Dzień czternasty

Cyganki przyniosły mi czekoladę i raczyły zasiąść ze mną do śniadania. Następnie znowu wziąłem strzelbę i nie pojmuję, jakie nieszczęsne roztargnienie zaprowadziło mnie do szubienicy dwóch braci Zota. Zastałem ich odczepionych. Wszedłem pod szubienicę i ujrzałem oba trupy leżące wzdłuż na ziemi, a między nimi młodą dziewczynę, w której poznałem Rebekę.

Obudziłem ją, jak można było najłagodniej, jednakowoż widok, którego nie mogłem zasłonić, wtrącił ją w stan niewypowiedzianej boleści. Dostała konwulsji, zaczęła płakać i zemdlała. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do pobliskiego źródła; tam skropiłem jej twarz wodą i z wolna przywróciłem do zmysłów.

Nigdy nie byłbym się odważył zapytać ją, jakim sposobem dostała się pod szubienicę, ale ona pierwsza zaczęła o tym mówić.

- Dobrze to przewidziałam - rzekła - że milczenie twoje będzie miało dla mnie zgubne skutki. Nie chciałeś opowiedzieć nam swojej przygody, więc stałam się równie jak ty ofiarą tych przeklętych upiorów, których obrzydliwe igraszki w okamgnieniu zniweczyły długotrwałe starania, przedsięwzięte przez mojego ojca dla zapewnienia mi nieśmiertelności. Dotąd nie mogę jeszcze wytłumaczyć sobie wszystkich okropności tej nocy. Będę jednak starała się przypomnieć je sobie i zdam ci z nich sprawę, ale nie zrozumiałbyś mnie, gdybym nie zaczęła od początku mego życia.

Rebeka zamyśliła się przez chwilę i w te słowa zaczęła:

HISTORIA REBEKI

Mój brat, opowiadając ci swoje przygody, zaznajomił cię z pewną częścią moich własnych. Ojciec nasz przeznaczał go na małżonka dla dwóch córek królowej Saby, co do mnie zaś. chciał, abym zaślubiła dwóch geniuszów przewodniczących konstelacji Bliźniąt.

Brat, któremu pochlebiał tak wspaniały związek, podwoił zapał do nauk kabalistycznych. Ja doznałam zupełnie przeciwnego wrażenia; przestraszała mnie myśl zaślubienia dwóch naraz geniuszów i tak byłam tym przerażona, że nie mogłam ułożyć dwóch wierszy kabały. Ciągle odkładałam pracę na jutro i skończyłam na tym, że prawie całkiem zapomniałam tej sztuki, równie trudnej jak niebezpiecznej.

Brat mój niebawem spostrzegł moją niedbałość i obsypał mnie najprzykrzejszymi wymówkami. Przyrzekłam mu poprawę, nie myśląc jednak o dotrzymaniu obietnicy. Nareszcie zagroził mi, że oskarży mnie przed ojcem; zaklinałam go, aby mnie oszczędził. Wtedy przyrzekł czekać jeszcze do najbliższej soboty, ale ponieważ do tego czasu nic nie uczyniłam, wszedł do mnie o północy, rozbudził i rzekł, że natychmiast wywoła cień naszego ojca - straszliwego Mamuna.

Padłam mu do nóg, wzywałam litości, ale nadaremnie. Usłyszałam, jak wymówił groźną formułę, wynalezioną niegdyś przez czarodziejkę z Endor. Natenczas na tronie z kości słoniowej ukazał się mój ojciec. Wzrok jego zagniewany przejął mnie zgrozą; myślałam, że nie przeżyję pierwszego wyrazu, jaki wyjdzie z jego ust. Jednakże usłyszałam jego głos. Boże Abrahama! Wyrzekł straszliwe przekleństwo; nie powtórzę ci jego stów...

Tu młoda Izraelitka ukryła twarz w dłonie i zdawała się drżeć na samo wspomnienie tej okropnej sceny; nareszcie przyszła do siebie i tak mówiła dalej;

- Nie słyszałam reszty mowy ojca, zemdlałam bowiem, zanim skończył. Odzyskawszy zmysły, spostrzegłam brata, podającego mi księgę Sefirot. Wolałabym znowu stracić przytomność, ale trzeba było poddać się wyrokowi. Mój brat, który dobrze wiedział, że należy wrócić ze mną do pierwszych początków, miał dość cierpliwości i jeden po drugim wszystkie mi je przypomniał. Zaczęłam od składania sylab, następnie przeszłam do wyrazów i formuł. Powoli wzniosła ta nauka zupełnie mnie oczarowała. Przepędzałam całe noce w gabinecie, który służył memu ojcu za obserwatorium, i szłam spać dopiero, gdy światło dzienne przerywało moje badania; wtedy upadałam ze znużenia. Mulatka moja, Zulejka, rozbierała mnie, sama nie wiedziałam kiedy. Po kilku godzinach spoczynku wracałam do zatrudnień, do których bynajmniej nie byłam stworzona, jak to sam wkrótce zobaczysz.

Znasz Zulejkę i zapewne zauważyłeś nadzwyczajną jej piękność. Oczy jej tchną słodyczą, usta umila rozkoszny uśmiech, ciało zaś zadziwia doskonałością kształtów. Pewnego ranka, wracając z obserwatorium, gdy długo na próżno wołałam na nią. aby przyszła mnie rozebrać, weszłam do jej pokoju, który przylega do mojej sypialni. Ujrzałam ją, jak wychylona przez okno, półnaga, dawała znaki komuś na drugiej stronie doliny i słała namiętne pocałunki, w które zdawała się wkładać całą swoją duszę.

Dotąd nie miałam żadnego pojęcia o miłości; wyrażenie tego uczucia po raz pierwszy uderzyło mój wzrok. Tak byłam przejęta i zaskoczona, że stanęłam nieruchomo jak posąg. Zulejka odwróciła się: żywy rumieniec przebił orzechową barwę jej płci i rozlał się po całym jej ciele. Ja także zarumieniłam się i nagle zbladłam. Czułam, że odchodzę od zmysłów. Zulejka podbiegła, pochwyciła mnie w swoje objęcia, a serce jej bijące tuż przy moim wzbudziło we mnie podobny niepokój, jaki opanował jej zmysły.

Mulatka rozebrała mnie czym prędzej i położywszy do łóżka, odeszła, jak mi się wydawało, z przyjemnością, a z jeszcze większym zadowoleniem zamknęła za sobą drzwi. Wkrótce usłyszałam kroki mężczyzny wchodzącego do jej pokoju. Równie szybkim jak mimowolnym poruszeniem zerwałam się z łóżka, pobiegłam do drzwi i przyłożyłam oko do dziurki od klucza. Ujrzałam młodego Mulata Tanzai, wnoszącego koszyk napełniony polnymi kwiatami. Zulejka pobiegła mu naprzeciw, wzięła pełne dłonie kwiatów i przycisnęła je do łona. Tanzai zbliżył się, aby oddychać ich zapachem, który mieszał się z westchnieniami jego kochanki. Widziałam wyraźnie, jak Zulejka zadrżała, dreszcz i mnie wskroś przejął, powiodła po nim błędnymi oczyma i padła w jego objęcia. Rzuciłam się na łóżko, oblałam łzami pościel, łkania dech mi zatrzymywały i z ogromną boleścią zawołałam:

- Ach, moja sto dwunasta prababko, której imię noszę, łagodna i czuła małżonko Izaaka! Jeżeli z łona twego teścia, z łona Abrahama, widzisz stan, w jakim się znajduję, ubłagaj cień Mamuna i powiedz mu, że jego córka niegodna jest zaszczytów, które dla niej przeznacza!

Wołania te zbudziły mego brata; wszedł do mnie i myśląc, że jestem chora, dał mi uspokajające lekarstwo. Wrócił jeszcze w południe i znalazłszy, że puls bije mi gwałtownie, ofiarował się dalej prowadzić za mnie moje prace kabalistyczne. Z wdzięcznością przyjęłam tę ofiarę, gdyż sama do niczego nie byłam zdolna. Ku wieczorowi zasnęłam i miałam sny cale odmienne od tych, jakie dotąd mnie nawiedzały. Nazajutrz marzyłam na jawie, czyli raczej byłam tak roztargniona, że sama nie wiedziałam, co mówię. Spojrzenia brata wywoływały na lica moje niewytłumaczony rumieniec. Tym sposobem przeszło osiem dni.

Pewnej nocy brat mój wszedł do mego pokoju. Pod pachą trzymał księgę Sefirot, w ręku zaś szarfę z konstelacjami, na której wypisane było siedemdziesiąt dwie nazwy, jakie Zoroaster nadał konstelacji Bliźniąt.

- Rebeko - rzekł do mnie - Rebeko, wyjdź z tego stanu, który cię poniża. Czas już, abyś spróbowała twej władzy nad istotami żywiołowymi. Ta szarfa z konstelacjami zabezpieczy cię przed ich natarczywością. Wybierz na okolicznych górach miejsce, które u-znasz za najstosowniejsze do twoich działań, i pomyśl, że cały twój los od nich zależy.

Po tych słowach brat mój wyprowadził mnie za bramę zamkową i zamknął za mną kratę.

Zostawiona sama sobie, zebrałam całą odwagę. Noc była ciemna, stałam w koszuli, z bosymi nogami, rozpuszczonym włosem, trzymając księgę w jednej, a magiczną szarfę w drugiej ręce. Zwróciłam kroki w kierunku góry, która zdawała mi się być najbliższa. Jakiś pasterz chciał mnie pochwycić; odepchnęłam go ręką, w której trzymałam księgę, i padł trupem u mych nóg. Nie będzie to cię dziwiło, gdy się dowiesz, że okładka mojej księgi była wystrugana z drzewa arki, które ma własność niszczenia wszystkiego, czego tylko się dotknie.

Słońce zaczęło wstawać, gdy dostałam się na wierzchołek, który wybrałam do uskutecznienia moich działań; mogłam jednak rozpocząć je dopiero nazajutrz o północy. Schroniłam się do jaskini, gdzie zastałam niedźwiedzicę z kilkoma niedźwiadkami; rzuciła się na mnie, ale oprawa księgi i tym razem nie była bezskuteczna; rozwścieczone zwierzę upadło u mych stóp. Wzdęte jej wymiona przypomniały mi, że umieram z czczości, nie miałam zaś jeszcze żadnego geniusza, a nawet żadnego ducha błędnego na moje rozkazy. Postanowiłam korzystać ze sposobności i położywszy się na ziemi, ugasiłam pragnienie mlekiem niedźwiedzicy. Ostatki ciepła, które zwierzę jeszcze w sobie zachowało, uczyniły jej pokarm mniej odrażającym, ale wtem niedźwiadki przyszły dopominać się o swoją część. Wyobraź sobie, Alfonsie, szesnastoletnią dziewczynę, która nigdy dotąd nie opuściła swego domu rodzinnego, nagle w tak okropnym położeniu. Wprawdzie miałam w ręku straszliwą broń, ale nie byłam przyzwyczajona jej używać, najmniejsza zaś nieuwaga mogła ją przeciw mnie obrócić.

Tymczasem spostrzegłam, że trawa schnie pod moimi stopami, powietrze gwałtownie rozżarza się, a ptaki padają martwe w przelocie. Poznałam, że duchy, wiedząc o tym, co ma nastąpić, zaczynają się już zgromadzać. Pobliskie drzewo samo się zapaliło, buchnęło kłębami dymu, które, zamiast wznieść się do góry, otoczyły moją jaskinię i pogrążyły mnie w ciemnościach. Niedźwiedzica leżąca u mych nóg zdawała się ożywiać i oczy jej zabłysły ogniem, który na chwilę rozproszył ciemności. Natenczas z paszczy jej wyskoczył zły duch pod postacią skrzydlatego węża. Był to Nemrael, duch ostatniego stopnia, którego przeznaczono na moje usługi. Wkrótce potem usłyszałam rozmowę w języku egregorów. najznakomitszych strąconych aniołów, i zrozumiałam, że uczynią mi zaszczyt towarzyszenia przy pierwszym moim wejściu w świat istot pośrednich. Mowa ta jest tą samą. w jakiej Enoch napisał swoją księgę, dzieło, nad którym głęboko się zastanawiałam.

Nareszcie Semjasa, książę egregorów, przyszedł oznajmić mi, że czas już zacząć. Wyszłam z jaskini, roztoczyłam wkoło moją szarfę z konstelacjami, otworzyłam księgę i głośno wymówiłam straszliwe zaklęcia, które dotychczas zaledwie odważałam się czytać po cichu.

Pojmujesz dobrze, senor Alfonsie, że nie jestem w stanie opowiedzieć ci wszystkiego, co się ze mną działo, a nawet nie mógłbyś tego zrozumieć. Dodam tylko, że nabyłam dość znacznej władzy nad duchami i że nauczono mnie sposobów, które mi miały umożliwić zapoznanie się z bliźniętami niebieskimi. Około tego czasu brat mój dostrzegł końce nóg córek Salomona. Czekałam, dopóki słońce wejdzie w znak Bliźniąt; z kolei tego dnia, czyli raczej tej nocy, wzięłam się do dzieła. Wytężyłam wszystkie siły, ażeby osiągnąć cel, nie chcąc zaś przerywać moich działań, tak długo w noc przeciągnęłam pracę, że wreszcie owładnął mną sen, któremu nie mogłam się oprzeć.

Nazajutrz, spojrzawszy w zwierciadło, spostrzegłam stojące za sobą dwie ludzkie postacie. Obróciłam się, alem nic nie ujrzała; rzuciłam znowu wzrok na zwierciadło i znowu ten sam obraz mi się przedstawił. Zjawisko to wcale nie było straszne. Widziałam dwóch młodzieńców, których postać nieco przewyższała zwykły wzrost ludzki. Barki ich były szerokie i nieco zaokrąglone, jak u kobiet; piersi także miały kobiece kształty; poza tym jednak niczym nie różnili się od mężczyzn. Wytoczone ramiona wspierali na biodrach, w postawie, jaką widzimy w posągach egipskich; błękitnozłote włosy spadały im w pierścieniach na barki. Nie mówię już o rysach ich twarzy: możesz sobie wyobrazić piękność półbożków, gdyż w istocie były to bliźnięta niebieskie, poznałam je po małych płomykach połyskujących nad ich głowami.

- Jakżeż byli ubrani ci półbożkowie? - zapytałem Rebeki.

- Wcale nie byli ubrani - odrzekła - każdy z nich miał cztery skrzydła, z których dwa wyrastały z ramion, dwa zaś zataczały się wokół pasa. Jakkolwiek skrzydła te były przezroczyste, jak skrzydła much, atoli iskry srebra i złota, którymi były przetkane, dostatecznie zasłaniały to wszystko, co mogłoby urazić moją wstydliwość.

- Otóż są więc - rzekłam sama do siebie - dwaj niebiescy młodzieńcy, którym przeznaczona jestem na małżonkę. - Nie mogłam wewnętrznie wstrzymać się od porównania ich z młodym Mulatem, który tak szczerze kochał Zulejkę, ale zapłoniłam się na tę myśl. Spojrzałam w zwierciadło i zdało mi się, że półbożkowie rzucają mi zagniewane spojrzenia, jak gdyby odgadli moje myśli i obrazili się, żem śmiała mimowolnie poniżyć ich tym porównaniem.

Przez kilka następnych dni lękałam się spojrzeć w zwierciadło. Nareszcie odważyłam się. Boskie bliźnięta, z rękami założonymi na piersiach, łagodnymi i czułymi spojrzeniami rozproszyły moją bojaźń. Nie wiedziałam jednak, co im powiedzieć. Aby wybrnąć z kłopotu, poszłam po tom dzieł Edrisa, który wy nazywacie Atlasem. Jest to najpiękniejsza poezja, jaką posiadamy. Dźwięki wierszy Edrisa naśladują harmonię ciał niebieskich. Nie jestem dość obeznana z językiem tego autora, lękając się więc, czym źle nie przeczytała, ukradkiem spojrzałam w zwierciadło, aby przekonać się, jaki skutek wywieram na słuchaczach. Mogłam być zupełnie zadowolona. Thoamimowie spoglądali po sobie wzrokiem pełnym uznania dla mnie i czasami rzucali w zwierciadło spojrzenia, na których widok byłam mocno wzruszona.

W tej chwili brat mój wszedł do pokoju i znikło całe widzenie. Mówił mi o córkach Salomona, których widział tylko końce nóg. Widząc go wesołego, podzieliłam jego radość, tym bardziej że czułam się przejęta nieznanym dotąd uczuciem. Wzruszenie wewnętrzne, towarzyszące zawsze działaniom kabalistycznym, ustąpiło miejsca słodkiemu rozmarzeniu, o którego rozkoszach dotąd nic nie wiedziałam.

Brat kazał otworzyć kratę zamkową, która była zamknięta od czasu mego wyjścia na górę, i oddaliśmy się przyjemności przechadzki. Okolica wydała mi się czarowna, pola połyskiwały najświetniejszymi barwami. Spostrzegłam także w oczach mego brata pewien zapał, odmienny od tego, jaki w nim przedtem gorzał do nauk. Zapuściliśmy się w lasek pomarańczowy. On poszedł marzyć w swoją stronę, ja w moją i powróciliśmy przepełnieni czarownymi myślami.

Zulejka, rozbierając mnie, przyniosła zwierciadło. Spostrzegłszy, że nie jestem sama, kazałam je odnieść, przekładając sobie obyczajem strusia, że skoro sama nie widzę, nie będę widziana. Położyłam się i zasnęłam, ale wkrótce najdziwaczniejsze sny owładnęły moją wyobraźnią. Zdawało mi się, że w przepaści niebios widzę dwie świetlne gwiazdy, które majestatycznie sunęły po kręgu zwierzyńcowym. Nagle zboczyły z drogi i po chwili znowu się pokazały, prowadząc za sobą niewielką mgławicę z gwiazdozbioru Woźnicy.

Trzy te niebieskie ciała razem przebiegały napowietrzną drogę, po czym zatrzymały się i przybrały postać ognistego meteoru. Następnie wybłysły w trzech świetlnych pierścieniach i długo wirując z osobna, zestrzeliły się w jedno ognisko. Wtedy zmieniły się w wielką glorię, czyli światłokrąg, otaczający tron z szafirów. Na tronie siedziały bliźnięta, wyciągały do mnie ramiona i ukazywały miejsce, które miałam zająć między nimi. Chciałam do nich poskoczyć, ale w tej chwili zdało mi się. że Mulat Tanzai chwyta mnie za kibić i wstrzymuje. W istocie, uczułam ściśnienie i nagle ocknęłam się.

Ciemność ogarniała moją komnatę, ale przez szczeliny drzwi ujrzałam światło w pokoju Zulejki. Posłyszałam jej westchnienia i sądziłam, że jest chora. Powinnam była ją zawołać, ale nie uczyniłam tego. Nie wiem, jaka nieszczęsna płochość sprawiła, żem znowu pobiegła do dziurki od klucza. Ujrzałam Tanzai i Zulejkę, oddających się swawoli, która przejęła mnie przerażeniem; zaćmiło mi się w oczach i padłam zemdlona.

Gdy otworzyłam oczy, Zulejka i brat mój stali przy moim łóżku. Rzuciłam na Mulatkę piorunujące spojrzenie i zabroniłam jej pokazywać mi się na oczy. Brat mój zapytał mnie o przyczynę tej srogości; zapłoniona opowiedziałam mu wszystko, co mi się wydarzyło w nocy. Odrzekł na to, że poprzedniego dnia sam ich pożenił, że jednak jest mu przykro, iż nie przewidział tego, co się stało. Wprawdzie tylko wzrok mój był wystawiony na szwank, atoli nadzwyczajna drażliwość Thoamimów mocno go niepokoiła. Co do mnie, postradałam wszyskie uczucia wyjąwszy wstydu i wolałabym była umrzeć, aniżeli spojrzeć w zwierciadło.

Brat mój nie znał rodzaju moich stosunków z Thoamimami, ale widział, że nie jestem dla nich obca, bacząc zaś, że oddaję się coraz głębszemu smutkowi, lękał się, abym nie zaniechała rozpoczętych działań. Słońce miało już wychodzić ze znaku Bliźniąt, uznał więc za potrzebne uprzedzić mnie o tym. Ocknęłam się jakby ze snu; zadrżałam na myśl, że nie zobaczę więcej moich półbożków i rozłączę się z nimi na jedenaście miesięcy, nie wiedząc nawet, jakie miejsce zajmuję w ich sercach i czy nie staję się zupełnie niegodna ich uwagi.

Postanowiłam pójść do wysokiej komnaty zamkowej, gdzie wisiało weneckie zwierciadło sześciołokciowej wysokości; dla większej jednak pewności siebie wzięłam księgę Edrisa, zawierającą poemat o stworzeniu świata. Usiadłam z daleka od zwierciadła i zaczęłam głośno czytać. Następnie, przerywając i podnosząc nagle głos, ośmieliłam się zapytać Thoamimów, czy byli świadkami tych wszystkich cudów. Wtedy zwierciadło weneckie odczepiło się ze ściany i stanęło przede mną. Ujrzałam w nim Thoamimów; uśmiechali się do mnie z zadowoleniem i pochylali głowy na znak, że rzeczywiście byli obecni przy stworzeniu świata i że w istocie wszystko tak się odbyło, jak pisze Edris.

Tu odwaga we mnie wstąpiła, zamknęłam księgę i utopiłam wzrok w oczach moich boskich kochanków. Chwila tego zapomnienia mogła mnie drogo kosztować. Zbyt wiele jeszcze było we mnie ludzkiej natury, ażebym mogła znieść tak bliskie z nimi zetknięcie. Płomień, błyskający w ich oczach, o mało mnie nie spalił. Spuściłam wzrok i przyszedłszy nieco do siebie, jęłam czytać dalej. Właśnie trafiłam na drugą pieśń, w której wieszcz opisuje miłostki synów Elohima z córkami ludzi. Niepodobna dziś wyobrazić sobie sposobu, jakim kochano w pierwszych wiekach świata. Czytając te jaskrawe opisy, często zacinałam się, nie mogąc zrozumieć słów poety. Wtedy oczy moje mimowolnie zwracały się ku zwierciadłu i zdawało mi się, że widzę, jak Thoamimowie z coraz większą rozkoszą słuchają mego głosu. Wyciągali do mnie ramiona i zbliżali się do mego krzesła. Roztaczali świetne skrzydła u ramion; spostrzegłam również lekkie drżenie tych, które mieli u bioder. W obawie, że je rozwiną, zakryłam dłonią oczy i w tej chwili uczułam na niej pocałunek, równie jak na drugiej, którą trzymałam na księdze. Wtedy nagle usłyszałam, jak zwierciadło pęka na tysiąc drobnych kawałków. Zrozumiałam, że słońce wyszło ze znaku Bliźniąt, które tym sposobem zasyłały mi pożegnanie.

Nazajutrz w innym zwierciadle ujrzałam jak gdyby dwa cienie albo raczej dwa lekkie zarysy postaci boskich moich kochanków. W dzień potem wszystko znikło. Natenczas, dla rozproszenia tęsknoty, przepędzałam noce w obserwatorium i z okiem przyłożonym do teleskopu śledziłam moich kochanków aż do ich zniknięcia. Już dawno byli pod widnokręgiem, kiedy marzyłam, że jeszcze ich widzę. Nareszcie, gdy ogon Raka znikał sprzed moich oczu, odchodziłam na spoczynek, a łoże moje często było oblane mimowolnymi łzami, których przyczyny sama nie potrafiłam określić.

Tymczasem brat mój, pełen miłości i nadziei, więcej niż kiedykolwiek oddawał się pracy nad naukami tajemnymi. Pewnego dnia przyszedł do mnie i rzekł, że niezawodne znaki, które spostrzegł na niebie, oznajmiły mu, iż sławny adept od dwustu lat zamieszkujący piramidę Sufisa udaje się do Ameryki i że dwudziestego trzeciego naszego miesiąca tybi, o siódmej godzinie i czterdziestej drugiej minucie będzie przejeżdżał przez Kordowę. Tegoż wieczora poszłam do obserwatorium i stwierdziłam, że miał słuszność, ale rachunek mój dał mi nieco odmienny wynik. Brat obstawał przy swoim dowodzeniu, ponieważ zaś nie zwykł zmieniać zdania, chciał sam jechać do Kordowy. ażeby mnie przekonać, że nie on, lecz ja byłam w błędzie.

Brat mój mógł uskutecznić swoją podróż w tak krótkim czasie, jakiego potrzebuję na powiedzenie ci tych słów, ale chciał użyć przyjemności przechadzki i udał się przez góry, wybierając drogę, gdzie piękne widoki zapowiadały mu najwięcej rozrywki. Tym sposobem przybył do Venta Quemada. Kazał sobie towarzyszyć temu samemu duchowi, który ukazał mi się w jaskini, i polecił mu przynieść sobie wieczerzę. Nemrael porwał ucztę przeorowi benedyktynów i zaniósł ją do Venty. Następnie brat mój, nie potrzebując już Nemraela, odesłał go do mnie.

Byłam wtedy właśnie w obserwatorium i ujrzałam na niebie znaki, na których widok zadrżałam o los mego brata. Kazałam Nemraelowi powrócić do Venty i na krok go nie odstępować. Poleciał i wkrótce przybył z powrotem, mówiąc, że władza silniejsza od jego potęgi nie pozwoliła mu przedrzeć się do wnętrza gospody. Niespokojność moja dobiegła najwyższego stop-nia. Nareszcie ujrzałam cię przybywającego wraz z moim bratem. Dostrzegłam w twoich rysach spokój i pewność siebie, które mi dowiodły, że nie jesteś ka-balistą. Ojciec mój zapowiedział mi, że jakiś śmiertelnik zgubny wpływ na mnie wywrze, obawiałam się więc, iż ty nim się okażesz.

Wkrótce inne kłopoty całkiem mnie zajęły. Brat mój opowiedział mi przygodę Paszeka i to, co jemu samemu się przytrafiło, ale dodał, ku wielkiemu memu zadziwieniu, że sam nie wie, z jakiego rodzaju duchami miał do czynienia. Czekaliśmy nocy z najwyższą niecierpliwością, na koniec zapadła i wykonaliśmy najstraszliwsze zaklęcia. Wszystko na próżno: nie mogliśmy niczego dowiedzieć się ani o naturze owych dwóch istot, ani też, czy mój brat, przestając z nimi, rzeczywiście utracił prawo do nieśmiertelności. Myślałam, że będziesz mógł nam dać niektóre objaśnienia, ale - wierny nie wiem jakiemu tam słowu honoru - nic nie chciałeś powiedzieć.

Natenczas dla uspokojenia mego brata postanowiłam sama przepędzić noc w Venta Quemada i wczoraj wyruszyłam w drogę. Późno już było w nocy, gdy znalazłam się przy wejściu do doliny. Zebrałam pewne wyziewy, z których złożyłam błędny ognik, i rozkazałam, aby mi przewodniczył. Jest to tajemnica zostająca W naszej rodzinie; w podobny sposób Mojżesz, rodzony brat sześćdziesiątego trzeciego mego przodka, utworzył słup ognisty i prowadził Izraelitów przez puszczę.

Mój błędny ognik wybornie się zapalił i zaczął ulatywać przede mną, wszelako nie obrał najkrótszej drogi. Spostrzegłam jego nieposłuszeństwo, ale nie zwracałam na nie zbytniej uwagi. Północ była, gdy stanęłam u celu. Przybywszy na podwórze Venty, spostrzegłam światło w środkowej izbie i usłyszałam harmonijną muzykę. Siadłam na kamiennej ławce i zaczęłam niektóre działania kabalistyczne, które jednak pozostały bez żadnego skutku. Wprawdzie muzyka czarowała mnie i rozrywała do tego stopnia, że w tej chwili nie mogę ci powiedzieć, czy moje działania były dokładnie czynione, i sądzę, że musiałam chybić w jakim ważnym punkcie. Wówczas jednak byłam przekonana o ich nieomylności i uznawszy, że w gospodzie nie ma ani duchów, ani szatanów, wywnioskowałam, że muszą tam być ludzie, i oddałam się rozkoszy słuchania ich śpiewu. Głosom towarzyszył dźwięk instrumentu strunowego; były one tak melodyjne i pełne harmonii, że żadna muzyka ziemska nie może iść w porównanie z tym, co słyszałam.

Śpiewy te budziły we mnie rozkoszne doznania, których nie umiałabym ci opisać. Długo przysłuchiwałam się im z ławki, ale na koniec trzeba było wejść, gdyż w istocie po to tylko przybyłam. Otworzyłam drzwi do środkowej izby i ujrzałam dwóch wysokich i kształtnych młodzieńców, siedzących przy stole, jedzących. pijących i wyśpiewujących z całego serca. Ubiór ich był wschodni: na głowach mieli turbany, piersi i ramiona nagie, za pasami zaś błyskała im kosztowna broń. Dwaj nieznajomi, których wzięłam za Turków, powstali, podali mi krzesło, napełnili mi talerz i szklankę i znowu zaczęli śpiewać przy towarzyszeniu teorbanu, na którym kolejno przygrywali.

Udzielił mi się ich swobodny sposób bycia: ponieważ głód mi nieco dokuczał, zaczęłam więc jeść bez ceregieli, że zaś nie było wody, napiłam się wina. Natenczas przyszła mi chęć śpiewania z młodymi Turkami, którzy zdawali się uszczęśliwieni z mego głosu. Zanuciłam hiszpańską segidyllę; odpowiedzieli mi w tym samym języku. Zapytałam ich, gdzie nauczyli się po hiszpańsku.

- Jesteśmy rodem z Morei - odpowiedział mi jeden z nich. - Jako żeglarze, łatwo nauczyliśmy się języka portów, do których przybijamy; ale porzućmy segidylle, posłuchaj teraz narodowych naszych pieśni.

Cóż ci więcej powiem, Alfonsie; głos ich brzmiał melodią, która unosiła duszę przez wszystkie odcienie uczucia, a gdy wzruszenie dochodziło do najwyższego stopnia, niespodziewane dźwięki nagle powracały szaloną wesołość. Jednakże nie dałam się obłąkać tym pozorom: spoglądałam bacznie na mniemanych żeglarzy i zdawało mi się, żem znalazła w nich nadzwyczajne podobieństwo z boskimi moimi bliźniętami.

- Jesteście Turkami - rzekłam - urodzonymi w Morei?

- Bynajmniej - odpowiedział ten, który dotąd się jeszcze nie był odezwał - nie jesteśmy wcale Turkami, ale Grekami, rodem z Sparty i wylęgłymi z jednego jaja.

- Z jednego jaja?

- Ach, boska Rebeko - przerwał drugi - możesz-że tak długo nas nie poznawać? Jestem Polluks, to zaś mój brat.

Strach ścisnął mnie za gardło. Poskoczyłam z krzesła i schroniłam się do kąta izby. Mniemane bliźnięta przybrały kształty zwierciadlane, roztoczyły skrzydła i poczułam, że unoszą mnie w powietrze, ale szczęśliwym natchnieniem wymówiłam święte słowo, które ja i mój brat jedni tylko znamy spomiędzy wszystkich kabalistów. Natychmiast zostałam strącona na ziemię. Upadek ten pozbawił mnie zmysłów i twoje dopiero starania mi je powróciły. Głos wewnętrzny przekonywa mnie, że nic nie straciłam z tego, com powinna była zachować, ale zmęczona jestem tymi wszystkimi nadzwyczajnymi zjawiskami. Boskie bliźnięta 1 nie jestem godna waszej miłości. Urodziłam się na zwyczajną śmiertelniczkę.

Na tych słowach Rebeka skończyła swoje opowiadanie i pierwszą moją myślą było, że drwiła ze mnie od początku do końca i chciała tylko nadużyć mojej Łatwowierności. Porzuciłem ją dość porywczo i zacząwszy rozmyślać nad tym, co słyszałem, tak sam do siebie mówiłem:

- Albo ta kobieta jest w spółce z Gomelezami i pragnie wystawić mnie na próbę i wymóc, ażebym przeszedł na muzułmańską wiarę, albo też dla innych jakich powodów chce wyrwać mi tajemnicę moich kuzynek. Co zaś do tych ostatnich, jeżeli nie są szatanami, to bez wątpienia zostają w służbie Gomelezów.

Właśnie zajęty byłem tymi myślami, gdym spostrzegł, że Rebeka zakreśla w powietrzu koła i inne tym podobne czarodziejskie wydziwiania. Po chwili złączyła się ze mną i rzekła:

- Doniosłam bratu o miejscu mego pobytu i jestem pewna, że wieczorem tu przybędzie. Tymczasem pośpieszmy do obozu Cyganów.

Oparła się szczerze na moim ramieniu i przybyliśmy do starego naczelnika, który przyjął Żydówkę z oznakami głębokiego szacunku. Przez cały dzień Rebeka postępowała z wielką naturalnością i zdawała się zapominać o tajemnych naukach. Gdy nad wieczorem brat jej przybył, odeszli razem, ja zaś udałem się na spoczynek. Ległszy w łóżku, rozmyślałem jeszcze nad opowiadaniem Rebeki, ale ponieważ pierwszy raz w życiu słyszałem o kabale, o adeptach i o znakach niebieskich, nie mogłem wynaleźć żadnego stanowczego zarzutu i w tej niepewności zasnąłem.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

Jan POTOCKI ...

NASTĘPNY ROZDZIAŁ