co sala. Taka niezwykła, dostojna świetlica, obejmująca z łatwością dwa gimnazja, mnóstwo urzędników i słuchaczów, gdy nas w dniu rocznicy Cyryla i Metodego usiłowano tam właśnie manić po moskiewsku na jakiś kacapski słowianofilizm, - mogłaby nosić, choćby w tym jednym wypadku, miano samborza. Jest w przeszłości imię Sambor, nazwa miasta Sambor, nazwa wsi Samborzec, może istnieć nazwa jednej sali zamku w Kielcach - samborza zamkowa. Ale i wielka izba sejmowa mogłaby nosić miano samborza. Czy nazwa izba, oznaczająca biedne pomieszczenie w chłopskiej chałupie, nazwa o niesłowiańskim pochodzeniu i stanowiąca najniewłaściwsze tłumaczenie terminu francuskiego chambre jest odpowiednią dla zbiorowiska kilkuset posłów sejmowych? I to jest samborza sejmowa. Co więcej - "gabinet ministrów" jest terminem bardzo niewłaściwym, gdyż wyraz gabinet ma rozmaite znaczenie, nie wyłączając jednego o niedyspozycyjnym charakterze. Tymczasem istnieje prasłowiański termin trzem, oznaczający pokoje górne, tajemne, niedostępne. Nie powinno by się mówić "gabinet ministrów", lecz "trzem pełnomocników" bo i słowo minister jest wyświechtanym liczmanem europejskim, podczas kiedy pełnomocnik jest naszym własnym i przepysznie rzecz malującym określeniem tego urzędu. Mówi się nawet o ambasadorze, czyli pośle: minister pełnomocny. Tak tedy wysokie urzędy nasze mogłyby otrzymać polskie nazwy: 1) naczelnik, 2) pełnomocnik, 3) trzem pełnomocników, 4) samborza poselska. Za czasów Stanisława Augusta mówiono jeszcze sesya, a wkrótce potem sesja uschła i weszło w użycie - posiedzenie. Mogłoby to samo być teraz z samborzą, trzemem i pełnomocnikiem. Mogłoby, - lecz stoi na przeszkodzie najtkliwszy ze snobizmów, snobizm urzędniczy, któżby się zdołał wyrzec tytułu - "pan minister" i zamienić to na ordynarne określenie "pełnomocnik"? Jak w Anglii, według świadectwa Tackeray'a, ciało i krew zmusza snobów do naśladowania lordów, tak u nas ciało i krew zmusza nas do naśladowania zagranicy.
Tak tedy będziemy mieli w dalszym ciągu nienaruszony "gabinet ministrów". Podobnież - w literaturze będziemy mieli w dalszym ciągu wdrażaną świadomie w utwory literackie teorię nonsensu. Zabawne to jest widowisko, gdy teoretycy, propagujący wdrażanie w utwory literackie nonsensu piszą długie i najskrupulatniej logicznie sformułowane wywody o konieczności pisania nonsensów. Praca ta jest najzupełniej zbyteczna. Wybijają oni drzwi otwarte. Poezja, osobliwie liryczna, jest, była i będzie ufundowana prze-de wszystkim na nonsensie. Od piosenki żniwiarza na polu do liryki Stefana Malarme'go, a od tych liryk do nowel i liryk Edgara Poego, ba - do epopei o Orlandzie Szalonym, - do Boskiej Komedii i Dziadów - wszystko, po prawdzie, jest grubym nonsensem. Poezja nie wypływa z logicznych, przesłanek, lecz z nielogicznych emocji, z nieświadomych wzruszeń, z cierpień, z ekstaz, marzeń, snów, dywagacji, obłędów. Po cóż udowadniać, iż poezja musi być nielogiczną, skoro ona nie może być inną? Czasami utwór liryczny ma swą szczególniejszą wierność, pasuje do czegoś, - na przykład, do szalonego, obłąkanego bicia serca i w słowach bezładnych, nieświadomie, bezwiednie o tym, odtwarza bicie serca,-jak ten oto wiersz rosyjskiego poety:
"Ja ciełował jejo,
Ja jej skazał: pridiosz?
- Da - da, pridu. -
I niet jeja i gasniet swiet
I nocz' nieprewozmocz'...
Niet - niet! Kuda idti mnie, gdie kanut'?
Niet - niet!"
Jakiż "sens" zawiera się w żałosnych wylewach, najzupełniej logicznego w swych przejawach, w swym rozwoju, w swych wybuchach uczucia tęsknoty u naszego wielkiego poety?
"Skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświecą,
Tam pójdę, aż za ciemnych skał krawędzie,
Spojrzę w lecące po niebie łabędzie,
I tam polecę, gdzie one polecą".
Lecz jakikolwiek brak logicznego sensu zawierałby w sobie utwór poety, słowo jego było aktem logicznym, skoro stosowało się do zasad niezłomnych, którym podlega nieświadomie mowa człowiecza. Słowo, umieszczone we właściwym miejscu, w obrębie zdania, zbudowanego należycie, cokolwiek by wyrażało, było ostoją rozumu. Wyrwane ze zdania, jak to czyni Marinetti i jego naśladowcy, jest jak roślina wyrwana z ziemi.
Połączone znakiem dodawania z innymi słowami, nie wyraża żadnej elektryczności zjawisk, jak mniema włoski futuryzm, lecz tworzy stosy bezładnego i zwiędłego chwastu, a nawet kupy nawozu. Słowo jest tajemnicą, pięknością, bytem subtelnym. Ma swe dzieje głębokie, w otchłani czasu zgubione. Słowo - przysięga - oznacza sięganie, przysięganie ręką do ognia, lub do sztaby rozpalonego żelaza, później do krzyża miłosiernego Chrystusa, na świadectwo prawdy. Słowo- oszołomiony - oznacza człowieka, który po raz pierwszy przywdział szołom, hełm żelazny na głowę i nie bardzo jest pewny siebie z niepomiernym na ciemieniu ciężarem. Okrzyk - pal go sześć! - to rozkaz sędziego do kata, ażeby przypiekał po raz ostatni, po czym następowała przerwa, zdjęcie z koła cierpień. A ileż takich tajemnic zawiera każdy rzeczownik, każde nasze słowo! Przeznaczone do doskonalenia się w znaczeniu estetycznym, do nabierania mocy, zapachu, barwy, jak kwiat od starannej uprawy i pielęgnowania, - do przeistaczania się w dźwięk muzyczny, skoro się połączy na zasadzie prawa doboru z innymi słowy, poszukującymi tegoż doboru, ażeby wydać najżywszą piękność, harmonię naśladowczą, - spychane jest do rzędu osamotnionych świstów, lub zgrzytów. Poezja, wielkie spoidło osamotnionych ludzi na ziemi, wielka pociecha dusz nieszczęśliwych, staje się nieszczerością, udawaniem, powtarzaniem, fałszem - i nie może liczyć na odczucie intelektu najbardziej skłonnego do najchętniejszego odczucia.
Dzieło artysty uzupełnia się przez zrozumienie go i odczucie. Jakież może być odczuwanie utworów, które są jedynie produktem snobizmu i jedynie na snobów liczą? Chcąc myśleć, czuć, wzruszać się przy czytaniu, trzeba sięgać do dzieł nieliterackich, pozaliterackich. Tam się, o dziwo! znajduje poetyckie wzruszenie. Alboż nie jest książką pełną poezji wielkie dzieło prof. Ludwika Birkenmajera o Koperniku, - gdzie wszystko jest przedziwnie potrzebne, jasne, ścisłe, wydobyte z nicości, wyrwane z próżni, wyszperane z niewiedzy, z ciemnoty, myślą wyćwiczoną i mądrą dosięgnięte w roku czasów? Ażeby podjąć dzieło takie, jak zbadanie geniuszu Kopernika, wyśledzenie dróg jego myśli, sposobów jego odkryć, samotnych jego mocowań się z opornym wszechświatem i wzlotów aż do siedliska tajemnicy, trzeba posiadać tyleż zapewne pasji, nieustającej podniety, furii wewnętrznej i natchnienia wysokiej miary, co do napisania poematu, dramatu, lub powieści. Alboż nie zawierają poezji pisma Tadeusza Wojciechowskiego, gdzie się pospołu z nim odzyskuje wzrok sowy, czy kota i widzi coś niecoś w dali zagasłej, gdzie już nic niema dla wiedzy? Z luźnego wyrażenia kronikarza, przez umiejętne zestawienia i pracowite porównania, od znanych do mniej znanych zjawisk, jak od uderzenia krzesiwa o krzemień, iskra błyska i przez chwilę oświeca mroki. Czyż nie są pełnymi poezji pisma Karola Potkańskiego, gdy bada, roztrząsa, gdy sądzi? Gdy sądzi sprawę Wincentego z Szamotuł, czyni to z takim samym ogniem ducha, sprawiedliwością, z taką samą oględnością i ostrożnością gentelmana, jakby rozstrzygał posądzenia straszliwe żywego człowieka i honor jego w ręce piastował. Poezja ta wytryska z olbrzymiej pracy, z jasności myśli, z surowych naukowych zasad, a nade wszystko z tej głównej zasady - nowości i postępu, którą każde z tych pism zawiera, szerzy i którą oddycha. Czyż nie jest poezją tworzenie niewątpliwej prawdy filozoficznej, ujmowanie w ostateczny, nieodmienny sylogizm zasady, długo wewnątrz ważonej i opracowywanej? Zmarły niedawno myśliciel Edward Abramowski mówił, iż znalezienie pewnych formuł dla pewnych prawd dawało mu chwile zachwytu, chwile szczęśliwe, które poeci nazywają w swym słownictwie natchnieniem.