Na kilka dni przed terminem zabawy w Odolanach pani Laura Kościeniecka wpadła do Nawłoci "jak po ogień" - dla załatwienia pewnej bardzo naglącej sprawy balowej. Wśród innych poleceń, które wydała Hipolitowi i Cezaremu, było jedno specjalnie przeznaczone dla ucha ostatniego. Baryka wysłuchał pilnie tego zlecenia i odpowiedział niemym ukłonem. Ach - odpowiedział jeszcze uśmiechem niedostrzegalnym a przejmującym obydwoje rozmawiających dreszczem do szpiku kości.

Tegoż wieczora po kolacji Cezary wcześnie udał się na spoczynek mówiąc, iż cierpi na ból głowy. Nim ksiądz Anastazy i Hipolit przyszli do domu kancelaryjnego, gdzie mieściły się pokoje gościnne, już w oknie Baryki było ciemno. Widocznie spał. Nie chcąc mu przeszkadzać w pokonaniu migreny przez posilny sen, obadwaj cicho się sprawowali. Chodzili na paluszkach i wstrzymywali się od chrząkania.

Lecz Cezary nie był tak znowu bardzo cierpiący. Po ciemku, zanim tamci przyszli, wymknął się ze swego pokoju, minął park i przez jego aleję, wychodzącą w stronę Leńca, wyszedł na polną drogę. Do majątku pani Kościenieckiej było ze cztery wiorsty gościńcem i szosą, lecz na prostaki, drogą polną, było daleko bliżej. Cezary miał przed oczyma dalekie światła w tym dworze stojącym na wzgórzu. Noc była ciemna, chłodna, prawdziwie jesienna, ziejąca już wichrem zimowym. Lecz wędrowcowi było gorąco. Szedł szybko, cicho, bezszelestnie. Przyczajał się i upodabniał do tej nocy jak lis albo wilk czatujący na zdobycz. Brzegiem lasu, którego jeden róg dosięgał tej bocznej drogi, dotarł do łąk otaczających staw i sadzawki w dole popod Leńcem. Nie śmiał kroczyć drogą wjazdową, więc musiał zdecydować się na okrążenie stawu i marsz po grobli, którą za dnia widział był jedynie z daleka. Myśl, że może być w tych miejscach pochwycony przez jakichś stróżów, polowych czy młynarzy, przewinęła się przez jego głowę, lecz nie wstrzymała go ani na chwilę. Woda stawu i sadzawek, rozciągnionych jedna za drugą coraz dalej w ciemną głąb nocy, słabo w grubym mroku polśniewała. Baryka nie opuścił drożyny, którą kroczył - i trafił dzięki jej przewodnictwu na groblę. Szybko ją przebiegł, minął upust, gdzie uchodząca woda z cicha a dziwnie przejmująco w tym obcym miejscu i głębokim mroku szemrała. Za upustem i poza :groblą teren podnosił się ku górze. Drożyna piaszczysta dotarła pod parkan ogrodowy, obrośnięty kolczastymi krzakami.

"Teraz - z kolei - psy..." - pomyślał awanturnik.

Lecz ta nieznośna myśl nie powstrzymała go również. Znalazł w parkanie z zaostrzonych desek jakieś miejsce nieco "łaskawsze", czyli po prostu bardziej nadgniłe - zaczepił się ręką o górną część listwy i lwim susem przesadził ów parkan. Wpadł w krzaki kolczastych malin czy agrestów i ze szkodą swego odzienia wyplątał się z nich na ścieżkę szeroką i ubitą. Myśl jego pracowała nad tym, czy stopy nie zostawiają zbyt wyraźnych śladów. Toteż szedł ścieżką, podnoszącą się w górę, na paluszkach. Było mu gorąco - wyraźnie i po prostu mówiąc - ze strachu. Z niemałą ulgą trafił kolanami na ławkę ogrodową. Usiadł i nasłuchiwał. Psów nie było słychać w pobliżu. Przez dziwny, niemal obłąkany lot myśli, a raczej na skutek pędzącego korowodu impulsów czucia ulegał złudzeniu, iż jest w Baku podczas tureckiego oblężenia. Coś mu zagraża. Coś czai się w tym mroku niemym, stężałym, skamieniałym. Coś czyha. Poprzez gałęzie już ogołocone z liści widać było oświetlone okna w pałacyku pani Kościenieckiej.

Cezary odtworzył w sobie wspomnienie czarującego, pełnego diabelskiej rozkoszy z nią obcowania i porwał się z ławki. Pędem prawie dobiegł do tego rogu willi, który mu był w tajnej rozmowie wskazany. Trafił tam na kilka schodków betonowych prowadzących do drzwi. Wiedział, że drzwi nie będą zamknięte. Uchylił je w istocie, nacisnąwszy klamkę, leciutko, jak tylko można najciszej. Ustąpiły powoli i cicho. Te drzwi, otwarte na ogród i pola, były pierwszym sprzymierzeńcem. Ach, z jakąż to rozkoszną dumą wszedł do ciemnej sieni! Wyciągnąwszy we dwie strony ręce dotykał ścian. W jednej z tych ścian przez otwór sączyło się światło. Domyślił się, że tam są drzwi. Przyłożył wnet oko do dziury od klucza i rozejrzał się po pustym pokoju. Była to ta biblioteka, gdzie już gościł nazajutrz po przyjeździe w te strony. Stał długo przed tymi drzwiami namyślając się, czy wejść teraz. Jeżeli służący wlezie do tego widnego pokoju, żeby zgasić światło, co wtedy? A może to jest przewidziane i służący nie wejdzie do tego pokoju? Może przecie i przez tę sień ktoś z domowników przechodzić...

Licząc na ślepy traf i na szczęście miłosne nacisnął klamkę, którą już znalazł i trzymał w ręce. Cicho wszedł do oświetlonego pokoju. Jednym susem przeskoczył ten cały salon aż do szerokiej otomany stojącej w najciemniejszym jego kącie. Tam rozłożył się wygodnie. Wziął w rękę książkę, która obok leżała, i w miejscu, na którym tom był rozłożony, zaczął czytać. Niezupełnie, co prawda, rozumiał, co czyta, lecz jeździł wzrokiem po wierszach z góry na dół stronicy dosyć długo. Był teraz zupełnie spokojny: przyszedł do pani Kościenieckiej w pilnym interesie balowym, nie cierpiącym zwłoki. Spokojnie czekał. Gdzieś daleko, na piętrze, słychać było rozmowę. - Śmiech. - Śmiech był kobiecy. Ale i męski. Dwie kobiety i mężczyzna.

- Barwicki... - wykrztusił do siebie prawie głośno. - Barwicki jest tutaj... - uwiadomił siebie samego.

Stracił wszelki animusz. Nie ze strachu, lecz z nienawiści. W pierwszej chwili powziął zamiar, żeby wstać, wyjść, jak przyszedł, i dmuchnąć do Nawłoci. Zaklął nieładnie, po bakińsku, po portowemu. Wahał się. Ale wygodna pozycja na sofie, możność wylezienia z jakim takim honorem z tej niewygodnej, na poły złodziejskiej sytuacji - powstrzymała go. Czytał pękając ze złości, wściekając się i wijąc jak lis złapany w żelaza, jak wilk we wnyku. Zdawało mu się, że siedzi już w tym miejscu godzinę czasu, jeżeli nie więcej. Przeczytał już z dziesięć stronic druku nie rozumiejąc ani jednego zdania. Zmieniał pozę na coraz wygodniejszą, coraz mniej tchórzliwą i coraz bardziej ozdobną, swobodną, wdzięczną. Ach, z jakąż przyjemnością przeszedłby się był po tym pokoju, tam i z powrotem.

Nagle posłyszał, że drzwi na górę otwierają się, schody trzeszczą i kilka osób schodzi na dół. Słychać było śmiech pani Laury, głos jej narzeczonego i jeszcze jakiejś osoby. Obecność ostatniej najbardziej zaniepokoiła Barykę. Do licha! Któż to jest taki?

Tymczasem trzy osoby zstąpiwszy do holu, wesoło rozmawiały. Pan Barwicki żegnał się z narzeczoną prosząc ją usilnie, żeby się zaraz położyła - żeby nazajutrz nie męczyła się tak jak dni poprzednich, gdyż będzie na balu źle wyglądać. Trzecia osoba zapewniała go, że "Lola" zaraz się położy. Cezary domyślił się, że to mówi matka pierwszego męża Laury, stara pani Kościeniecka. Siedział skulony na swej kanapie i przechodził istne tortury głupiego niepokoju. A nuż ten Barwicki będzie w tym saloniku czegoś szukał... A nuż ta starsza jejmość... W istocie kroki czyjeś zbliżyły się do drzwi biblioteki. Weszła pani Laura. Uśmiechnęła się radośnie zobaczywszy tajnego gościa. Rzekła głośno:

- Palą tu zawsze lampę bez potrzeby!

Szybko przysunęła się do stołu i zdmuchnęła lampę. Barwicki zbliżył się również do drzwi biblioteki. Nastąpiły pożegnalne szepty i kontrszepty. Wreszcie narzeczony wyszedł do przedpokoju i na ganek. Wnet dał się słyszeć turkot odjeżdżającego pojazdu. Pani Laura wróciła do holu i rzekła do swej świekry:

- Och, spać, spać! Strasznie jestem zmęczona.

- Kładziesz się zaraz?

- Zaraz! Zamknę tylko drzwi do sionki. Dobranoc, mamo!

Cezary usłyszał muśnięcie pocałunku i szelest lekkich kroków. Pani Laura przeszła przez bibliotekę i z hałasem zamknęła drzwi, przez które wdarł się był do tego pokoju. Przez chwilę nasłuchiwała odgłosów stąpania starszej pani po schodach prowadzących na piętro. Później zbliżyła się do Baryki i znalazła w ciemności jego rękę. Ścisnęła jego dłoń w swej rozpalonej dłoni i pociągnęła go za sobą. Dmuchnęła po drodze w szkło lampy stojącej w holu i poprowadziła kochanka na piętro, niemal po piętach swej świekry. Stąpali obydwoje tak umiejętnie, stopa jednocześnie obok stopy, iż tylko jedno skrzypnięcie każdego stopnia dawało się słyszeć.

Na górze Cezary, pchnięty przez Laurę, wpadł we drzwi jej sypialni. Był to pokój duży i śliczny, jaskrawo oświetlony przez jasną lampę stojącą na parapecie okna. Rozległy dywan, miękki i puszysty, zaścielał większą część tego pokoju. Stały tu wytworne meble, wisiało dużo obrazów. W niszy, do połowy zasłoniętej piękną kotarą, widać było mahoniowe łóżko, nie rozebrane jeszcze i nakryte kapą.

- Czy pan nie ma kaszlu? - zapytała cicho.

- Nie.

- To niech pan tu wejdzie.

Cezary wszedł do sąsiedniego pokoiku, gdzie stało biurko z przyborami do pisania, a przed nim bujający się fotel. Baryka usiadł w fotelu i usłyszał z przerażeniem, że piękna pani z kimś rozmawia. Serce biło mu teraz nie na żarty. Lecz nacichło, gdy pojął, że to pokojówka rozbiera łóżko swej pani. Wkrótce ta pokojówka szepnąwszy sucho: dobranoc - zamknęła drzwi za sobą. Pani Laura przekręciła klucz w tychże drzwiach i otworzyła wreszcie skrytkę swego gościa.

Cezary wyciągnął ręce po zdobycz, owoc tak wielkiego męstwa i strachu.

Lecz zdobycz odsunęła jego ręce z szeptem:

- Czasem Barwicki wraca z drogi...

- Co takiego? Po co?

- Z nieutulonej tęsknoty do "swego anioła".

- Czyżby śmiał i dzisiaj?

- Raz tutaj wrócił z drogi i siedział jeszcze dwie godziny.

- Głupiec!

- Głupiec, nie głupiec... Umówiliśmy się, że gdy odjedzie ja zawsze będę siedziała w oknie dopóty, dopóki latarnie jego wolanta będzie w polach widać. Tak o to prosił! Tak błagał! Jest to potrzebne dla jego spokoju, dla ciszy jego narzeczeńskich, przedślubnych snów. Na znak czuwania, myślenia o nim, marzenia na jawie i tęsknoty za fiksatuarem jego wąsów, podkręcam i przygaszam światło lampy, gdy on odjeżdża i zdąża przez pola do szosy. Takie są nasze sygnały miłosne. A teraz - co pan ze mnie zrobił?

- Teraz - niech go wszyscy diabli prowadzą!

- Muszę podkręcać i przygaszać światło, bo gotów tu jeszcze wrócić.

- No, to ja będę pokręcał ten knot. Już ja mu to fajnie odstawię!

- To straszne, panie! To perfidia! A dlaczegóż nie ja?

- Pani przeszkadzają suknie... Suknie!

W rzeczy samej Cezary, stanąwszy przy szerokim, sklepionym u góry, wielkoszybym oknie, zobaczył w głębi nocy dwa kręgi światła latarni, posuwające się w poprzek ciemnej, nieprzebitej otchłani. Przykręcał z precyzją światło lampy na oknie, a po pewnym czasie wydobył znowu tak wielkie, że aż kopeć wybuchnął ze szklanego cylindra. Po chwili zaczął wyciągnięty knot wkręcać do środka rezerwuaru, wskutek czego światło omdlewająco zmniejszało się, niczym spazmatyczna miłosna ekstaza. Doprowadziwszy płomień lampy niemal do zupełnego zaniku Cezary jął podnosić go znowu do zenitu. Czynił to dotąd, dopóki dwa świetlne koła malejące w nocy nie znikły zupełnie. Wtedy dwa obnażone ramiona ujęły jego kędzierzawą głowę i odwróciły ją od okna. Śmiech radości zabrzmiał. Cezary stoczył się z podwyższenia przy oknie w objęcia czystego szczęścia.


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ