VI

 

Zofia, do siebie weszedłszy leniwo,

Wśród perskiej sofy skronie utuliła

I płaszcza jeden róg powlekła krzywo

Ku ramieniowi - i tak zostawiła:

Nie jak kto spocząć chcący się odziewa,

Lecz jak kto, nie chcąc nic, co pocznie, zrywa.

Ten ją owładnął woli bezkierunek -

I zostawała tak, patrząc na lirę,

Na skrzynkę z kości, gdzie się chowa mirrę,

Na zwitki wreszcie, które przez trafunek,

Pomięszał sługa z przenośnym ciężarem -

I pomyśliła: co też one znaczą? -

Lecz zostawała pod bezwoli czarem,

Marząc: czy same do niej przyjść nie raczą? –

Słońce coraz to jaśniejszym promieniem

I coraz cieplej wzierało w mieszkania,

Przedmioty jedne usuwając cieniem,

Zbliżając drugie przez ich wyświetlania.

Na pargaminu zwitek promień żwawy

Spadł, jako złoty liść na ciemne trawy,

I błyszczał, chwiejąc się niejaką chwilę -

I znikł - i nastał moment ciemnej przerwy:

Płaszcz Zofii frunął z lekka, jak motyle -

Wstała - i legła znów, patrząc jak pierwej.

Kto była Zofia? - wiemy, lecz czym w Rzymie?

Odpowiedź z zwykłych pozorów zawiła:

Bezmężna, sama w willi swojej żyła.

Nadawano jej Poetessy imię;

I tę językom ludzkim dawszy stronę

Osobistości swej, czuła się wolną.

- "Nie darmo piorun laurową koronę

Mija"* - mawiała, gdy była swywolną,

Gdy osłupienia mijały ją owe

Częste, dla których uchodziła w stronę,

Lub jak niedawno na pargaminowe

Patrzyła zwitki - - - - - - - - -

- - - - - - - - - osłupienia, niby

Do wyczerpnięcia wnętrznego podobne:

Oczy jej wtedy szkliły się jak szyby l

Zdały się szukać czegoś palce drobne:

Czegoś, jak gdyby strun liry zniknionej -

Czegoś, jak gdyby perełki zgubionej.

Nareszcie wstała - za nią płaszcz szkarłatny

Powlókł się, jako ciężkiej fali struga.

Podjęła zwitki w sposób tak udatny,

Jakby kto patrzył na nią, może sługa -

I rozwinąwszy, że były obfite,

Ciekawość wzrosła, co by zawierały? -

Lecz nie czytała - raczej, jak są zwite,

Baczyła, zwój ich roztoczywszy cały,

Podobną będąc w tej cichej robocie

Do jakiej dawnej Sybilli, gdy w grocie

Poprzekreślanej słońca promieniami,

Jak w strunach złotej liry rozrzuconych,

Duma - a duch jej trzepoce skrzydłami,

O wysokościach marząc niezgłębionych.

Wreszcie, początek znalazłszy rapsodu,

Czytała - - - - - - - - - - - - -

- - "Zofio!" - greckie były słowa -

Tu zatrzymała się: "Szkoda zachodu! -

Mówiąc - za długa rzecz: rozboli głowa -"

Dalej: "Zofijo! - znaczy tu: mądrości!" -

I śmiać się bardzo poczęła z zazdrości -

Komu? - mądrości? - więc, kończąc czytanie

Rzekła: "Nie do mnie!" - z gniewu czy z radości -

"Wszelako - krewne mi te wszystkie panie

Z Olimpu, bądźmyż przeto, jak przystoi

Na pokrewieństwo, mądrzy - cóż tam stoi?"

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

ZWITEK PIERWSZY

§ l

Mądrości! tobie poślubiłem z dawna -

I oto wzięła mię ta Roma sławna

W wielmożne dłonie swoje, mnie, z Epiru

Sierotę! - Ówdzie mdłą byłem rośliną

Na pustce dziadów; tu - drobiną żwiru.

Mniej: pyłem, może i pyłu drobiną.

Zowąd próg domu zdawał mi się światem,

Stąd Epir cały progiem mi domowym.

Rozszerzyłem się, prawda; idzież zatem,

Że wzrosłem?- - - - - - - - - - - -

- - - - - zwitkiem tym pargaminowym

Można by ludzi otoczyć gromadę,

Tak bo szeroki! - wszakże jednym słowem,

Krótszym a głębszym, wlewać można radę,

Moc, rozrzewnienie, pociechę, lub zdradę! -

Cóż stąd?--

Czy człowiek, widząc tak szeroko

Na każdą chwilę swojego żywota,

Ile zakreśla mu dokoła oko,

Doszedłby, gdzie są wszech-mądrości wrota? -

I wielkich świata spotkał luminarzy

Tam, gdzie powinien, nie tam, gdzie się zdarzy?

Czy raczej zwiedzić winien obszar cały,

Nie okiem jego, lecz okiem ludzkości

Skreślony jemu, gdy był jeszcze mały,

I śnił na progów własnych pochyłości,

I patrząc, gdzie się widnokrąg zasklepia,

Myślił, że człowiek, skoro tam dobieży,

Rękoma swymi niebios się uczepia,

Wysysa nektar i jak Bachus leży?

- - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Trzebaż więc zawsze, by serce górala

Po brukach miasta pierwej się wytarło

I łza człowiecza wędrowała z dala

Tu? - by samotniej niż w zaciszy marła,

Twardniejąc z wolna jak ziarno opala!

Złotnik ażeby brał potem jej jądro,

Ważył i w kolce osadzał, i może,

Dewizą jaką naznaczywszy mądrą,

Przypiął do ciżem, lub psu na obrożę! -

Nie! - tu jest czasów jakaś tajemnica,

Albo tu kłamie się już jak dla rymu,

Albo jednego tu nie ma szlachcica,

Co by, jak Scipio, sam gadał do Rzymu,

Albo tu cała szlachta - to konnica! -

- - - - - - - - - -- -- - - - - -- -- - - - - - -- - - -

Nie! - - prawdy dziwnej bliskość czuję łonem! -

Ateny przecież jak Rzym świetne były,

A jednak Scyta Zamolksys z Solonem

Różnił się, niby odmienne dwie siły.

- Mamże Epiru zostać Pigmalionem,

Czy rzymskie jeszcze oglądać mogiły

W ogromnych łunach? - i, mimo Zeusa,

Padłe, jak niegdyś Korynt za Mumiusa? -

Stój! -

 

W rymie zdradnej płynności jest siła:

Sybilla stara, co w sieniach mych dziadów

Siadała jadać, pomnę, że mówiła:

By strzec się echa-słów, i winogradów

Upajających nie tykać nad miarę.

- Któż retoryki nauczał tę stare? -

Mistrz gdzie? co onej nie szczędził przykładów -

- - - - - - - - - -- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Nicość! - - - - - - - - - - - - - - - - -

 

§2

- - Skończyłem wczora na zwątpieniu -

Dziś mój gramatyk wskazał mi cynika

Sławnego w Rzymie - nie powiem imienia.

- Są ludzie, których lepiej znać z ich cienia:

Twarz w twarz spojrzawszy, osobistość znika.

Tego gdzieś medal widziałem brodaty

Z zagłębiającym się w przestrzeń wejrzeniem;

Dziś mówił myślą, słowem i skinieniem,

Najoczywiściej - w ostatnie bogaty.

Co myśli? - nie wiem; co mówił? - nie pomnę;

Co cierpi ? - z płaszcza wyczytałem w łaty -

Smutno mi -

- - - - - - Rzym - jest to miasto ogromne.

§3

Kto jest Mistrz-Jazon-Mag? - zapytać muszę:

Mąż tajemniczy a powszechnie znany -

Kto Artemidor? - o tym wiele tuszę -

Kto są tak zwane w Rzymie Chrześcijany?

§4

Adryjan cesarz wymyślił rzecz nową:

Każdy wiek inną wyrazić budową.

Będzie to jakby historii zwierciadło,

Będzie to jakby sztuki abecadło,

Ogromne dzieło i praca niemała!

Narodów różnych niewolnik zajęty -

Wiek się zadziwi, przemysłowi chwała!

- W prowincje nawet rozchodzą okręty:

To z robotnikiem, to z ciętym marmurem.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Rzym jeden Rzymem, a świat - jego murem.

§5

Mistrz Artemidor dzisiaj szedł ulicą,

Trzymając w ręku liść lauru: przypadkiem

Uronił tenże - ucznie wraz rozchwycą.

Tak niegdyś z polnym postąpiłem kwiatkiem.

Tu mądrość, owdzie zachwycało lico;

Tamto - to było kiedyś, i ukradkiem -

Są myśli, które choć naznaczyć trzeba

Czymś, jakoś - później one się rozświecą! -

Zda się, iż równie znachodzi je sztuka,

Podobną będąc zbłąkanej dziecinie,

Co nuci, patrzy i maca, i szuka - -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Ten ustęp mamże pozostawić czy nie? -

 

§ 6

Że to nie piszę na stylu wystawę,

Naznaczyć muszę choć kilkoma słowy:

Widziałem dzisiaj twarze dwie bladawe

Dwóch niewolników, dwie schylone głowy,

Związane ręce - byli to zbrodniarze,

Niewdzięczni panu swemu, zbiegi, trutnie,

Leniwcy - wspomnieć smutno, jakie twarze!

Jeden uśmiechał się bardzo okrutnie,

Wejrzenie widzów raniąc - drugi w kroku

Zdążał mu, przeto iż dłuższy był w stanie,

Szli tak w kurzawy i pięści obłoku -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Jak mam rozumieć tygrysom rzucanie?

§7

Cóż jest niewolnik? - - - - - - - - - - -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

- - - - "W siódmym paragrafie

Iglicą znaczę" - to Zofia mówiła,

I zwój, jak długi był, na powrót wiła.

Potem: "Doczytam i w toż miejsce trafię" -

Dodała, ręką przecierając czoło -

Potem: "Pamiętnik dziwny" - potem: "Kto to?

Przychodzień jakiś - u Artemidora?

Kto był? - rada bym poznać go z ochotą.

Mistrz-Jazon! - przy nim młodzian jakiś wczora

W cienniku bocznym przechadzał się długo;

Wszelako owy, wiem, skąd rodem. Sługo!"

Tak gdy kończyła Zofia wykrzyknikiem,

Kotara boczna fałdy szerokiemi

Drgnęła, rozsuwać wszcząwszy się od ziemi,

I Egipcjanka, uprzedzona sykiem,

Jak syka człowiek, gdy igłą się zrani,

Weszła, nietrudny ukłon dając pani.

Zofia milczała, pismo mając w dłoni,

Zaś niedoszyte płótno swe niewiasta

Trzymała - wreszcie słowa te uroni:

"Która wigilia?" - "Wigilia dwunasta." -

"Dosyć" - służąca znikła za kotarą -

Pani się przeszła swobodnie po sali,

Lecz gdybyś pierwej na oną twarz starą

Patrzył, a potem zatrzymał się w dali,

By, niewidzialnym będąc, Zofię widzieć -

Rzekłbyś: "Zaiste! piękne straszne bywa,

Odkąd się człowiek pocznie za nie wstydzić."

Tak bo bezładnie na twarzy jej grało

Uczucie błędne i znużone ciało.

To rzekłbyś, widzu, i dodałbyś: "Smutno!

Patrycjatowi, scyjencji, epoce."

- A potem łzę byś na egipskie płótno

Rzucił i nie w te uwierzyłbyś moce

Rzymu, pod maską wylęgłe okrutną -

I nie w te czucia, które dają noce

Dyjalektyczne u mistrzów wymowy.

Tak zaś bolesnym poczuwając drgnieniem,

Nie byłbyś zdolnym rzec jasnymi słowy,

Lecz byłbyś zdolnym dotykać sumieniem.

Są bowiem drogi dwie wyrozumienia:

Przez wiedzę jasną lub skryte cierpienia;

Druga, na Zofii twarz rzucając światło,

A światło z sługi jej przyjścia wywarte,

Zmieniała pierwszą, to jest wiedzę, na tło,

Na zapisaną, lecz czytelną kartę.

Jakoż w ten sposób czytając osobę,

Mylić się można sto razy na dobę;

Raz wszakże zgadłszy, wie się więcej o niej,

Niż żebyś rok z nią przeżył na ustroni.

Po chwili Zofia przepatrzyła jeszcze

Pargaminowy zwój cały, jak długi,

Z uwagą, z jaką baczne czynią sługi

O szatę pana, gdy padały deszcze,

I skryte w ścianie otwarłszy framugi,

W alabastrową złożyła go urnę,

To rzekłszy: "Kiedyś wyleję, jak strugi,

Wszystkie te razem rapsody pochmurne,

Które do siebie mają, że upadam,

I nie rozumiem się, i nie posiadam."

Wszakże mówiła tak drażliwa pani,

Jak ktoś z owoców ocknięcia wesoły:

Nim się rozbudzi, właśnie świt go rani -

I gniewałby się na same anioły;

Humor - z którego powstają tyrani!

Nie była wszakże Zofia złą kobietą,

Ani aniołem pisarz pamiętnika -

Lecz stało się to przez oną ukrytą

Potęgę czasów, gdy w żyjących wnika

I aktorami czyni ich dramatu -

Co się rozwija jak cierń, lub pąk kwiatu.

Po chwili jeszcze z tej drugiej potęgi,

Snu czy lenistwa swego, ocknęła się

I, jakby znikło jej wspomnienie księgi,

Egipcyjankę znów pyta o czasie:

"Którą wigilię obchodziły warty?"-

Lecz dlań odpowiedź była obojętną,

A głos już więcej szczery i otwarty,

A sługa cicha bynajmniej natrętną.

Po tym przechodnim dysonansie ona

Stała się trzecią osobą - tą samą,

Którą widziałeś wśród mądrego grona,

Z służbą jej stojąc ukradkiem za bramą.


* Przysłowie, a pierw zabobon Rzymian.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

QUIDAM

NASTĘPNY ROZDZIAŁ