Nadzwyczajnie długo trwała podróż do Moskwy. Ale nareszcie i ta podróż skończyła się. Pociąg dowlókł się do przedmieść historycznego miasta. Nie ono jednak było celem wyprawy, więc trzeba było zmienić role i odzież. Trudno było udawać rosyjskich robotników wybierając się w drogę do Polski. Toteż Barykowie, ojciec i syn, przedzierzgnęli się w Moskwie na zwykłych "inteligentów" obcokrajowców, polskich "optantów".

Znakomicie w tym przeobrażeniu się pomogła im walizka, która cierpliwie na właścicieli czekała w mieszkaniu Bogumiła Jastruna. Ów Jastrun niemało miał z nią kłopotu: przenosząc się z miejsca na miejsce, musiał dźwigać i pielęgnować cudze rzeczy. Jednak dochował depozyt w całości. Ojciec i syn znaleźli w walizce nie tylko bieliznę i ubranie dla siebie, ale i dla cnotliwego Jastruna nadało się nieco bielizny. Cóż zaś mówić o mydle, przyborach i lekach, które wydawały się być zesłanymi z nieba! Na dnie spoczywała książeczka oprawna w skórę, z misternie wyciskanymi narożnikami, świadcząca zawsze jednako o dziadku Kalikście.

Cezary, tak spragniony widoku Moskwy nieznanej i jej bolszewickich porządków, był wzruszony i przejęty, gdy wdziewał bieliznę, od tyla czasów nie widzianą przezeń, i odzież pasującą do człowieka jak jego własna skóra. Obadwaj z ojcem byli rozradowani i dumni ze siebie, jakby każdy z nich pawia z rozłożonym ogonem połknął i nosił w sobie po ulicach i placach. Przechadzali się po mieście i przyglądali różnym jego dziwom.

Pan Jastrun nie radził jednak po próżnicy łazić i w ogóle siedzieć w tej "białokamiennej" stolicy różnych carów. Jeść nie było co, a w kuchniach publicznych wymagano legitymacji dokładnych z wykonanej pracy. Czekali też w Moskwie tylko do chwili uzyskania przydziału do esze1onu, czyli pociągu wiozącego różnych rozbitków do granic polskich. Uzyskawszy niezbędne papiery, wtłoczeni zostali do pociągu, który był nabity do ostatniego miejsca, gdyż idąc z dala zabierał po drodze Polaków Bóg wie skąd, z gór, znad mórz i ze stepów. Dla dwu ludzi znalazło się jeszcze miejsce. Walizkę z wielkim już trudem wtaszczyli ze sobą. Pociąg ów dążył do Charkowa. Tam była jego meta. Wszyscy podróżni mieli w Charkowie czekać na inny pociąg, który miał tam dopiero nadejść po pewnym czasie. Pojechali. O ile podróż od wybrzeży Kaspijskiego Morza była długa i ciężka, to ta z Moskwy do Charkowa była już istną torturą. Wozy były naładowane ludźmi, którzy wieźli ze sobą i na sobie całkowity nieraz dorobek długiego życia. Wiedział o tym maszynista prowadzący ów pociąg Toteż tu albo tam, w mieście lub u jego przedmieść. a nieraz w najszczerszym polu pociąg stawał i stał niewzruszenie. Stał godzinę, dwie, pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia. Pasażerowie błagali maszynistę, żeby jechał - przewodnik, który był poniekąd władzą nad reemigrantami, wchodził z nim w pertraktacje. Maszynista oświadczał sucho, że musi w swej lokomotywie zrobić pewien remontik. Robił zaś ów remontik dopóty, dopóki przewodnik lub ktoś inny z podróżnych nie obszedł pociągu i nie zebrał składki na szybszą reparację maszyny. Kto miał walory mające jakieś znaczenie, dawał walory. Kto nie posiadał walorów, mógł dawać przedmioty wartościowe, pierścionki, obrączki, dewizki, nawet zegarki, nawet buty i surduty. Pod tym względem wszechwładza kolejowa rządziła się wielką wyrozumiałością i nie robiła żadnych szykan: buty - dobrze, surdut - niech będzie i surdut! Skoro zebrała się suma przedmiotów czy pieniędzy zaspokajająca ambicje maszynisty, nie obraźliwa dla jego godności osobistej, remontik dobiegał do końca. Pociąg gwizdał, sapał, ruszał z miejsca, turkotał raz prędzej, drugi raz wolniej, posuwał się po szynach aż do następnego tajemniczego punktu w polu lub w mieścinie. Zapytywano, czy to znowu remontik, i jeżeli dawała się słyszeć odpowiedź potwierdzająca, zabiera- no się do gromadzenia nowej składki w walorach i przedmiotach. Im bliżej było upragnionego Charkowa, tym lokomotywa więcej i częściej wymagała niezbędnych poprawek i dłużej trwały postoje. Zapasy wyczerpywały się i psuły, zimno dokuczało, jęczeli chorzy, płakały dzieci, ludzie popadali w tępe odrętwienie lub w nerwowy niepokój, a poczciwy maszynista ćmił swego papierosika siedząc na stopniach maszyny, patrzał w przestwór i zaunywno pośpiewywał jedną z pięknych piosenek ludowych.

Ostatni postój wypadł z woli maszynisty o dziesięć wiorst przed Charkowem. Z jakichś względów w tym właśnie punkcie kończyła się droga pociągu- eszelonu. Część podróżnych - zwłaszcza kobiet i dzieci - postanowiła czekać: - a nuż jeszcze pojedzie? - Część druga, niecierpliwsza i mocniejsza w nogach, ruszyła do miasta piechotą.

Do tej drugiej części należeli dwaj Barykowie. Ponieśli na przemiany na plecach swoją walizkę i trafili do miasta. Dotarli do dworca kolejowego i tu oddali na przechowanie kufereczek zawierający cały ich majątek, wszelkie papiery i ubogie skarby w lekarstwach, watach i flanelach. Po opłaceniu należności za przechowanie wydano im z charkowskiego deposito kwit z pieczęcią czerwoną, wielkości uczciwe- go spodka. Schowawszy pieczołowicie ów dokument na posiadanie ręcznej własności, w skok pomknęli do polskiego biura, ażeby powziąć wiadomość o pociągu do granicy.

Ale przed drzwiami biura zastali długi szereg ludzi nieszczęsnych, wyczekujących swej kolei. Trzeba było stanąć w "ogonku" i poczekać. Zmieniali się w tym wartowaniu. Jeden "czekał", a drugi mięsił błoto odwilży charkowskiej poszukując jakowegoś noclegowiska, gdyż było rzeczą więcej niż prawdopodobną, że trzeba będzie w tymże Charkowie nieco dłużej popasać. Seweryn Baryka, który w tym mieście już bywał, a odznaczał się na ogół większą od syna przemyślnością, znalazł tegoż jeszcze dnia pomieszczenie w izbie pewnego krawca, mówiącego jeszcze coś niecoś po polski, gdyż onego czasu był "rodem z Warszawy". Ten to półrodak, obdarłszy uczciwie wędrowców, zgodził się na przenocowanie ich w swej izbie, mocno niepachnącej. Seweryn Baryka dał krawcowi zadatek w starych rublach, które jeszcze wygrzebał zza podszewki, i powrócił do ogonka przed biurem.

Okazało się z oświadczeń ludzi wychodzących z biura, a wreszcie, po długim wyczekiwaniu, z samej rozmowy z urzędnikiem, iż o pociągu w dniach najbliższych nie ma nawet mowy. Jest obietnica, że taki pociąg, dążący z daleka, spod Uralu, ma nadejść, ale jeszcze wcale nie wiadomo, kiedy to nastąpi. Urzędnicy dodawali nadto niewesołe wyjaśnienie, iż ów pociąg, o ile nawet przyjdzie, będzie bardzo przeładowany. Nie pozostało tedy nic innego, tylko - do krawca. Przedtem jednak ruszyli na stację kolejową po walizkę, gdyż bez niej trudno było pomyśleć o jakim takim urządzeniu się w tej gościnie. Na szczęście biuro składu przyjmującego na przechowanie ręczne pakunki było otwarte i tenże parień, który walizkę przyjął, siedział przy otwartym okienku. Barykowie okazali mu kwit z czerwoną pieczęcią oraz numerem obiektu i poprosili o wydanie im pakunku. Funkcjonariusz wziął z ich rąk ową kartkę i poszedł z nią po walizkę. Długo jednak nie wracał. Czekali niecierpliwie, gdyż noc już zaszła, a chcieli przecie nocleg swój urządzić. Wreszcie ów parień nadszedł, ale bez walizki. Oświadczył z miną pełną współczucia, że takiej walizki w składzie nie ma.

- Jakże może nie być, towarzyszu? - tłumaczył mu Cezary. - Przecie tu stoi numer, który sam wypisałeś. Sam na czemodanie przylepiłeś tenże numer. Wziąłeś czemodan z moich rąk. Sam go do składu poniosłeś. Prawda?

- Być może, iż poniosłem. Dużo pakunków noszę do składu. Być może, iż napisałem i przylepiłem numer. Dużo numerów piszę i przylepiam. Takie moje zajęcie. Ech, towarzyszu, takie moje zajęcie. - dodał z westchnieniem, przewracając oczy do góry.

- No, to idźże jeszcze raz i dobrze poszukaj!

- Szukałem - rzekł kolejarz niechętnie. - Wszystkie kąty przeszukałem. Nie ma! Prawdę wam mówię, towarzyszu: nie ma!

- Jakże może nie być! - zaperzył się stary Baryka. - Kwit jest, pieniądze za przechowanie zapłacone, wszystko w porządku, to i pakunek być musi!

- Zrobię to dla was, jeszcze raz pójdę. Poszukam... - westchnął poczciwiec. Poszedł. Znowu długo szukał. Wrócił jednak ze smutnym westchnieniem:

- Nie ma waszej walizki...

- Gdzież się podziała? - pytali w pasji, jeden przez drugiego.

- Czy ja wiem, gdzie się podziała! Nie ma jej.

- Ale pomyślże, towarzyszu - perswadował Cezary. - Kwit...

- Cóż ty mi z twoim kwitem w oczy leziesz!... - odparł tamten nie bez gniewu. - Kwit twój widzę, a czemodanczika twojego nie widzę.

- Gdzieś go podział? - zaperzył się Cezary.

- Czy ja wiem, gdzie on się mógł podziać? Nie ma go!

- Ukradli mi tę walizkę! - krzyknął Seweryn w uniesieniu.

- Złodzieje! - potwierdził Cezary.

- Oddawaj mi moją własność! - krzyknął starszy chwytając za rękaw opiekuna rzeczy złożonych na przechowanie. Tamten flegmatycznie usunął mocną prawicą rękę Baryki i niemniej flegmatycznie oświadczył:

- Słysz, towariszcz! Ty nie szumi. Bolsze pomałcziwaj. A co będzie, jeśli z powodu głupiej walizki do czrezwyczajki zajedziesz, zamiast do twojej tam Polski?...

Seweryn Baryka pokiwał posępnie głową. Zamyślił się głęboko. Westchnął. Odeszli w milczeniu. Już za drzwiami gmachu kolejowego Cezary mruknął:

- Nie będziesz miał antypiryny na twoje bóle głowy. Bodaj to! Nie będziesz miał aspiryny. Nie mamy tej walizki!

- Przeczekam i to. Ale powiedz, powiedz, Czaruś... "Pilnowałem jak oka w głowie" tamtej broszury. Była ze mną w kilku setkach przygód, gdzie śmierć w oczy zaglądała. A tu w taki głupi, w taki strasznie głupi sposób nie dopilnowałem. Jakże można było zawierzyć! Cóż też za stary osioł ze mnie! Nie zostawię ci tej książeczki...

- Dzieciństwo, tatuś. . .

Cezary chciał jeszcze dodać, że przecie wie, co jest w tamtej broszurze, lecz zamilkł spojrzawszy na twarz ojca. Brnęli poprzez kałuże i świeże śniegi dążąc do swego noclegu.

Oczekiwanie na nowy repatriacyjny pociąg do Polski potrwało, niestety, tygodnie. Długie i ciężkie tygodnie. Ukarani za pychę posiada- nia czystych koszul na zmianę, chodzili teraz w brudnych i nie wywijali bliźnim przed nosem chustkami do nosa. Pokosztowanie rozkoszy burżuazyjnych wymysłów przyprawiło ich o żal dokuczliwy, gdy tych wymysłów zabrakło. Nie mieli już nic a nic do spieniężenia, gdy wyczerpały się pieniądze, które zachowali byli przy sobie. Gospodarz, krawczyna "rodem z Warszawy", ani myślał trzymać ich w swej izbie, gdy się dowiedział, że im czemodan zasekwestrowano. Imali się najordynarniejszej pracy, ażeby przetrwać czas tak trudny. Wystawali na zmianę przed urzędem polskim oczekując na wiadomość o pociągu, istotnie jak żebracy. A nie można było nic przedsięwziąć - chyba iść piechotą o kiju na zachód. Na to starszy sił nie miał. W dodatku wciąż zapadał na swe niemoce. Trzeba było podczas gorączkowania układać go w pewnej dziurze pod schodami, gdzie za dnia pozwalano choremu spoczywać. Setki ludzi przebiegały po tych schodach tuż nad głową Seweryna, a młody musiał się temu przysłuchiwać z zaciśniętymi zębami i pięściami. Gdy się stawiał w urzędach bolszewickich i próbował domagać się pomieszczenia, traktowano go opryskliwie, choć się przechwalał i rekomendował swymi poglądami, a nawet czynami rewolucyjnymi w Baku. Był jednak polskim repatriantem. Znano się na takich farbowanych lisach. Nic nie mógł wskórać. Rodacy zaś nie kwapili się z pomocą, skoro o nią sam nie zabiegał.


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ